sobota, 26 lipca 2014

ROZDZIAŁ 16.




„Tak po prostu utrzymać kontakt?” – wysłałam wiadomość do Milesa po dniu rozmyślań; w tym czasie zazwyczaj nawiedzałam każdy pokój mieszkania jak duch, najpierw zadając sobie pytanie czy pisać, w końcu jak pisać, aż docierając do etapu po co pisać. Bo po co pisać, kiedy okazał się epizodem, znaczącym dla mnie, mniej lub bardziej dla niego? Bardziej, – można by wywnioskować – bo przecież napisał, pamiętał, chce utrzymywać kontakt, mimo dzielących nas lądów i oceanów. Ale gdzie Miles właściwie teraz jest? Może przecież pisać z kamienicy obok, w równej mierze jak z Mediolanu czy Nowego Jorku. Ah, przecież mamy paryski Tydzień Mody! Miles może być tutaj, w tym samym mieście, co ja!

Próbowałam wyrzec się wszelkich myśli ciągnących mnie do tego chłopaka z Kalifornii, ale mieszały się one zwinnie i raptownie w pierwszych chwilach, eksplodowały, aż w końcu przygasały przy każdym wspomnieniu o Matcie. Czułam się winna ostatnim zdarzeniom, szczególnie że zostawiłam go samego w pustym mieszkaniu, wcale nieświadomego tego faktu! Bałam się samego wyobrażenia pobudki, jego zdziwienia i żalu, gdy zamiast ciepłych objęć dziewczyny zastał twarde deski parkietu. Nie potrafiłam myśleć o tym, że mógł popatrzeć na pustą poduszkę, nagle zerwać się i rozejrzeć po pokoju, przeciągnąć się i wzdychać z goryczą na widok moich zabranych ubrań. Ten widok wracał w każdej chwili jak najokropniejszy koszmar, od którego - mimo starań - nie można było się uwolnić.

Zostałam sama, by przeanalizować każdy krok od nowa, choć Sim na pewno sądziła, że próbowałam uciec od spotkania z Mattem - wolałam jednak nie rozwiązywać problemu przy ludziach, krzyczeć by przedzierać się przez muzykę czy pić szampana na odwagę. Co dalej można zrobić? Przykryłam się różowym kocem, wyprostowałam nogi na sofie, objęłam obiema dłońmi dużą szklankę pełną mleka. Jutro są przecież urodziny Matta, czy więc adekwatnym dodatkiem do prezentu będą przeprosiny? 

Dźwięki muzyki przedzierały się przez umierające głośniki, ledwo już działające od namiaru decybeli podczas ich krótkiego życia. Znów tkwiłam w tym samym miejscu na wygodnym łóżku, znów wpatrzona w ten sam kawałek ściany; minęła złość, minęło zdziwienie, choć trzeba przyznać, że na myśl o wiadomości nadal przechodził mnie dreszcz emocji, swego rodzaju niewyjaśnione podekscytowanie. Starałam się nie rozszyfrować do końca swoich rozważań, bo też i po co, by poznać prawdę, która jeszcze bardziej skomplikowałaby życie? "Tak, muszę go przeprosić. Jak mogłam go tak zostawić?".

Szybko doszłam do poprawnych wniosków, bo znacznie lepiej się myślało, gdy smutek zapijałam ciepłym mlekiem w dużej szklance, przykrytej różowym kocem. Potrzebowałam bieli naszego mieszkania, bałaganu na biurku, ubrań na fotelu, potrzebowałam miejsca, które pomoże mi uporządkować cały ten gwałtowny natłok zdarzeń. Delikatny dreszcz otulał mnie, gdy chłodny, wieczorny wiatr wdzierał się przez otwarte na oścież okno, przyjemne zimno nie przeszkadzało w oglądaniu rozświetlonych kamienic, przejeżdżających samochodów i powolnego ruchu księżyca. Na wspomnienie wczorajszej nocy mimowolnie prawy kącik ust podnosił się bliżej ucha.

Dopiero teraz mogłam na spokojnie wszystko przemyśleć, a tym samym rozdzielić dwa problemy i każdy wrzucić do worka z odpowiednią nazwą. Ale co dalej? Wypadałoby jeden szczelnie zawiązać, pożegnać znajdujące się w środku wspominki i sentymenty, zrzucić bezszelestnie z Pont du Caroussel albo odesłać priorytetową paczką na plaże La Jolli, a drugi zatrzymać tutaj, pod poduszką. Póki co postanowiłam jedno: Miles musi zniknąć z mojego życia tak szybko jak się pojawił czy zostawił bez żadnych wyjaśnień; muszę traktować go z dystansem i czekać na samoistny [ewentualny] rozwój wydarzeń. Większego zamieszania nikt już przecież nie chciał.

Cisza rozlegała się w mieszkaniu, przerywana delikatną melodią przenikała przez tlenki i kurze w powietrzu. Sim wciąż nie było w domu, a ja jak zwykle zaczęłam denerwować się, że stało się coś złego. Jednak nagłe wibracje telefonu, które podniosły mnie na równe nogi, wskazywały na to, że nie ma powodów do zmartwień.

Pisała coś o kościele, o ciemności, o witrażach i w końcu o Marcelu, ale wypowiedź ułożyła tak nieskładnie, że wychodziło na to, że jest prawie panną młodą. Owszem, marzyła o białej sukni i hucznym ślubie, ale Marcel przecież to tylko przyjaciel! Znów stałam z boku i patrzyłam na ten coraz dziwniejszy fenomen – bo kiedy ludzie się kochają, to powinni ze sobą być. „Kto to mówi, Ag!” – myślałam w duchu, ale przecież ani Sim, ani Marcel nie dzielił ocean, przepaść osobowościowa czy przeszkoda losowa. Nigdy w życiu nie widziałam tak dokładnie i idealnie dopasowanych ludzi, wypełniających się co do jednego mankamentu i jednej zalety. Kiedy Marcel trwonił pieniądze, Sim potrafiła oszczędzać. Gdy on nienawidził prasować, ona w milczeniu zabierała koszule i bluzki do siebie, przysłowiowo przeciągała żelazkiem i odnosiła na miejsce. Gdy chłopak rzucał ubrania na podłogę z przyzwyczajenia i zostawiał aparaty obok zlewu, ona chodziła i cierpliwie je zbierała. A kiedy Sim zjadał od wewnątrz stres pracą czy trudną, życiową sytuacją, Marcel swoim stoickim spokojem koił jej nerwy. Gdy próbowała rzucić palenie papierosów, był pierwszą osobą, która zabierała jej narzędzie pokusy i chowała do szuflady. Gdy w końcu Sim się czegoś bała, Marcel bronił ją przed głośnymi piorunami, plotkami, czasem głupimi pomysłami. Jak Sim nie znała tytułu obrazu w Musée Guimet, to z pewnością pamiętał go Marcel; jak ona nie pamiętała o wizycie u lekarza, to Marcel robił to za nią. Ona płaciła jego rachunki, a on wypełniał formularze przyjęcia jej modeli. I tak w kółko, bez końca.

Tacy właśnie byli moi przyjaciele; dwa serca połączone z zegarmistrzowską precyzją, nastrojone na podobne cele, z podobnym temperamentem, z inną wizją na małe rzeczy, składające się na ich wielkie osobowości. Marcel oprócz tego miał Jonasa, który marzył o mieszkaniu w Berlinie, własnej sesji w Vogue i Claudii. Od niego zawsze pożyczał klisze, pieniądze na piwo i białą bluzkę z kotem. To Jonas ciągle pytał Marcela czy już coś zrobił z Sim, czy ma kupować garnitur na ślub i kiedy dziewczyna przyjdzie na noc, by zrobić naleśniki z Nutellą na śniadanie. I był też Matt, z którym Marcel dzielił wszystkie sekrety, z którym odkrył, że jest mistrzem fałszu na karaoke i że gra na gitarze nie jest łatwa. Z nim też zobaczył, co to znaczy cierpieć z miłości, rozstać się z błahego powodu i szukać dziewczyny na zastępstwo, nie prawdziwej miłości. Bo Marcel zawsze chciał, bym była narzeczoną Matta. I jako jedyny dalej w to wierzył.

Przeproszę Matta. Zapakuję mu prezent, pójdę na imprezę urodzinową, wręczę balon w kształcie serca i powiem mu, że nigdy więcej nie zniknę. Przekonam go, że nie jestem powietrzem, które na niby leży pod kocem i któremu niewygodnie od podłogi. Będę prosić o wybaczenie na kolanach i wyrzeknę się Milesa. Wyrzeknę się? Nie będę na każde jego zawołanie! Może tak miało być? Na razie wiem, że nigdy więcej nie postąpię tak raptownie. 

Kolejnym razem zastanowię się dwa razy nad tym, co chcę zrobić, ale problem polega na tym właśnie, że zawsze to powtarzam i obiecuję sobie rozważne kroki, a perspektywa zadowalającego rezultatu niknie wraz z upływem czasu. Poza tym… kolejnym razem? Czy będzie kolejny raz? Matt już zdążył uznać mnie pewnie za ostatnią desperatkę, szukającą pocieszenia w dawnej miłości, a ja przecież byłam tchórzem, który przestraszył się kilku słów, paru gestów, niepoliczonych nieprzewidzianych zdarzeń. Gdzie ta dawna spontaniczność? Zbyt często uciekałam ostatnio od życia! Balansowałam między torami bezpieczeństwa i smutku, szukałam stabilizacji, a zarazem odsuwałam ją od siebie, pogrążając się w nowej fali melancholii i wspomnień. Żyłam przeszłością, starałam się dostrzec jedynie jej zalety, przy tym wiele zdarzeń nieświadomie kolorując i wzbogacając o nowe epitety, dwuznaczne rozmowy i dwulicowe uśmiechy. Bo kiedy pamięć zawodzi, najlepszą pomocą jest wyobraźnia, która w tamtym czasie niosła mnie na skrzydłach i pozwalała dojrzeć pozytywne odcienie w szarej rzeczywistości, a błędne koło zamykało się, gdy to właśnie retrospekcja wbijała mnie coraz mocniej w ziemię. Postanowiłam jednak i z tym skończyć, naprawić błędy i zagoić serce, a na koniec wyzerować pamięć i stworzyć nowy umysł. Leczenie ran duszy parę godzin po północy, gdy dom jest na wylot pusty i milczący, to stanowczo kolejna cecha człowieka - widmo.

Długa cisza telefonu została przerwana kolejną nagłą wiadomością. Bynajmniej nie Miles wysyłał pozdrowienia znad oceanu, ani też Matt nie potrzebował mojego towarzystwa w barze na rogu głównej alei; telefon śpiącej Sim przejął Marcel, zadowolony i szczęśliwy, że dziewczyna niepostrzeżenie usnęła na jego kolanach. Wtuliła się w ciepłą kołdrę, którą ułożył jej na ramionach, broniła oczy przed ostrym światłem lampki stojącej na biurku, a miękka, wełniana, czerwono-czarna koszula była perfekcyjną poduszką dla zmęczonej Sim, pocałunek w czoło - idealnym "dobranoc".

„Zasnęła u mnie w domu. Jest za późno bym ją budził i odprowadzał. Lepiej niech trochę pośpi. Marcel.” Zasnęła i wróci jutro. Śpi obok osoby, którą najprawdopodobniej kocha najbardziej na świecie, u której jej czas się zatrzymuje i gna w innym, przeciwnym niż zawsze kierunku. Niektórzy zwijają się w kłębek z tęsknoty w pustym mieszkaniu, zapijają błędy i głupoty swoimi własnymi gorzkimi łzami, a inni nieświadomie leżą obok swojej bratniej duszy, wcale nie wiedząc o takich pojęciach jak miłość czy porażka. Czasem w duchu gniewałam się na Sim za jej podejście do tej relacji; każda normalna przecież dziewczyna już dawno byłaby narzeczoną takiego chłopaka jak Marcel, tym bardziej że on coraz wyraźniej dawał wszystkim do zrozumienia, że uczucia w nim buzują. Sęk w tym, że Sim ani nie była normalną dziewczyną, ani nie pragnęła stabilizacji właśnie z Marcelem. Dla niej związek z nim byłby niedorzecznością na miarę stwierdzenia, że planety są kwadratowe i mimo, że nikt ich nie rozumiał, wydawało się że oni najlepiej rozumieją siebie nawzajem. A dziś była śpiącą panną młodą w białym pokoju paryskiej kamienicy.

Nie wiem nawet kiedy zasnęłam, czy było to między słowem paryskiej a kamienicy, czy może podczas powtarzania sobie planu przeprosin Matta. Prezent miałam już gotowy, wystarczyło wieczorem jedynie pójść do baru, wręczyć mu butelkę wina i pakunek, przyłączyć się do życzeń Marcela i Sim, patrzeć jak gasi dwudziestą piątą świeczkę, aż w końcu przeprosić go na osobności. Nie będę piła drinków, szampana, piwa, niczego, bo po co zresztą, by plątać się w słowach i przypadkiem powiedzieć o Milesie? Nie, lepiej niech Matt o Milesie nic nie wie, lepiej niech zostanie on największym rozczarowaniem, minionym, bezpowrotnym. Znów telefon wibruje, a na pulpicie znów dwie wiadomości. Jedna od Sim, druga od Milesa. Czy naprawdę chce, aby każdy ruch iPhona równał się automatycznemu zawałowi serca?

Sim pisała, że już jest w pracy i zaraz wychodzi do któregoś projektanta. Nie wspomniała nic o nocy ani o Marcelu - jak miałam dowiedzieć się już w studiu, podobno chłopak odprowadził ją do samych drzwi i pocałował niby w policzek, ale blisko ust. Relacje Chrisa były nie bardziej groteskowe niż przesadne, ale w to akurat byłam w stanie uwierzyć. Kiedy przyszłam istotnie Sim już nie było; zostawiła mi kartkę z paroma poleceniami na dzisiejszy dzień i podkreśloną godziną dwudziestą na samym dole, jakbym miała zapomnieć o przyjęciu Matta. „Przyjdę tuż przed szóstą do domu, to pójdziemy razem” – widniało na bileciku, jaki zostawiła na zamkniętym laptopie. Wiadomości od Milesa postanowiłam na razie nie otwierać. Jeżeli Matt mi nie wybaczy, zerknę na nią z większą nadzieją.

Żyłam dziś więc do dwudziestej, myślami nie oddalałam się zbyt daleko, błądząc miedzy parapetem agencji, a brzegiem Sekwany. Od rana trzęsły mi się ręce, być może z nerwów, ale bardziej prawdopodobne, że z przedawkowania kawy. Jak zwykle w pracy próbowałam skupić się na tym, by wszystko zrobić na czas i tym samym zapominałam o sprawach prywatnych, chociaż zżerała mnie ciekawość co do sprawy wczorajszego spotkania Sim i  Marcela. Zastanawiała mnie ich wczorajsza ceremonia, a tym samym jak mogła zakończyć się gwieździsta noc pod ciepłą kołdrą i zmęczonymi powiekami, czy może pod osłoną jeszcze gorących, dopiero co wypowiedzianych uczuć.

Bardziej przejmowałam się rozwojem sytuacji w życiu przyjaciółki niż niepoukładanym i niezaplanowanym biegiem wydarzeń we własnym; tym bardziej wspominać się o nim nie chciało, gdy przypominałam sobie scenariusze dzisiejszego wieczoru, a w konsekwencji i dalszego życia - wyobrażenia te tylko budowały we mnie niepotrzebny stres już teraz i nie pozawalały nawet na zjedzenie w spokoju kawałka czekoladowego ciastka, które zostawiła mi Sim przed wyjściem. Nie próbowałam układać monologu, nie dobierałam odpowiednich zwrotów i wyrazów, choć podświadomie wiedziałam, jak szybciej i skuteczniej oczarować Matta. Jak powtarzała mi Sim - z przemowy wyjdzie marny potok sztucznie wyrecytowanej roli, tak więc życie od dwudziestej miało samo napisać swój scenariusz i zakończyć ten żałosny akt.

Skończyłam pracę przed czasem, zrobiłam porządek na biurku, powyrzucałam stare, zapisane kartki i zużyte długopisy. Byłam już sama w studiu - Eliza i Chris przed chwilą skończyli przygotowywać portfolia na jutro i poszli przebrać się przed wieczorną imprezą. Odetchnęłam, zabrałam kurtkę, zamknęłam agencję wyjątkowo za wcześnie i już po chwili szłam pośród wąskiej alei zadartych do nieba kamienic i białych firanek. Sim czekała na mnie w mieszkaniu; była gotowa, siedziała w zamyśleniu przed swoim srebrnym Macbookiem i patrzyła w unoszącą się parę gorącej herbaty z cytryną. Widocznie wyrwałam ją z jakiś rozważań, bo lekko podskoczyła z krzesła i przywitała się radośnie. Gdybym właśnie w tym momencie miała wskazać uosobienie radości, wybrałabym jej szczery uśmiech.

Znała moje plany na dzisiejszy wieczór nad wyraz dobrze; to ja miałam być dziś tą, która przeprasza, która przychodzi z butelką wina i upominkiem w dłoni i żałośnie prosi o wybaczenie. A co jeśli spotka mnie kara? Przecież z drugiej strony, to ja jestem tą, którą przepraszają, a wybaczenia wciąż brak dla chłopaka zza oceanu. Zdecydowałam jednak najpierw rozwiązać jedną sprawę. Kluczową.

Krzątałam się po domu, próbując znaleźć odpowiednią sukienkę na tę okazję. Szafa pełna tkanin nie była pomocna, kiedy wysypywała się z niej góra ubrań. Gdy tylko zobaczyłam w przejściu Sim, zażądałam od niej natychmiastowych opowieści dotyczących wczorajszego wieczoru. „Ubieraj się, nie mamy czasu, wszystko opowiem ci po drodze!”

Wybrałam białą, koronkową i zwiewną sukienkę, spięłam włosy w kok, sprawdziłam czy torebka pasuje do całokształtu. Nie był to zresztą przypadek, że miałam na sobie akurat ulubioną sukienkę Matta, o której mówił, że podkreśla moje wdzięki nimfy i smukłą talię. Owszem, chciałam mu się jakoś przypodobać, żeby wybaczył mi szybciej, żeby zakryć wszystkie moje winy, aż w końcu żebym zapomniała o tym wstydzie, jaki przysporzyła mi ta cała historia. Wstydziłam się, że uciekłam; uciekają tylko tchórze, ranią tylko głupcy. Zapakowałam butelkę wina w szary papier, prezent starannie włożyłam do torby, po raz czwarty upewniłam Sim, że Marcel już zabrał tort na miejsce. Jeszcze tylko założę beżowy, rozpinany, masywny, babciny sweter i będę gotowa.

- Impreza w stylu vintage? – skomentowała przyjaciółka, kiedy pojawiłam się w korytarzu – Weź lepiej szary płaszcz, ten sweter się do niczego nie nadaje.

Beżowy worek miał w tym momencie taką samą rangę jak nakrycie od Prady, szczególnie jeśli za chwilę miałam popatrzeć w oczy Mattowi i wyjawić mu część prawdy. Część tylko, nie mogę przecież powiedzieć, że Miles się odezwał! Lepiej ominąć odpowiedź na dlaczego, liczy się przecież jedynie to, że przeproszę, że jest mi przykro, że chcę to naprawić. Przebrałam się szybko i dołączyłam do Sim na schodach. Podobno główny prezent wieczoru już czekał w barze, więc nie musiałyśmy się o niego martwić. 

Zimne powietrze uderzyło nas w twarz, gdy tylko otworzyłyśmy drzwi; policzki mimo woli od ranu stały się rumiane, chłodny wiatr schował ręce do kieszeni, zapiął guziki obu płaszczy, zmusił do rytmicznego marszu. Nie miałyśmy zbyt daleko, znów nie chciało nam się czekać na autobus, do metra miałyśmy za długą drogę, taksówka kosztuję, a samochodu nikt po pijaku nie będzie prowadził. Dodatkowo miałam pretekst, by dowiedzieć się czegoś od Sim.

- Więc?

- Co więc?

- Najpierw pisałaś o ołtarzu, a później dostaję wiadomość od Marcela, że nie wracasz na noc, musi być jakieś więc!

- Zasnęłam, bo byłam wyczerpana, w tym kościele było bardzo zimno, a ja miałam na sobie lekkie ubrania. Nie dało się siedzieć w tym klubie, nawet jak przyszedł Jonas i Matt, oczywiście. Był w strasznym stanie, Ag. Każdy go pocieszał, ale mało do niego dociera. Chyba nawet nie spodziewa się, że dziś przyjdziesz.

- I poszliście do kościoła?! – urwałam szybko, nie mogąc już znieść wyrzutów sumienia.

- Ah, tak! To dziwna historia. Nie wiem czemu ten malutki kościółek był w nocy otwarty…W każdym razie aura świątyni nocą jest czymś tak prawdziwym, czujesz po raz pierwszy, że naprawdę jesteś w domu Boga.

- A Marcel?

- Całowaliśmy się przed ołtarzem i przez pół nocy, do póki nie zasnęłam nad ranem w jego objęciach.

Oniemiałam; złapałam przyjaciółkę za ręce, niemal zaczęłam skakać pośrodku Paryża i ściskać ją z radości.

- Nareszcie! Tak się cieszę!

- Oh Ag, ty zawsze musisz wyobrażać sobie to samo!

Sim roześmiała się, poklepała mnie po ramieniu i przyspieszyła kroku. Sama pogubiła się w ostatnich wydarzeniach, ale jedno na pewno się zmieniło: zdecydowanie odpuściła sobie ścisłą kontrolę, porzuciła plan starannie obmyślony i postanowiła zaufać wrednemu losowi. Widziałam, że mimowolnie wciąż wracała do wczorajszych wspomnień.

- Głaskał mnie po ramieniu, gdy usypiałam w jego objęciach.

- Coś mówił?

- Między wierszami zdradził na tyle dużo, by dać mi do myślenia.

Uśmiechnęła się tylko, choć wyglądała na lekko zdezorientowaną, przez co nagle urwała rozmowę i zaprosiła mnie do środka pubu, do którego właśnie dotarłyśmy. Póki co, nie chciała zdradzać żadnych szczegółów drążących jej myśli, a mnie pozostało zrozumieć i czekać na czas, w którym będzie miała ochotę się wszystkim podzielić.

- Teraz twoja kolej, trzymam kciuki. 

Przyszłyśmy punktualnie, choć jak się okazało i tak za wcześnie; przygotowania, które trwały od dwóch miesięcy, miały przeżyć swoje zwieńczenie właśnie dzisiaj! Matt – niczego oczywiście nieświadomy -  nie przykładał wagi do swoich urodzin, tajemnicy ściśle zresztą strzeżonej przez Marcela, Sim i byłą dziewczynę Matta, Agnes. Jak wiadomo, ostatniej nie będzie, zresztą niespecjalnie pomagała w szykowaniu tej imprezy, a było co pomagać – Sim załatwiła wynajem pubu od Roba [który, jako dobry kolega Matta i jedyny piwny karmiciel większości naszych przyjaciół, powiedział że nie weźmie od nas grosza], Marcel dwa tygodnie szukał wymarzonego prezentu swojego przyjaciela, zaopatrzył się w dziesiątki klisz jako nasz nadworny, analogowy fotograf, razem z Sim zrobił tort, a od ponad doby Eliza i jej ekipa pomocnicza z Chrisem na czele, dzielnie odmawiali sobie imprezy Tygodnia Mody i ozdabiali do szóstej rano salę. Rob do tego zajął się napojami, Alexa i Peter zamówili wystarczająco dużo pizzy, ja upiekłam między jedną myślą o Milesie, a drugą trzy wielkie blachy babeczek kakaowych z czarnymi porzeczkami i oto wspólnymi siłami zorganizowaliśmy urodziny naszego Matta. Nawet kot Marcela uraczył nas swoją obecnością – leżał pod stołem, na którym stał tort i z pogardą patrzył na zebranych [jak zwykle zresztą], a jego właściciel wbijając świeczki do ciasta, powtarzał mu dość komicznym głosem, że jest najlepszym tortowym strażnikiem globu.

Rozejrzałam się dookoła, przeanalizowałam twarze ludzi, odnotowałam parę znajomych, przywitałam się skromnym machnięciem. Matta jeszcze nie było, a ja odetchnęłam, choć wino w szarym opakowaniu drgało razem z moimi dłońmi. Co miałam powiedzieć? Czułam się jak obca, jakby wszyscy patrzyli na mnie z jakąś pogardą, choć pewnie nikt nie miał pojęcia o tym, co zrobiłam. Przeszło mi przez myśl, że nie powinnam tu przechodzić: od początku zakładałam pozytywny scenariusz, ale zapomniałam wziąć pod uwagę kompletną katastrofę, i to przy wszystkich. Co jeśli tylko sprawię mu przykrość? Usiadłam w rogu, kiedy Marcel zaalarmował, że Matt się zbliża, a Sim dała znak do wspólnego odśpiewania sto lat.

Równo z wejściem Matta rozległy się śpiewy i krzyki, szybko w szyk ustawiły się nuty do Happy birthday, a solenizant równie szybko zmienił wyraz swojej twarzy; ze smutnego chłopaka idącego zapić kłopoty w barze z przyjacielem - w szczęśliwego króla imprezy z trzydziestoma osobami dookoła siebie. I to nie byle kim! Zjechali się jego koledzy z Walii i Nowego Jorku, zeszli się modele z pokazów i backstagów, znajomi z klubów i pubów, gdzie grał jego zespół, nie zabrakło też przyjaciółek, agentek i dobrych duszyczek, które miały wpływ na życie Matta. Na środku sali stał Marcel z tortem i palącymi się dwudziestoma pięcioma świeczkami, obok niego uśmiechnięta od ucha do ucha Sim, do której Matt w akcie wzruszenia chciał się przytulić. Zgasił wszystkie świeczki za jednym dmuchnięciem – dobry znak, dobra passa, tego mu z pewnością przede wszystkim życzę.

Marcel odłożył ciasto na masywny stół obok, poprosił kelnera aby zaczął kroić wypiek na porcję, a w tym czasie razem z Sim postanowił wręczyć jako pierwszy swój prezent: czarną, nową, nastrojoną gitarę akustyczną, którą Matt chciał kupić od wielu miesięcy, jako że swoją teraźniejszą złamał na którejś z imprez. Śmiali się we trójkę na środku zatłoczonego baru, Sim i Marcel przytulali solenizanta i składali mu życzenia, Matt nie wypuszczał podarunku z ręki, żeby przypadkiem tym razem coś mu się nie stało. Z wrażenia zapomniał ściągnąć bawełnianą, czarną czapkę, jedynie rozpiął kurtkę, bo istotnie w barze zaczynało być gorąco. Wszyscy po kolei podchodzili do Matta, by złożyć życzenia: Jaco kupił mu koszulkę Arctic Monkeys, Paul nowe trampki, Jonas zapas Jacka Danielsa na dobre parę miesięcy. Aż w końcu przyszła moja kolej. Nie trzeba chyba mówić, że trzęsły mi się kolana i drżałam jak na syberyjskim mrozie? Wzięłam głęboki oddech, ale jak tylko wypuściłam powietrze okazało się, że stoję twarzą w twarz z Mattem.

Miał na sobie luźny szary sweter, czarne rurki, poszarpane, granatowe trampki, czarną, bawełnianą czapkę. Z pełnego uśmiechu został jedynie podniesiony kącik ust – wyraz lekkiego zdziwienia, przyjemnego zdziwienia, miłej niespodzianki. Zaczęłam nieśmiało, cicho, zabierałam wzrok od jego oczu, bo najlepiej patrzeć w podłogę w takich chwilach.

- Matt, przede wszystkim chciałam cię przeprosić. Przestraszyłam się, tyle się ostatnio działo… Nie chciałam cię jednak wtedy zostawiać samego, ale wiem, że to zrobiłam. Niech ci wystarczy, że od pierwszego kroku na klatce schodowej żałowałam, że z tobą nie zostałam. Bałam się wrócić. Matt, tak bardzo cię przepraszam…

Chwycił mnie za ramię i przytulił do siebie. „Wystarczy już.” – szepnął do ucha. Jak tylko nabrałam pewności siebie w jego ramionach, postanowiłam kontynuować.

- Matt, życzę ci dużo nieprzespanych nocy na dachach paryskich kamienic, trasy koncertowej po całym świecie, domu na plaży w Kalifornii i wieży Eiffla z butelek Jacka Danielsa. I żebyśmy od tej pory umieli ze sobą blisko żyć.

Wyjęłam butelkę wina i kopertę z dwoma biletami na koncert Foals w Paryżu za dwa miesiące.

- Oh Ag, twoje przeprosiny są wystarczającym prezentem!

Otworzył kopertę i zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, znów byłam w jego objęciach; czy to dziwne, że wiedziałam co chciałby najbardziej dostać? Cieszyłam się, że wszystko potoczyło się tak właśnie, jak tego chciałam, bo skoro Matt uznał moje przeprosiny za wystarczające, to los chyba postawił mnie przed faktem dokonanym. Tego wieczoru na pewno ucieczki nie były mi w głowie, nieprzeczytane wiadomości na pulpicie telefonu tym bardziej - moim jedynym planem na dzisiejszy wieczór było sprawić, by Matt miał naprawdę idealne urodziny, przy okazji chciałam też postawić nasze relacje na nogi. 

Matt poprawiał nieustannie swoją czarną czapkę, raz układając ją na samym czubku głowy, raz naciągając ją na niepoukładaną czuprynę, wciąż się lekko uśmiechał i rozbawiał swoich znajomych; wielką niespodzianką okazała się huczna impreza, tak dokładne przygotowania Marcela i Sim, a co za tym idzie i niespodzianką były prezenty, znajomi z całego świata i centrum zamieszania, jakim stał się chłopak. Matt oczekiwał pewnie paru świeczek na pizzy w jakimś paryskim barze, piwa wypitego razem z Marcelem i ewentualnie z Sim, zwłaszcza, że ostatnio nie dopisywał mu uśmiech losu ani dobry humor. Tymczasem muzyka zaczynała grać z głośników, kolejka życzeń do Matta malała; do tego czasu postanowiłam usunąć się nieco w tył, dać innym szanse wypowiedzenia paru szczerych słów – pokazałam mu, że będę czekała gdzieś przy stoliku i jeśli zechce, może do mnie przyjść, gdy cały natłok ludzi skończy życzyć mu już wystarczająco dużo radości, uśmiechu i spełnienia marzeń.

Rytmy rockowych lat sześćdziesiątych rozbrzmiewały w barze, każdy zapieczętował już wypowiedziane życzenia kieliszkiem szampana, ciemne niebo zasłoniło okna lokalu i stworzyło klimat prawdziwej imprezy. Solenizant, ciągle zatrzymywany przez kogoś, rozmawiał i starał się poświęcić wszystkim trochę uwagi, a tym samym próbował otrząsnąć się z szoku i nie dać po sobie poznać, że jego serce wciąż pracuje na przyśpieszonych obrotach. Gdy nareszcie wywalczyłam chwilę dla siebie, Matt porwał mnie na parkiet, bo właśnie lecą nasze ulubione piosenki. Sim i Marcel stali się z oddali jedną rzeźbą dwojga zrośniętych ze sobą ludzi, z powodu głośnej muzyki musieli krzyczeć sobie do uszu, wciąż na zmianę obdarowując się uroczymi uśmiechami. Mogli z dumą i spokojem odetchnąć po tylu tygodniach przygotowań, życiu w tajemnicy przed Mattem i ukrywaniem się w mieszkaniu dziewczyny, by zaplanować szczegóły imprezy. Ich częste spotkania (w których wyższy cel nikt nie wierzył) naprawdę okazały się owocne, a dziś Matt mógł się przekonać się, jak oddanych ma przyjaciół. Patrzyliśmy z parkietu na ich rozmowy, na zachowanie, którego zazwyczaj nie przypisuje się tylko znajomym.

Siedzieli na czekoladowo brązowej kanapie prawie wtuleni, Sim co chwilę słuchała szeptów, jakie Marcel kierował wprost do jej ucha, uśmiechając się raz po raz niewinnie, dając się tym samym przytłoczyć jego coraz jawniejszemu zainteresowaniu. Czasem po jej minie można było poznać, że chłopak powiedział coś głupiego, czasem że kierował swoją uwagę na jednego z gości, aż w końcu zerkali na nas, roztańczonych do Lonely Boy na zatłoczonym parkiecie. W końcu dołączyliśmy do naszych przyjaciół, tym samym rozbijając ich sakralną aurę tajemnicy i niewinnego zalecania się do siebie nawzajem; Matt wciąż nie mógł uwierzyć w swoje przyjęcie – niespodziankę, ja – w tak szybkie i łatwe przebaczenie, a Sim i Marcel – w dziwny zaułek, w jaki szła ich dziwna przyjaźń.

Kieliszki szampana zmieniały się równie szybko jak piosenki, dokładki tortu co raz pojawiały się na stolikach, dwie niemałe szklanki piwa zostały już opróżnione przez solenizanta i jego przyjaciela. I zaczęło się, jak też zawsze zaczyna się na takich imprezach: usiedliśmy przy stoliku razem z resztą zaproszonych modeli, Jaco zaczął podawać wszystkim kieliszki z drinkami, Sebastian i Jonas śmieli się ze swoich kolegów w sukienkach na pokazie Jean Paul Gaultier, Nicolas opowiadał o swoim niedawnym pobycie w Nowym Jorku, Charlie o przegranej w szachy z Paulem, Camilla o złamanej łapie swojego czarnego kota. Drinki podawano jeden za drugim, później zaczęły się kolejki wódki, każdy pytał każdego o ogień, dym papierosów waniliowych mieszał się w powietrzu z dymem czerwonych Malboro. Siadłam między Mattem a Nicolasem, naprzeciwko Sim opartej o ramię Marcela i [mimo swoich mocnych postanowień] palącej jednego papierosa za drugim. Obietnic też nie trzymał się jej wierny przyjaciel, który z przyjemnością zapalał jej kolejne białe, cienkie cygaretki, sam dokończył paczkę swoich Malboro, dopił drugie mohito do końca i śmiał się razem ze mną z organizacji jednej z wystaw w niedalekiej galerii.

Lubiłam takie wieczory; cicha muzyka przeszywa pomieszczenie niepostrzeżenie, ciemność tańczy na wyludniających się ulicach, wiatr porusza pustkowiem przygaszonych świateł latarni i kolorami banerów czy sygnalizacji, dalekosiężne reflektory wieży Eiffla czuwają nad miastem, a my – ludzie kończącego się Tygodnia Mody – ukrywamy się w nieznanych barach miasta, by pić Martini z lodem i truć się dymem waniliowym. Matt nie pił za dużo w porównaniu do Marcela, przez co też był trzeźwy całą noc; śmiał się razem ze swoimi kolegami, którzy pojutrze pewnie rozjadą się po świecie, żartował razem z Jonasem, rozbawiając całe towarzystwo [a trzeba powiedzieć, że została nas już tylko najwytrwalsza garstka], w tym Elizę do łez. Poczułam jak jego ramię zaczyna mnie odejmować i przyciągać bliżej siebie, a ja się poddałam, bo przecież taki był teraz mój plan.

Parkiet zajęły nadmuchane balony i nikłe serpentyny, stół mieścił na sobie ocalałe resztki babeczek czekoladowych, puste butelki po szampanie i popielniczki. Dłonie Matta trzymały moje plecy, palce delikatnie wodziły po ramieniu i głaskały je subtelnie, a dym papierosów unosił się nad nami, wirował z drobinkami powietrza, trutkami tytoniu i wyparowanym alkoholem z organizmów. Matt traktował mnie jak swoją własność, a ja tak też się czułam, kiedy dopasowywał kształt pleców do mojej ręki czy kiedy jego dłonie wędrowały po ramieniu i obojczyku. Ale czy byłam jego? Dobrze nam dziś bez oficjalnych słów, bez przejmowania się, na co czas przyjdzie prędzej czy później. Znów połączyła nas dawna więź, wysłana na stracenie i odratowana w ostatniej chwili. 

Jak to zazwyczaj bywa na imprezach, im później, tym rozmowy powoli schodziły na coraz dziwniejsze tematy, a za oknem przedzierały się pierwsze promienie lekko różowego słońca. Małe grono wykruszało się coraz bardziej, zaczynało upadać na stół ze zmęczenia, wycieńczenia płuc czy zawrotów głowy. Niektórzy musieli wracać prosto na lotnisko, niektórzy zaledwie za parę godzin mieli zaczynać pracę, ale na pewno nie zaliczał się do nich Marcel, który chciał uwieńczyć sukces i świętować urodziny przyjaciela w najlepszym stylu. Wstawiony chłopak pozwalał sobie mówić zbyt wiele i robić za dużo, a trzeba pamiętać, że uczucia do Sim jakby nabrały rozmachu, rozpostarły skrzydła i coraz częściej wychodziły na światło dzienne. Wybuchaliśmy śmiechem, kiedy chłopak starał się o rozbudowane metafory i porównania, w czym nie był ani nietaktowny, ani wulgarny; każdym zdaniem zdobywał jeden uśmiech Sim, leżał na jej kolanach i opowiadał o gwiazdach wędrujących za oknem, wciąż nawiązując do poprzedniej nocy. Patrzył co chwilę na przyjaciółkę, oczami delektował się ruchem jej dłoni, która odgarniała mu włosy z twarzy i głaskała po czole. Widoczne aluzje były do rozpoznania nawet dla nas – pierwszy raz postawionych właśnie w takiej sytuacji, którą trzeba było uznać za normalną.

Muzyka ucichła, ciasto zniknęło, niebo nadal usłane nocą stawało się coraz jaśniejsze, jednak nadal uliczne lampy płonęły mocniej niż słońce czy gwiazda polarna, kłócące się teraz o miejsce na widnokręgu.

Gdyby Marcel podniósł się w tym momencie, zapewne runąłby prosto na stół pełen kieliszków i drinków, połamałby drewniany stół na drobne drzazgi, szkło kruszyłoby się pod jego koszulą, a twarz trzeźwiałaby w wylanym ponczu. Dawno nie widziałam go tak pijanego, bo i głowę miał mocną i nie przepadał za alkoholem; siedzieć koło Charliego na takich imprezach nie jest łatwo, szczególnie kiedy dziewczyna, którą się ubóstwia, chce wypić o jeden kieliszek za dużo. Leżał na kolanach Sim i ssał jej nadgarstek - wydawało się, że na chwilę zasypiał, po czym budził się i spoglądał na swoją muzę i ideał, a w oczach zapalały się iskry mocne jak spadające gwiazdy. Po jakimś czasie, kiedy Rob do nas dołączył i zajął się rozmową z Mattem o jego interesach, Marcel podniósł się z kolan przyjaciółki, roześmiał się jak zobaczył jej twarz i zaczęli szeptać sobie do ucha, a kiedy kolejnym razem odwróciłam się w ich stronę, zobaczyłam jak chłopak łapczywie całuje Sim po szyi, a ona półprzytomna mu chętnie ulega. „Nie wkładaj mi rąk pod sukienkę” – usłyszałam po chwili niechcący; zszokowana, równie jak Matt, postanowiłam zabrać imprezowiczów do domu, do łóżka i do porannego kaca.

Podziękowaliśmy Robowi, poczekaliśmy aż zamknie pub i o piątej rano ruszyliśmy przed siebie. Cudem Marcel trzymał się na nogach, nie chwiał się nawet na centymetr, ale mimo mocnej głowy nie stracił – poalkoholowo wzmocnionej – chęci na zdobycie Sim. Wymieniałam z Mattem porozumiewawcze spojrzenia, bo o dziwo to właśnie nasi przyjaciele stawali się tematem naszej po – przeprosinowej rozmowy i zamiast tłumaczyć się z tego, co było albo palcem po wodzie rysować to, co będzie, co chwilę komentowaliśmy każdy ruch, słowo i czyn Marcela czy Sim. „Ag, on ją dziś całował po szyi!”, „Matt, on ją dotykał pod sukienką!”, „Ag, ona rozpięła mu pierwsze guziki koszuli!” i tak przez prawie dziesięć minut bez przerwy. A Sim i Marcel wracali potulnie przed nami, palili papierosy z ukradzionej komuś paczki i dyskutowali o kolejnym tatuażu, jaki moja przyjaciółka planowała niedługo sobie podarować.

Wymieniałam z Mattem spojrzenia jak monety, z każdym przypomnianym faktem nowego romansu o coraz większym nominale; dotarliśmy do oczu – pięciozłotówek kiedy przed wejściem do kamienicy Marcel chwycił Sim w pasie i szykował się do namiętnego pocałunku, którego nie dostał. „Wytrzeźwiała na powietrzu” – pomyślałam, bo lekko dotknęła ustami policzek chłopaka, przytuliła Matta, ponagliła mnie i weszła po schodach ku drzwiom. Pożegnałam się z chłopakami, ucałowałam czule Matta w policzek, Marcela przygarnęłam w ramiona jak zranione dziecko; dawno nie było mu tak bardzo przykro.

„Zadzwonię jutro” – rzucił Matt na do widzenia. Widziałam jak oddalając się poprawiał czarną czapkę, a jego współlokator zapalał kolejnego zabronionego papierosa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz