„Tak po prostu utrzymać kontakt?” – wysłałam wiadomość do Milesa po
dniu rozmyślań; w tym czasie zazwyczaj nawiedzałam każdy pokój mieszkania jak
duch, najpierw zadając sobie pytanie czy
pisać, w końcu jak pisać, aż docierając
do etapu po co pisać. Bo po co pisać,
kiedy okazał się epizodem, znaczącym dla mnie, mniej lub bardziej dla niego?
Bardziej, – można by wywnioskować – bo przecież napisał, pamiętał, chce
utrzymywać kontakt, mimo dzielących nas lądów i oceanów. Ale gdzie Miles
właściwie teraz jest? Może przecież pisać z kamienicy obok, w równej mierze jak
z Mediolanu czy Nowego Jorku. Ah, przecież mamy paryski Tydzień Mody! Miles
może być tutaj, w tym samym mieście, co ja!
Próbowałam wyrzec się wszelkich
myśli ciągnących mnie do tego chłopaka z Kalifornii, ale mieszały się one
zwinnie i raptownie w pierwszych chwilach, eksplodowały, aż w końcu przygasały przy
każdym wspomnieniu o Matcie. Czułam się winna ostatnim zdarzeniom, szczególnie
że zostawiłam go samego w pustym mieszkaniu, wcale nieświadomego tego faktu! Bałam
się samego wyobrażenia pobudki, jego zdziwienia i żalu, gdy zamiast ciepłych objęć
dziewczyny zastał twarde deski parkietu. Nie potrafiłam myśleć o tym, że mógł
popatrzeć na pustą poduszkę, nagle zerwać się i rozejrzeć po pokoju,
przeciągnąć się i wzdychać z goryczą na widok moich zabranych ubrań. Ten widok
wracał w każdej chwili jak najokropniejszy koszmar, od którego - mimo starań -
nie można było się uwolnić.
Zostałam sama, by przeanalizować
każdy krok od nowa, choć Sim na pewno sądziła, że próbowałam uciec od spotkania
z Mattem - wolałam jednak nie rozwiązywać problemu przy ludziach, krzyczeć by
przedzierać się przez muzykę czy pić szampana na odwagę. Co dalej można zrobić?
Przykryłam się różowym kocem, wyprostowałam nogi na sofie, objęłam obiema
dłońmi dużą szklankę pełną mleka. Jutro są przecież urodziny Matta, czy więc
adekwatnym dodatkiem do prezentu będą przeprosiny?
Dźwięki muzyki przedzierały się przez umierające głośniki, ledwo już działające od namiaru decybeli podczas ich krótkiego życia. Znów tkwiłam w tym samym miejscu na wygodnym łóżku, znów wpatrzona w ten sam kawałek ściany; minęła złość, minęło zdziwienie, choć trzeba przyznać, że na myśl o wiadomości nadal przechodził mnie dreszcz emocji, swego rodzaju niewyjaśnione podekscytowanie. Starałam się nie rozszyfrować do końca swoich rozważań, bo też i po co, by poznać prawdę, która jeszcze bardziej skomplikowałaby życie? "Tak, muszę go przeprosić. Jak mogłam go tak zostawić?".
Szybko doszłam do poprawnych wniosków, bo znacznie lepiej się myślało, gdy smutek zapijałam ciepłym mlekiem w dużej szklance, przykrytej różowym kocem. Potrzebowałam bieli naszego mieszkania, bałaganu na biurku, ubrań na fotelu, potrzebowałam miejsca, które pomoże mi uporządkować cały ten gwałtowny natłok zdarzeń. Delikatny dreszcz otulał mnie, gdy chłodny, wieczorny wiatr wdzierał się przez otwarte na oścież okno, przyjemne zimno nie przeszkadzało w oglądaniu rozświetlonych kamienic, przejeżdżających samochodów i powolnego ruchu księżyca. Na wspomnienie wczorajszej nocy mimowolnie prawy kącik ust podnosił się bliżej ucha.
Dopiero teraz mogłam na spokojnie wszystko przemyśleć, a tym samym rozdzielić dwa problemy i każdy wrzucić do worka z odpowiednią nazwą. Ale co dalej? Wypadałoby jeden szczelnie zawiązać, pożegnać znajdujące się w środku wspominki i sentymenty, zrzucić bezszelestnie z Pont du Caroussel albo odesłać priorytetową paczką na plaże La Jolli, a drugi zatrzymać tutaj, pod poduszką. Póki co postanowiłam jedno: Miles musi zniknąć z mojego życia tak szybko jak się pojawił czy zostawił bez żadnych wyjaśnień; muszę traktować go z dystansem i czekać na samoistny [ewentualny] rozwój wydarzeń. Większego zamieszania nikt już przecież nie chciał.
Cisza rozlegała się w mieszkaniu, przerywana delikatną melodią przenikała przez tlenki i kurze w powietrzu. Sim wciąż nie było w domu, a ja jak zwykle zaczęłam denerwować się, że stało się coś złego. Jednak nagłe wibracje telefonu, które podniosły mnie na równe nogi, wskazywały na to, że nie ma powodów do zmartwień.
Pisała coś o kościele, o ciemności, o witrażach i w końcu o Marcelu, ale wypowiedź ułożyła tak nieskładnie, że wychodziło na to, że jest prawie panną młodą. Owszem, marzyła o białej sukni i hucznym ślubie, ale Marcel przecież to tylko przyjaciel! Znów stałam z boku i patrzyłam na ten coraz dziwniejszy fenomen – bo kiedy ludzie się kochają, to powinni ze sobą być. „Kto to mówi, Ag!” – myślałam w duchu, ale przecież ani Sim, ani Marcel nie dzielił ocean, przepaść osobowościowa czy przeszkoda losowa. Nigdy w życiu nie widziałam tak dokładnie i idealnie dopasowanych ludzi, wypełniających się co do jednego mankamentu i jednej zalety. Kiedy Marcel trwonił pieniądze, Sim potrafiła oszczędzać. Gdy on nienawidził prasować, ona w milczeniu zabierała koszule i bluzki do siebie, przysłowiowo przeciągała żelazkiem i odnosiła na miejsce. Gdy chłopak rzucał ubrania na podłogę z przyzwyczajenia i zostawiał aparaty obok zlewu, ona chodziła i cierpliwie je zbierała. A kiedy Sim zjadał od wewnątrz stres pracą czy trudną, życiową sytuacją, Marcel swoim stoickim spokojem koił jej nerwy. Gdy próbowała rzucić palenie papierosów, był pierwszą osobą, która zabierała jej narzędzie pokusy i chowała do szuflady. Gdy w końcu Sim się czegoś bała, Marcel bronił ją przed głośnymi piorunami, plotkami, czasem głupimi pomysłami. Jak Sim nie znała tytułu obrazu w Musée Guimet, to z pewnością pamiętał go Marcel; jak ona nie pamiętała o wizycie u lekarza, to Marcel robił to za nią. Ona płaciła jego rachunki, a on wypełniał formularze przyjęcia jej modeli. I tak w kółko, bez końca.
Tacy właśnie byli moi przyjaciele; dwa serca połączone z zegarmistrzowską precyzją, nastrojone na podobne cele, z podobnym temperamentem, z inną wizją na małe rzeczy, składające się na ich wielkie osobowości. Marcel oprócz tego miał Jonasa, który marzył o mieszkaniu w Berlinie, własnej sesji w Vogue i Claudii. Od niego zawsze pożyczał klisze, pieniądze na piwo i białą bluzkę z kotem. To Jonas ciągle pytał Marcela czy już coś zrobił z Sim, czy ma kupować garnitur na ślub i kiedy dziewczyna przyjdzie na noc, by zrobić naleśniki z Nutellą na śniadanie. I był też Matt, z którym Marcel dzielił wszystkie sekrety, z którym odkrył, że jest mistrzem fałszu na karaoke i że gra na gitarze nie jest łatwa. Z nim też zobaczył, co to znaczy cierpieć z miłości, rozstać się z błahego powodu i szukać dziewczyny na zastępstwo, nie prawdziwej miłości. Bo Marcel zawsze chciał, bym była narzeczoną Matta. I jako jedyny dalej w to wierzył.
Przeproszę Matta. Zapakuję mu
prezent, pójdę na imprezę urodzinową, wręczę balon w kształcie serca i powiem
mu, że nigdy więcej nie zniknę. Przekonam go, że nie jestem powietrzem, które
na niby leży pod kocem i któremu niewygodnie od podłogi. Będę prosić o
wybaczenie na kolanach i wyrzeknę się Milesa. Wyrzeknę się? Nie będę na każde
jego zawołanie! Może tak miało być? Na razie wiem, że nigdy więcej nie postąpię
tak raptownie.
Kolejnym razem zastanowię się dwa
razy nad tym, co chcę zrobić, ale problem polega na tym właśnie, że zawsze to
powtarzam i obiecuję sobie rozważne kroki, a perspektywa zadowalającego
rezultatu niknie wraz z upływem czasu. Poza tym… kolejnym razem? Czy będzie
kolejny raz? Matt już zdążył uznać mnie pewnie za ostatnią desperatkę,
szukającą pocieszenia w dawnej miłości, a ja przecież byłam tchórzem, który
przestraszył się kilku słów, paru gestów, niepoliczonych nieprzewidzianych
zdarzeń. Gdzie ta dawna spontaniczność? Zbyt często uciekałam ostatnio od
życia! Balansowałam między torami bezpieczeństwa i smutku, szukałam stabilizacji,
a zarazem odsuwałam ją od siebie, pogrążając się w nowej fali melancholii i
wspomnień. Żyłam przeszłością, starałam się dostrzec jedynie jej zalety, przy
tym wiele zdarzeń nieświadomie kolorując i wzbogacając o nowe epitety, dwuznaczne
rozmowy i dwulicowe uśmiechy. Bo kiedy pamięć zawodzi, najlepszą pomocą jest
wyobraźnia, która w tamtym czasie niosła mnie na skrzydłach i pozwalała dojrzeć
pozytywne odcienie w szarej rzeczywistości, a błędne koło zamykało się, gdy to
właśnie retrospekcja wbijała mnie coraz mocniej w ziemię. Postanowiłam jednak i
z tym skończyć, naprawić błędy i zagoić serce, a na koniec wyzerować pamięć i
stworzyć nowy umysł. Leczenie ran duszy parę godzin po północy, gdy dom jest na
wylot pusty i milczący, to stanowczo kolejna cecha człowieka - widmo.
Długa cisza telefonu została przerwana
kolejną nagłą wiadomością. Bynajmniej nie Miles wysyłał pozdrowienia znad
oceanu, ani też Matt nie potrzebował mojego towarzystwa w barze na rogu głównej
alei; telefon śpiącej Sim przejął Marcel, zadowolony i szczęśliwy, że
dziewczyna niepostrzeżenie usnęła na jego kolanach. Wtuliła się w ciepłą
kołdrę, którą ułożył jej na ramionach, broniła oczy przed ostrym światłem
lampki stojącej na biurku, a miękka, wełniana, czerwono-czarna koszula była
perfekcyjną poduszką dla zmęczonej Sim, pocałunek w czoło - idealnym
"dobranoc".
„Zasnęła u mnie w domu. Jest za późno bym ją budził i odprowadzał.
Lepiej niech trochę pośpi. Marcel.” Zasnęła i wróci jutro. Śpi obok osoby,
którą najprawdopodobniej kocha najbardziej na świecie, u której jej czas się
zatrzymuje i gna w innym, przeciwnym niż zawsze kierunku. Niektórzy zwijają się
w kłębek z tęsknoty w pustym mieszkaniu, zapijają błędy i głupoty swoimi
własnymi gorzkimi łzami, a inni nieświadomie leżą obok swojej bratniej duszy,
wcale nie wiedząc o takich pojęciach jak miłość
czy porażka. Czasem w duchu
gniewałam się na Sim za jej podejście do tej relacji; każda normalna przecież
dziewczyna już dawno byłaby narzeczoną takiego chłopaka jak Marcel, tym
bardziej że on coraz wyraźniej dawał wszystkim do zrozumienia, że uczucia w nim
buzują. Sęk w tym, że Sim ani nie była normalną dziewczyną, ani nie pragnęła
stabilizacji właśnie z Marcelem. Dla niej związek z nim byłby niedorzecznością
na miarę stwierdzenia, że planety są kwadratowe i mimo, że nikt ich nie
rozumiał, wydawało się że oni najlepiej rozumieją siebie nawzajem. A dziś była
śpiącą panną młodą w białym pokoju paryskiej kamienicy.
Nie wiem nawet kiedy zasnęłam,
czy było to między słowem paryskiej a
kamienicy, czy może podczas
powtarzania sobie planu przeprosin Matta. Prezent miałam już gotowy,
wystarczyło wieczorem jedynie pójść do baru, wręczyć mu butelkę wina i pakunek,
przyłączyć się do życzeń Marcela i Sim, patrzeć jak gasi dwudziestą piątą
świeczkę, aż w końcu przeprosić go na osobności. Nie będę piła drinków,
szampana, piwa, niczego, bo po co zresztą, by plątać się w słowach i
przypadkiem powiedzieć o Milesie? Nie, lepiej niech Matt o Milesie nic nie wie,
lepiej niech zostanie on największym rozczarowaniem, minionym, bezpowrotnym.
Znów telefon wibruje, a na pulpicie znów dwie wiadomości. Jedna od Sim, druga od
Milesa. Czy naprawdę chce, aby każdy ruch iPhona równał się automatycznemu
zawałowi serca?
Sim pisała, że już jest w pracy i
zaraz wychodzi do któregoś projektanta. Nie wspomniała nic o nocy ani o Marcelu
- jak miałam dowiedzieć się już w studiu, podobno chłopak odprowadził ją do
samych drzwi i pocałował niby w policzek, ale blisko ust. Relacje Chrisa były
nie bardziej groteskowe niż przesadne, ale w to akurat byłam w stanie uwierzyć.
Kiedy przyszłam istotnie Sim już nie było; zostawiła mi kartkę z paroma
poleceniami na dzisiejszy dzień i podkreśloną godziną dwudziestą na samym dole,
jakbym miała zapomnieć o przyjęciu Matta. „Przyjdę
tuż przed szóstą do domu, to pójdziemy razem” – widniało na bileciku, jaki zostawiła
na zamkniętym laptopie. Wiadomości od Milesa postanowiłam na razie nie
otwierać. Jeżeli Matt mi nie wybaczy, zerknę na nią z większą nadzieją.
Żyłam dziś więc do dwudziestej, myślami
nie oddalałam się zbyt daleko, błądząc miedzy parapetem agencji, a brzegiem
Sekwany. Od rana trzęsły mi się ręce, być może z nerwów, ale bardziej prawdopodobne,
że z przedawkowania kawy. Jak zwykle w pracy próbowałam skupić się na tym, by
wszystko zrobić na czas i tym samym zapominałam o sprawach prywatnych, chociaż
zżerała mnie ciekawość co do sprawy wczorajszego spotkania Sim i Marcela. Zastanawiała mnie ich wczorajsza
ceremonia, a tym samym jak mogła zakończyć się gwieździsta noc pod ciepłą
kołdrą i zmęczonymi powiekami, czy może pod osłoną jeszcze gorących, dopiero co
wypowiedzianych uczuć.
Bardziej przejmowałam się
rozwojem sytuacji w życiu przyjaciółki niż niepoukładanym i niezaplanowanym
biegiem wydarzeń we własnym; tym bardziej wspominać się o nim nie chciało, gdy
przypominałam sobie scenariusze dzisiejszego wieczoru, a w konsekwencji i
dalszego życia - wyobrażenia te tylko budowały we mnie niepotrzebny stres już
teraz i nie pozawalały nawet na zjedzenie w spokoju kawałka czekoladowego ciastka,
które zostawiła mi Sim przed wyjściem. Nie próbowałam układać monologu, nie
dobierałam odpowiednich zwrotów i wyrazów, choć podświadomie wiedziałam, jak
szybciej i skuteczniej oczarować Matta. Jak powtarzała mi Sim - z przemowy
wyjdzie marny potok sztucznie wyrecytowanej roli, tak więc życie od dwudziestej
miało samo napisać swój scenariusz i zakończyć ten żałosny akt.
Skończyłam pracę przed czasem,
zrobiłam porządek na biurku, powyrzucałam stare, zapisane kartki i zużyte
długopisy. Byłam już sama w studiu - Eliza i Chris przed chwilą skończyli
przygotowywać portfolia na jutro i poszli przebrać się przed wieczorną imprezą.
Odetchnęłam, zabrałam kurtkę, zamknęłam agencję wyjątkowo za wcześnie i już po
chwili szłam pośród wąskiej alei zadartych do nieba kamienic i białych firanek.
Sim czekała na mnie w mieszkaniu; była gotowa, siedziała w zamyśleniu przed swoim
srebrnym Macbookiem i patrzyła w unoszącą się parę gorącej herbaty z cytryną.
Widocznie wyrwałam ją z jakiś rozważań, bo lekko podskoczyła z krzesła i
przywitała się radośnie. Gdybym właśnie w tym momencie miała wskazać uosobienie
radości, wybrałabym jej szczery uśmiech.
Znała moje plany na dzisiejszy
wieczór nad wyraz dobrze; to ja miałam być dziś tą, która przeprasza, która
przychodzi z butelką wina i upominkiem w dłoni i żałośnie prosi o wybaczenie. A
co jeśli spotka mnie kara? Przecież z drugiej strony, to ja jestem tą, którą
przepraszają, a wybaczenia wciąż brak dla chłopaka zza oceanu. Zdecydowałam
jednak najpierw rozwiązać jedną sprawę. Kluczową.
Krzątałam się po domu, próbując
znaleźć odpowiednią sukienkę na tę okazję. Szafa pełna tkanin nie była pomocna,
kiedy wysypywała się z niej góra ubrań. Gdy tylko zobaczyłam w przejściu Sim, zażądałam
od niej natychmiastowych opowieści dotyczących wczorajszego wieczoru. „Ubieraj się, nie mamy czasu, wszystko
opowiem ci po drodze!”
Wybrałam białą, koronkową i
zwiewną sukienkę, spięłam włosy w kok, sprawdziłam czy torebka pasuje do
całokształtu. Nie był to zresztą przypadek, że miałam na sobie akurat ulubioną
sukienkę Matta, o której mówił, że podkreśla moje wdzięki nimfy i smukłą talię.
Owszem, chciałam mu się jakoś przypodobać, żeby wybaczył mi szybciej, żeby
zakryć wszystkie moje winy, aż w końcu żebym zapomniała o tym wstydzie, jaki
przysporzyła mi ta cała historia. Wstydziłam się, że uciekłam; uciekają tylko
tchórze, ranią tylko głupcy. Zapakowałam butelkę wina w szary papier, prezent
starannie włożyłam do torby, po raz czwarty upewniłam Sim, że Marcel już zabrał
tort na miejsce. Jeszcze tylko założę beżowy, rozpinany, masywny, babciny
sweter i będę gotowa.
- Impreza w stylu vintage? –
skomentowała przyjaciółka, kiedy pojawiłam się w korytarzu – Weź lepiej szary
płaszcz, ten sweter się do niczego nie nadaje.
Beżowy worek miał w tym momencie
taką samą rangę jak nakrycie od Prady, szczególnie jeśli za chwilę miałam popatrzeć
w oczy Mattowi i wyjawić mu część prawdy. Część tylko, nie mogę przecież
powiedzieć, że Miles się odezwał! Lepiej ominąć odpowiedź na dlaczego, liczy się przecież jedynie to,
że przeproszę, że jest mi przykro, że chcę to naprawić. Przebrałam się szybko i
dołączyłam do Sim na schodach. Podobno główny prezent wieczoru już czekał w
barze, więc nie musiałyśmy się o niego martwić.
Zimne powietrze uderzyło nas w
twarz, gdy tylko otworzyłyśmy drzwi; policzki mimo woli od ranu stały się
rumiane, chłodny wiatr schował ręce do kieszeni, zapiął guziki obu płaszczy,
zmusił do rytmicznego marszu. Nie miałyśmy zbyt daleko, znów nie chciało nam
się czekać na autobus, do metra miałyśmy za długą drogę, taksówka kosztuję, a
samochodu nikt po pijaku nie będzie
prowadził. Dodatkowo miałam pretekst, by dowiedzieć się czegoś od Sim.
- Więc?
- Co więc?
- Najpierw pisałaś o ołtarzu, a
później dostaję wiadomość od Marcela, że nie wracasz na noc, musi być jakieś więc!
- Zasnęłam, bo byłam wyczerpana,
w tym kościele było bardzo zimno, a ja miałam na sobie lekkie ubrania. Nie dało
się siedzieć w tym klubie, nawet jak przyszedł Jonas i Matt, oczywiście. Był w
strasznym stanie, Ag. Każdy go pocieszał, ale mało do niego dociera. Chyba
nawet nie spodziewa się, że dziś przyjdziesz.
- I poszliście do kościoła?! –
urwałam szybko, nie mogąc już znieść wyrzutów sumienia.
- Ah, tak! To dziwna historia. Nie
wiem czemu ten malutki kościółek był w nocy otwarty…W każdym razie aura świątyni
nocą jest czymś tak prawdziwym, czujesz po raz pierwszy, że naprawdę jesteś w
domu Boga.
- A Marcel?
- Całowaliśmy się przed ołtarzem
i przez pół nocy, do póki nie zasnęłam nad ranem w jego objęciach.
Oniemiałam; złapałam przyjaciółkę
za ręce, niemal zaczęłam skakać pośrodku Paryża i ściskać ją z radości.
- Nareszcie! Tak się cieszę!
- Oh Ag, ty zawsze musisz
wyobrażać sobie to samo!
Sim roześmiała się, poklepała
mnie po ramieniu i przyspieszyła kroku. Sama pogubiła się w ostatnich
wydarzeniach, ale jedno na pewno się zmieniło: zdecydowanie odpuściła sobie
ścisłą kontrolę, porzuciła plan starannie obmyślony i postanowiła zaufać wrednemu losowi. Widziałam, że mimowolnie
wciąż wracała do wczorajszych wspomnień.
- Głaskał mnie po ramieniu, gdy
usypiałam w jego objęciach.
- Coś mówił?
- Między wierszami zdradził na
tyle dużo, by dać mi do myślenia.
Uśmiechnęła się tylko, choć
wyglądała na lekko zdezorientowaną, przez co nagle urwała rozmowę i zaprosiła
mnie do środka pubu, do którego właśnie dotarłyśmy. Póki co, nie chciała
zdradzać żadnych szczegółów drążących jej myśli, a mnie pozostało zrozumieć i
czekać na czas, w którym będzie miała ochotę się wszystkim podzielić.
- Teraz twoja kolej, trzymam
kciuki.
Przyszłyśmy punktualnie, choć jak
się okazało i tak za wcześnie; przygotowania, które trwały od dwóch miesięcy,
miały przeżyć swoje zwieńczenie właśnie dzisiaj! Matt – niczego oczywiście
nieświadomy - nie przykładał wagi do
swoich urodzin, tajemnicy ściśle zresztą strzeżonej przez Marcela, Sim i byłą
dziewczynę Matta, Agnes. Jak wiadomo, ostatniej nie będzie, zresztą
niespecjalnie pomagała w szykowaniu tej imprezy, a było co pomagać – Sim
załatwiła wynajem pubu od Roba [który, jako dobry kolega Matta i jedyny piwny
karmiciel większości naszych przyjaciół, powiedział że nie weźmie od nas
grosza], Marcel dwa tygodnie szukał wymarzonego prezentu swojego przyjaciela,
zaopatrzył się w dziesiątki klisz jako nasz nadworny, analogowy fotograf, razem
z Sim zrobił tort, a od ponad doby Eliza i jej ekipa pomocnicza z Chrisem na
czele, dzielnie odmawiali sobie imprezy Tygodnia Mody i ozdabiali do szóstej
rano salę. Rob do tego zajął się napojami, Alexa i Peter zamówili wystarczająco
dużo pizzy, ja upiekłam między jedną myślą o Milesie, a drugą trzy wielkie
blachy babeczek kakaowych z czarnymi porzeczkami i oto wspólnymi siłami
zorganizowaliśmy urodziny naszego Matta. Nawet kot Marcela uraczył nas swoją
obecnością – leżał pod stołem, na którym stał tort i z pogardą patrzył na
zebranych [jak zwykle zresztą], a jego właściciel wbijając świeczki do ciasta,
powtarzał mu dość komicznym głosem, że jest najlepszym tortowym strażnikiem
globu.
Rozejrzałam się dookoła,
przeanalizowałam twarze ludzi, odnotowałam parę znajomych, przywitałam się
skromnym machnięciem. Matta jeszcze nie było, a ja odetchnęłam, choć wino w
szarym opakowaniu drgało razem z moimi dłońmi. Co miałam powiedzieć? Czułam się
jak obca, jakby wszyscy patrzyli na mnie z jakąś pogardą, choć pewnie nikt nie
miał pojęcia o tym, co zrobiłam. Przeszło mi przez myśl, że nie powinnam tu
przechodzić: od początku zakładałam pozytywny scenariusz, ale zapomniałam wziąć
pod uwagę kompletną katastrofę, i to przy wszystkich. Co jeśli tylko sprawię mu
przykrość? Usiadłam w rogu, kiedy Marcel zaalarmował, że Matt się zbliża, a Sim
dała znak do wspólnego odśpiewania sto
lat.
Równo z wejściem Matta rozległy
się śpiewy i krzyki, szybko w szyk ustawiły się nuty do Happy birthday, a solenizant równie szybko zmienił wyraz swojej
twarzy; ze smutnego chłopaka idącego zapić kłopoty w barze z przyjacielem - w
szczęśliwego króla imprezy z trzydziestoma osobami dookoła siebie. I to nie
byle kim! Zjechali się jego koledzy z Walii i Nowego Jorku, zeszli się modele z
pokazów i backstagów, znajomi z klubów i pubów, gdzie grał jego zespół, nie
zabrakło też przyjaciółek, agentek i dobrych duszyczek, które miały wpływ na
życie Matta. Na środku sali stał Marcel z tortem i palącymi się dwudziestoma pięcioma
świeczkami, obok niego uśmiechnięta od ucha do ucha Sim, do której Matt w akcie
wzruszenia chciał się przytulić. Zgasił wszystkie świeczki za jednym
dmuchnięciem – dobry znak, dobra passa, tego mu z pewnością przede wszystkim
życzę.
Marcel odłożył ciasto na masywny
stół obok, poprosił kelnera aby zaczął kroić wypiek na porcję, a w tym czasie
razem z Sim postanowił wręczyć jako pierwszy swój prezent: czarną, nową,
nastrojoną gitarę akustyczną, którą Matt chciał kupić od wielu miesięcy, jako
że swoją teraźniejszą złamał na którejś z imprez. Śmiali się we trójkę na
środku zatłoczonego baru, Sim i Marcel przytulali solenizanta i składali mu
życzenia, Matt nie wypuszczał podarunku z ręki, żeby przypadkiem tym razem coś mu się nie stało. Z wrażenia zapomniał
ściągnąć bawełnianą, czarną czapkę, jedynie rozpiął kurtkę, bo istotnie w barze
zaczynało być gorąco. Wszyscy po kolei podchodzili do Matta, by złożyć
życzenia: Jaco kupił mu koszulkę Arctic Monkeys, Paul nowe trampki, Jonas zapas
Jacka Danielsa na dobre parę miesięcy. Aż w końcu przyszła moja kolej. Nie
trzeba chyba mówić, że trzęsły mi się kolana i drżałam jak na syberyjskim
mrozie? Wzięłam głęboki oddech, ale jak tylko wypuściłam powietrze okazało się,
że stoję twarzą w twarz z Mattem.
Miał na sobie luźny szary sweter,
czarne rurki, poszarpane, granatowe trampki, czarną, bawełnianą czapkę. Z
pełnego uśmiechu został jedynie podniesiony kącik ust – wyraz lekkiego
zdziwienia, przyjemnego zdziwienia, miłej niespodzianki. Zaczęłam nieśmiało,
cicho, zabierałam wzrok od jego oczu, bo najlepiej patrzeć w podłogę w takich
chwilach.
- Matt, przede wszystkim chciałam
cię przeprosić. Przestraszyłam się, tyle się ostatnio działo… Nie chciałam cię
jednak wtedy zostawiać samego, ale wiem, że to zrobiłam. Niech ci wystarczy, że
od pierwszego kroku na klatce schodowej żałowałam, że z tobą nie zostałam.
Bałam się wrócić. Matt, tak bardzo cię przepraszam…
Chwycił mnie za ramię i przytulił
do siebie. „Wystarczy już.” – szepnął do ucha. Jak tylko nabrałam pewności
siebie w jego ramionach, postanowiłam kontynuować.
- Matt, życzę ci dużo
nieprzespanych nocy na dachach paryskich kamienic, trasy koncertowej po całym
świecie, domu na plaży w Kalifornii i wieży Eiffla z butelek Jacka Danielsa. I
żebyśmy od tej pory umieli ze sobą blisko żyć.
Wyjęłam butelkę wina i kopertę z
dwoma biletami na koncert Foals w Paryżu za dwa miesiące.
- Oh Ag, twoje przeprosiny są
wystarczającym prezentem!
Otworzył kopertę i zanim zdążyłam
cokolwiek zrobić, znów byłam w jego objęciach; czy to dziwne, że wiedziałam co
chciałby najbardziej dostać? Cieszyłam się, że wszystko potoczyło się tak
właśnie, jak tego chciałam, bo skoro Matt uznał moje przeprosiny za
wystarczające, to los chyba postawił mnie przed faktem dokonanym. Tego wieczoru
na pewno ucieczki nie były mi w głowie, nieprzeczytane wiadomości na pulpicie telefonu
tym bardziej - moim jedynym planem na dzisiejszy wieczór było sprawić, by Matt
miał naprawdę idealne urodziny, przy okazji chciałam też postawić nasze relacje
na nogi.
Matt poprawiał nieustannie swoją
czarną czapkę, raz układając ją na samym czubku głowy, raz naciągając ją na
niepoukładaną czuprynę, wciąż się lekko uśmiechał i rozbawiał swoich znajomych;
wielką niespodzianką okazała się huczna impreza, tak dokładne przygotowania
Marcela i Sim, a co za tym idzie i niespodzianką były prezenty, znajomi z
całego świata i centrum zamieszania, jakim stał się chłopak. Matt oczekiwał
pewnie paru świeczek na pizzy w jakimś paryskim barze, piwa wypitego razem z
Marcelem i ewentualnie z Sim, zwłaszcza, że ostatnio nie dopisywał mu uśmiech
losu ani dobry humor. Tymczasem muzyka zaczynała grać z głośników, kolejka
życzeń do Matta malała; do tego czasu postanowiłam usunąć się nieco w tył, dać
innym szanse wypowiedzenia paru szczerych słów – pokazałam mu, że będę czekała
gdzieś przy stoliku i jeśli zechce, może do mnie przyjść, gdy cały natłok ludzi
skończy życzyć mu już wystarczająco dużo radości, uśmiechu i spełnienia marzeń.
Rytmy rockowych lat
sześćdziesiątych rozbrzmiewały w barze, każdy zapieczętował już wypowiedziane
życzenia kieliszkiem szampana, ciemne niebo zasłoniło okna lokalu i stworzyło
klimat prawdziwej imprezy. Solenizant, ciągle zatrzymywany przez kogoś,
rozmawiał i starał się poświęcić wszystkim trochę uwagi, a tym samym próbował
otrząsnąć się z szoku i nie dać po sobie poznać, że jego serce wciąż pracuje na
przyśpieszonych obrotach. Gdy nareszcie wywalczyłam chwilę dla siebie, Matt
porwał mnie na parkiet, bo właśnie lecą
nasze ulubione piosenki. Sim i Marcel stali się z oddali jedną rzeźbą
dwojga zrośniętych ze sobą ludzi, z powodu głośnej muzyki musieli krzyczeć
sobie do uszu, wciąż na zmianę obdarowując się uroczymi uśmiechami. Mogli z
dumą i spokojem odetchnąć po tylu tygodniach przygotowań, życiu w tajemnicy
przed Mattem i ukrywaniem się w mieszkaniu dziewczyny, by zaplanować szczegóły
imprezy. Ich częste spotkania (w których wyższy cel nikt nie wierzył) naprawdę
okazały się owocne, a dziś Matt mógł się przekonać się, jak oddanych ma
przyjaciół. Patrzyliśmy z parkietu na ich rozmowy, na zachowanie, którego
zazwyczaj nie przypisuje się tylko znajomym.
Siedzieli na czekoladowo brązowej
kanapie prawie wtuleni, Sim co chwilę słuchała szeptów, jakie Marcel kierował
wprost do jej ucha, uśmiechając się raz po raz niewinnie, dając się tym samym
przytłoczyć jego coraz jawniejszemu zainteresowaniu. Czasem po jej minie można
było poznać, że chłopak powiedział coś głupiego, czasem że kierował swoją uwagę
na jednego z gości, aż w końcu zerkali na nas, roztańczonych do Lonely Boy na zatłoczonym parkiecie. W
końcu dołączyliśmy do naszych przyjaciół, tym samym rozbijając ich sakralną
aurę tajemnicy i niewinnego zalecania się do siebie nawzajem; Matt wciąż nie
mógł uwierzyć w swoje przyjęcie – niespodziankę, ja – w tak szybkie i łatwe
przebaczenie, a Sim i Marcel – w dziwny zaułek, w jaki szła ich dziwna
przyjaźń.
Kieliszki szampana zmieniały się
równie szybko jak piosenki, dokładki tortu co raz pojawiały się na stolikach,
dwie niemałe szklanki piwa zostały już opróżnione przez solenizanta i jego przyjaciela.
I zaczęło się, jak też zawsze zaczyna się na takich imprezach: usiedliśmy przy
stoliku razem z resztą zaproszonych modeli, Jaco zaczął podawać wszystkim
kieliszki z drinkami, Sebastian i Jonas śmieli się ze swoich kolegów w
sukienkach na pokazie Jean Paul Gaultier, Nicolas opowiadał o swoim niedawnym
pobycie w Nowym Jorku, Charlie o przegranej w szachy z Paulem, Camilla o
złamanej łapie swojego czarnego kota. Drinki podawano jeden za drugim, później
zaczęły się kolejki wódki, każdy pytał każdego o ogień, dym papierosów
waniliowych mieszał się w powietrzu z dymem czerwonych Malboro. Siadłam między
Mattem a Nicolasem, naprzeciwko Sim opartej o ramię Marcela i [mimo swoich
mocnych postanowień] palącej jednego papierosa za drugim. Obietnic też nie trzymał
się jej wierny przyjaciel, który z przyjemnością zapalał jej kolejne białe,
cienkie cygaretki, sam dokończył paczkę swoich Malboro, dopił drugie mohito do
końca i śmiał się razem ze mną z organizacji jednej z wystaw w niedalekiej
galerii.
Lubiłam takie wieczory; cicha
muzyka przeszywa pomieszczenie niepostrzeżenie, ciemność tańczy na
wyludniających się ulicach, wiatr porusza pustkowiem przygaszonych świateł
latarni i kolorami banerów czy sygnalizacji, dalekosiężne reflektory wieży
Eiffla czuwają nad miastem, a my – ludzie kończącego się Tygodnia Mody – ukrywamy
się w nieznanych barach miasta, by pić Martini z lodem i truć się dymem
waniliowym. Matt nie pił za dużo w porównaniu do Marcela, przez co też był
trzeźwy całą noc; śmiał się razem ze swoimi kolegami, którzy pojutrze pewnie
rozjadą się po świecie, żartował razem z Jonasem, rozbawiając całe towarzystwo
[a trzeba powiedzieć, że została nas już tylko najwytrwalsza garstka], w tym
Elizę do łez. Poczułam jak jego ramię zaczyna mnie odejmować i przyciągać
bliżej siebie, a ja się poddałam, bo przecież taki był teraz mój plan.
Parkiet zajęły nadmuchane balony
i nikłe serpentyny, stół mieścił na sobie ocalałe resztki babeczek czekoladowych,
puste butelki po szampanie i popielniczki. Dłonie Matta trzymały moje plecy,
palce delikatnie wodziły po ramieniu i głaskały je subtelnie, a dym papierosów
unosił się nad nami, wirował z drobinkami powietrza, trutkami tytoniu i
wyparowanym alkoholem z organizmów. Matt traktował mnie jak swoją własność, a
ja tak też się czułam, kiedy dopasowywał kształt pleców do mojej ręki czy kiedy
jego dłonie wędrowały po ramieniu i obojczyku. Ale czy byłam jego? Dobrze nam
dziś bez oficjalnych słów, bez przejmowania się, na co czas przyjdzie prędzej
czy później. Znów połączyła nas dawna więź, wysłana na stracenie i odratowana w
ostatniej chwili.
Jak to zazwyczaj bywa na
imprezach, im później, tym rozmowy powoli schodziły na coraz dziwniejsze
tematy, a za oknem przedzierały się pierwsze promienie lekko różowego słońca.
Małe grono wykruszało się coraz bardziej, zaczynało upadać na stół ze
zmęczenia, wycieńczenia płuc czy zawrotów głowy. Niektórzy musieli wracać
prosto na lotnisko, niektórzy zaledwie za parę godzin mieli zaczynać pracę, ale
na pewno nie zaliczał się do nich Marcel, który chciał uwieńczyć sukces i
świętować urodziny przyjaciela w najlepszym stylu. Wstawiony chłopak pozwalał
sobie mówić zbyt wiele i robić za dużo, a trzeba pamiętać, że uczucia do Sim
jakby nabrały rozmachu, rozpostarły skrzydła i coraz częściej wychodziły na
światło dzienne. Wybuchaliśmy śmiechem, kiedy chłopak starał się o rozbudowane
metafory i porównania, w czym nie był ani nietaktowny, ani wulgarny; każdym
zdaniem zdobywał jeden uśmiech Sim, leżał na jej kolanach i opowiadał o
gwiazdach wędrujących za oknem, wciąż nawiązując do poprzedniej nocy. Patrzył co
chwilę na przyjaciółkę, oczami delektował się ruchem jej dłoni, która
odgarniała mu włosy z twarzy i głaskała po czole. Widoczne aluzje były do
rozpoznania nawet dla nas – pierwszy raz postawionych właśnie w takiej
sytuacji, którą trzeba było uznać za normalną.
Muzyka ucichła, ciasto zniknęło,
niebo nadal usłane nocą stawało się coraz jaśniejsze, jednak nadal uliczne
lampy płonęły mocniej niż słońce czy gwiazda polarna, kłócące się teraz o
miejsce na widnokręgu.
Gdyby Marcel podniósł się w tym
momencie, zapewne runąłby prosto na stół pełen kieliszków i drinków, połamałby
drewniany stół na drobne drzazgi, szkło kruszyłoby się pod jego koszulą, a
twarz trzeźwiałaby w wylanym ponczu. Dawno nie widziałam go tak pijanego, bo i
głowę miał mocną i nie przepadał za alkoholem; siedzieć koło Charliego na
takich imprezach nie jest łatwo, szczególnie kiedy dziewczyna, którą się
ubóstwia, chce wypić o jeden kieliszek za dużo. Leżał na kolanach Sim i ssał
jej nadgarstek - wydawało się, że na chwilę zasypiał, po czym budził się i
spoglądał na swoją muzę i ideał, a w oczach zapalały się iskry mocne jak
spadające gwiazdy. Po jakimś czasie, kiedy Rob do nas dołączył i zajął się
rozmową z Mattem o jego interesach, Marcel podniósł się z kolan przyjaciółki,
roześmiał się jak zobaczył jej twarz i zaczęli szeptać sobie do ucha, a kiedy
kolejnym razem odwróciłam się w ich stronę, zobaczyłam jak chłopak łapczywie
całuje Sim po szyi, a ona półprzytomna mu chętnie ulega. „Nie wkładaj mi rąk
pod sukienkę” – usłyszałam po chwili niechcący; zszokowana, równie jak Matt,
postanowiłam zabrać imprezowiczów do domu, do łóżka i do porannego kaca.
Podziękowaliśmy Robowi,
poczekaliśmy aż zamknie pub i o piątej rano ruszyliśmy przed siebie. Cudem Marcel
trzymał się na nogach, nie chwiał się nawet na centymetr, ale mimo mocnej głowy
nie stracił – poalkoholowo wzmocnionej – chęci na zdobycie Sim. Wymieniałam z
Mattem porozumiewawcze spojrzenia, bo o dziwo to właśnie nasi przyjaciele
stawali się tematem naszej po – przeprosinowej rozmowy i zamiast tłumaczyć się
z tego, co było albo palcem po wodzie
rysować to, co będzie, co chwilę
komentowaliśmy każdy ruch, słowo i czyn Marcela czy Sim. „Ag, on ją dziś
całował po szyi!”, „Matt, on ją dotykał pod sukienką!”, „Ag, ona rozpięła mu
pierwsze guziki koszuli!” i tak przez prawie dziesięć minut bez przerwy. A Sim
i Marcel wracali potulnie przed nami, palili papierosy z ukradzionej komuś
paczki i dyskutowali o kolejnym tatuażu, jaki moja przyjaciółka planowała
niedługo sobie podarować.
Wymieniałam z Mattem spojrzenia
jak monety, z każdym przypomnianym faktem nowego romansu o coraz większym
nominale; dotarliśmy do oczu – pięciozłotówek kiedy przed wejściem do kamienicy
Marcel chwycił Sim w pasie i szykował się do namiętnego pocałunku, którego nie
dostał. „Wytrzeźwiała na powietrzu” – pomyślałam, bo lekko dotknęła ustami
policzek chłopaka, przytuliła Matta, ponagliła mnie i weszła po schodach ku
drzwiom. Pożegnałam się z chłopakami, ucałowałam czule Matta w policzek,
Marcela przygarnęłam w ramiona jak zranione dziecko; dawno nie było mu tak
bardzo przykro.
„Zadzwonię jutro” – rzucił Matt
na do widzenia. Widziałam jak oddalając się poprawiał czarną czapkę, a jego
współlokator zapalał kolejnego zabronionego papierosa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz