niedziela, 16 czerwca 2013

ROZDZIAŁ 6.




Dzień zapowiadał się wyjątkowo ładnie; mimo nadchodzącego popołudnia powietrze pełne było ciepłego wiatru i kwiecistej woni powoli rozkwitających magnolii, tuż za naszym oknem. Głucha cisza przerywana śpiewem ptaków budowała jedynie złudzenie spokojnej atmosfery. Bo wcale nie pomagało mi to w zachowaniu zdrowych zmysłów! Bezustannie nie mogłam znaleźć sobie miejsca, odliczałam minuty do godziny szesnastej, a jednocześnie każde kolejne tik -tak przyprawiało mnie o dreszcze. Miałam się z nim przecież spotkać, ponownie! Próbowałam udawać, że to nie jest moim głównym priorytetem dzisiejszego dnia, jednak miałam wrażenie, że Sim potrafiłaby wyczytać, co kryje się w głowie z samego wyrazu mojej twarzy. Zajęłam sobie czas i - chcąc oczywiście zrobić jak najlepsze wrażenie na Milesie - bez końca wertowałam szafę wielkości połowy długości mojej ściany, przez co poduszki na niepościelonym łóżku dawno zginęły w molochu ubrań. Skorzystałam z przychylnej pogody i bezcennych rad Sim [ta mu się spodoba], która wskazała tę wiszącą najbardziej z lewej strony, zwiewną, sięgającą kolan, wiosenną sukienkę. 

Znalazłam się w umówionym miejscu punktualnie, nagle, jakby wiecznie niegotowa do tej chwili. Sim okazała się jak zawsze podstawowym wsparciem; wzięła dwie godziny wolnego, urwała się z pracy, by pomóc mi jakoś przetrwać te nerwowe chwile. Byłam jej wdzięczna za to, że przy mnie była, zagadywała byle czym, angażowała się. Trzeba zaznaczyć, że to ona odwiozła mnie na Champ de Mars [chociaż całe życie zarzekała się, że nie będzie miała prawa jazdy] i jako ostatnia osoba życzyła powodzenia. Samochód ginął na horyzoncie, obraz stawał się rozmazany, wieża Eiffla po raz pierwszy wyglądała w moich oczach na dwa razy większą, niż jest naprawdę. Denerwowałam się tak bardzo, że rozbolał mnie brzuch, chociaż po zastanowieniu się, winowajcą okazało się stado motyli, które doszczętnie zagnieździło się poniżej serca. Usiadłam na ławce tuż pod Eifflą, [jedyne miejsce do jakiego Amerykanin był pewny, że dojdzie bez problemu] obok jakiś turystów, których o tej porze roku, jak zresztą i o każdej innej, nie brakowało. Dookoła piękne widoki; kwitnące, różowe, zadbane kwiaty, czyste niebo, ciemna zieleń, perły architektury. Na zegarku minęła kolejna minuta, jedna z tych nielicznych, które uleciały w przestworza, by zbliżyć mnie do tej ważnej, ale i niepewnej, godziny.

Pojawił się. Ominął grupę zagubionych Japończyków, stanął, rozejrzał się, w końcu zauważył. Miles witał mnie szczerym uśmiechem, niezależnie od humoru. Miał na sobie bordowo – błękitną koszulę, z czarnymi akcentami, jeansy podwinięte u dołu, białe trampki, ciemne okulary, rozpuszczone włosy. Jego chude, wystające kostki przykuwały uwagę. Lubiłam ten jego styl casual, niezawodny w wielu wypadkach; dawał jakieś poczucie komfortu i braku sztywności w jego sposobie bycia.

Wybił się z mieszanki migoczących barw i kolorowych plam bezustannie przemieszczających się turystów. Od razu go dostrzegłam! Dla mnie był jeszcze większą indywidualnością, artystyczną duszą porównywalną z paletą kolorów, starannie przedstawioną na swojej własnej sztaludze. I nie bez powodu to porównanie; talent jaki posiadał Miles przekładał się bardzo na jego osobowość, budował ją przez lata i pokonywał różne przeszkody, pomógł znaleźć mu się tu, gdzie jest i osiągnąć naprawdę wiele.

Delikatny uścisk stał się idealnym przywitaniem. Miło Cię widzieć! – usłyszałam i uśmiechnęłam się, nie wiedząc do końca czy chodziło o mnie czy osobistą wygraną Milesa z niekończącą się ilością zwiedzających. Tak czy inaczej, wyglądał na radosnego i wielki uśmiech wystarczył za wszystkie inne słowa.

- Jakie mamy na dziś plany? – zapytałam z pewnością, że odpowiedzią będzie lista muzeów, miejsc, znanych nazwisk. Zaskoczył mnie ponownie:

- Dziś nie mamy planów! Pokaż mi Paryż. Taki, jakim go pokochałaś.

Ta odpowiedź nie była czymś zwyczajnym, wiele dla mnie znaczyła. Poczułam się jakby mi zaufał, jakby chciał poznać to, co znam bardzo dobrze od paru lat; przeczuwałam, że nie będzie to tylko zwykły spacer. Zrobiłam jak powiedział. Spontanicznie, bez planu, z powoli układającym się w mojej głowie zarysem rzeczy, które koniecznie muszę pokazać Milesowi, szliśmy prawym brzegiem Sekwany, cały czas rozmawiając i dowiadując się o sobie coraz więcej. Milczeliśmy czasem chwilę, zatapiając wzrok w szumiącej wodzie i przepływających statkach. Nie można było jednak nazwać tej ciszy niezręczną. Lekki wiatr właśnie ułożył włosy Milesa w nieporządku, a jego wzrok utkwił na chwilę kilku martwych gałęziach wyznaczających wyraźną linię na spokojnej wodzie. Przystanął na chwilę. 

- Niezwykle uspokajający cykliczny rytm. Słyszysz? – powiedział, gdy siadaliśmy na skraju młodej, ciemno - zielonej trawy.

- Może się mylę, ale rzadko spotykam kogoś, kto słucha ciszy w tym samym momencie, co ja. – uśmiechnęłam się do Milesa i poczułam, że po tych paru rozmowach, odnaleźliśmy prawdziwie wspólny język. Intrygował mnie, wręcz uzależniał moją ciekawość od siebie; chciałam wiedzieć o nim coraz więcej.

W trakcie rozmowy wyznał:
- Wiesz, przeprowadziłem się do Nowego Jorku, gdy miałem tylko osiemnaście lat. Nie zawsze było tak kolorowo jak teraz. Nowe miejsce i nowi ludzie, byłem zupełnie sam. I taki młody! Rzuciłem się na głęboką wodę i chciałem pokazać wszystkim, że mi się uda. Art University kosztowało, ja poczułem nadmierność wolności i zaczynałem sobie ze wszystkim nie dawać rady. Przypomniałem sobie wtedy te wszystkie słowa o modelingu - pomyślałem: czemu nie? Bardzo się zmieniłem od tamtego czasu. Do tej pory nie mogę uwierzyć, trafiło się jak ślepej kurze ziarno! – powiedział przez śmiech.

- Żartujesz?

- Absolutnie, to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Często myślę jakby było gdyby. Ale nie warto. Zastanawiam się tylko, jak ten młody chłopak zaprzyjaźniony z rysownikiem, stroniący od ludzi, nie do końca wierzący w możliwości swojej urody: znalazł się nagle na wybiegu Diora.

Na początku sprawiał wrażenie bardzo zamkniętego, a tymczasem otwierał się przede mną coraz bardziej. Był człowiekiem, który czasem grał na pozorach, innym razem wolał istnieć jedynie swojej samotni i spędzać czas oko w oko z czterema ścianami. Mówił dużo kiedy chciał, a wtedy okazywał się niesamowitą gadułą. Trudno było mi uwierzyć, że określa się mianem nieśmiałości. Miłość do pędzli, farb olejnych i ołówków zawsze czyniła go innym, zwracał uwagę na rzeczy tak drobiazgowe, na które inni by nie spojrzeli, nauczył patrzeć się na świat z nieco innej perspektywy. Zresztą, nie tylko na świat, również na siebie, na ludzi, co czasem było zgubne.

Miles był modelem od paru miesięcy. Jak sam mówił – odnalazł się w tym biznesie. Wbrew pozorom większość młodzieńców na wybiegu to tak naprawdę początkujący artyści, muzycy, fotografowie, którzy zrobili sobie krótką przerwę w pogoni za marzeniem, by napoić swoje portfele pieniędzmi. I mimo, że nie zarabiali dużo i często byli anonimowi, podobało im się to. Miles nie stronił od reguły – świat mody był jak narkotyk, im więcej w nim przebywał, tym więcej go chciał. Karierę zaczął z impetem, otwierając nawet jeden pokaz i będąc wśród wybrańców Diora. Przyznam – jak na początek to imponujące osiągnięcia! Ale Miles albo nie zdawał sobie z nich sprawy, albo kompletnie o to nie dbał.

W modelingu podobała mu się możliwość podróżowania, znajomości w specyficznym gronie, darmowe imprezy, aura pieniądza i snobizmu. Fascynował go ten nieznany świat, o którym nigdy nie słyszał w słonecznej Kalifornii, skąd pochodził. Opowiadał mi również o dzieciństwie, o oceanie, o surfingu, o złocistych piaskach, o rodzinie. W głębi duszy był prostym chłopakiem – ujrzałam to teraz, gdy zaczął mówić o swoich największych pragnieniach i koncepcjach jakie snuł myśląc o dalszym życiu. Umiłował sobie spokój, słońce La Jolli, uczucie stąpania po zimnych falach, prostotę. Szukał stabilizacji.

- By cieszyć się małymi rzeczami, musisz mieć najpierw uporządkowane te wielkie. Inaczej to bez sensu. Umiałabyś się cieszyć – dajmy na to – z kubka ciepłej herbaty, kiedy nie masz go z kim wypić? Nie każda samotność jest zdrowa, wiem coś o tym.

Czasem wydawało mi się, że zakrywa maską prawdziwą twarz. Nie do końca wiedziałam, jak imprezy mają się do jego pragnienia spokoju i ustatkowania. Za szaleństwo więcej płacą. – uciął krótko. Przez malarstwo Miles próbował wyrażać to, na co brakuje mu słów. Według niego, niektóre rzeczy nie powinny być werbalizowane. Podobno nie miał talentu pisarskiego, pokłócił się z mikrofonem jak miał osiem lat, o aktorstwie nie wspomniał. Na papier przenosił obrazy, które miał w głowie, często pełne symboliki, którą śmiało operował w swoich pracach. Obiecał, że pokaże mi parę szkiców, kiedy tylko będzie miał je przy sobie.

Mówił też o zamiłowaniu do malowania ludzi, odzwierciedlania emocji i uwydatnianiu ich cech. Podkreślał, że wiele razy odkrywał tak charaktery, rozszyfrowywał uczucia, poznawał osobę w jakiś inny sposób niż w normalnych ludzkich kontaktach. Obiecał także, że jeśli zechcę, to ja również zostanę uwieczniona na białym pliku grubych kartek. Nie wyobrażałam sobie stanąć w roli modelki, ale mój chwilowy opór zniknął razem z podmuchem bezustannie ciepłego wiatru.
Czas mijał, chmury płynęły, ale ciepło nadal ogrzewało nasze ramiona i nie pozwalało spojrzeć w niebo z oczami szeroko otwartymi. Miles zasłonił dłonią słońce, a tańczące promienie przemknęły przez jego palce.

- Nigdy bym nie pomyślał, że jest tu aż tak przyjemnie! Jestem w Paryżu pierwszy raz, nigdy nie poznałem tego miasta od wewnątrz. Jedynie bagietki, pokazy mody, wieża Eiffla w telewizji, parę razy – tyle wiedziałem. Czuję się znów jak ten mały chłopiec biegający plażami La Jolli w poszukiwaniu piaskowych zamków i kolorowych muszli. Przyjeżdżam tam teraz tak rzadko. Przyznam, że trochę tęsknię.

Słuchałam każdego jego słowa z wyjątkową uwagą, po cichu wielbiąc sposób w jaki opowiadał, z jakim wczuciem próbował przekazać każdą swoją wizję, jak rozmarzał się przy kolejnych historiach z życia, po czym nagle na chwilę milkł. Próbowałam wyobrazić sobie małego Milesa, imprezowego, ale zagubionego licealistę czy odjeżdżającego z domu studenta i wszystkie te inne sytuacje o jakich mówił z taką zażyłością. Bez większego zastanowienia wpatrywałam się w jego radosne, zielone oczy, delikatnie i bezwiednie bawiąc się dywanem gęstej trawy.

- Dawno nikomu tyle o sobie nie mówiłem! Teraz ty opowiedz mi o sobie. – zaproponował z serdecznym uśmiechem, po czym usiadł obok, jak małe dziecko oczekujące opowiastki na dobranoc. Mówiłam mu więc o swoim życiu, o tym jak znalazłam się w tym wielkim Paryżu, w małym mieszkanku z Sim. Mój monolog okazał się długi, przeważnie dotyczył tego, co kocham i co właściwie robię. Niekończący się napływ kolejnych tematów rodził następne, wypełniliśmy ten skrawek miasta życiem, potokiem słów, śmiechem.

– Chciałeś poznać Paryż, mam dla Ciebie niespodziankę. Co powiesz na krótki spacer?

Rzeczywiście, spacer nie trwał zbyt długo, bo ledwo co wstaliśmy z trawy, przypłynął mały prom – idealna rozrywka dla turystów. Osobiście rzadko wybierałam ten środek transportu, jednak to właśnie z powierzchni Sekwany najlepiej obserwowało się Paryż. Zapłaciliśmy za bilety i siedliśmy na miejsce. Ostatki popołudniowego słońca ogrzewały nam ramiona, wiatr bawił się sukienką, temperatura zmuszała do kreatywnego tworzenia wachlarzy z czegokolwiek. Szepnęłam Milesowi, by obserwował ludzi – zawsze miałam wrażenie, że to głównie oni tworzą klimat miasta, które inaczej byłoby zaledwie zbiorem szarych budowli i artystycznych, pustych rzeźb.

Mimo tak krótkiej znajomości, stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Znajdywałam z nim niewyczerpalne studnie tematów, mieliśmy podobne poczucie humoru, podobne uczucie beztroski. Przyłapałam się na tym, że moje myśli kręciły się coraz częściej wokół osoby Milesa, ciaśniej przyszywając go do płochliwego serca. Lubiłam o nim nieustannie myśleć, czekać na jakikolwiek znak życia z jego strony. Nadzieja dawała mi radość, uzupełniając codzienność pewnym brakującym ogniwem.

Statek płynął wolno, dając nam bardzo dużo czasu i jeszcze więcej powietrza, panoszącego się pośród zaduchu promieni. Prom, trzeba przyznać, nie był to najszybszy środek transportu. Mieszkańcy Paryża rzadko go wybierali, a właściwie prawie nigdy; nie sprzyjał on na pewno umówionym spotkaniom, wyznaczonym godzinom, odliczanym minutom. Ludzie tutaj to zazwyczaj turyści, przewodnicy, wycieczki, pary zakochanych, ale także zwolennicy tej spokojnej strony życia wielkiego miasta. Nam bynajmniej się nie spieszyło, a z żadnej innej perspektywy nie ma możliwości zobaczyć tak paryskiego mentalnego wnętrza. Mnóstwo osobowości przewijało się po drewnianych deskach pokładu. Równocześnie zaśmialiśmy się z Milesem, gdy mały dzieciak rozlał właśnie shake waniliowy na czarną sukienkę eleganckiej kobiety, nie wyglądającej na zadowoloną. Zdziwiło to amerykańskiego chłopaka; nie widział do tej pory wiele wyolbrzymionej dostojności, na którą spoglądał przez pryzmat litości. Nosił na sobie ubrania wielu szanowanych marek, ale wydawało się, że nie dbał o to wcale. Lubił wyglądać dobrze, czasem zbyt wiele od siebie wymagał, ale gdy przychodziło co do czego, pokazywał wartości naprawdę dla niego najważniejsze. Nie wyobrażał sobie spojrzeć z pogardą na małego urwisa za coś tak nieznaczącego, gdy ten miał teraz łzy w oczach, nie tyle z żalu za ładną sukienkę, a pustkę w plastikowym kubku.

- Poczekaj, zaraz przyjdę. - rzucił nagle Miles, a zanim zdążyłam się obejrzeć wrócił z wielkim, ciemnego koloru, napojem. – Były tylko czekoladowe. - Wręczył kubek uroczemu angielskiemu chłopczykowi. - Litość mnie niszczy. Ale szkoda mi malca, sam taki byłem! – powiedział wręcz przez śmiech, pewnie wywołany wyrazem twarzy przestraszonej kobiety, która zdała sobie sprawę, że grozi jej kolejna lawina czekoladowego akcentu na sukience. 

Czas przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się tu i teraz, fakt że jest przy mnie Miles, że tworzę z nim powoli bardzo mocną więź. Wiatr powiewał mu długie, brunatne włosy, słońce odbijało się w okularach. Jego twarz jakby promieniała, chociaż była tak chuda, że czasem wręcz zastanawiałam się, jak tyle emocji może mieścić się na tak małej powierzchni. To pewnie był kolejny zabieg artystyczny, który użył wbrew moim oczekiwaniom.

Dwa i pół kilometra dobiegło końca. Wysiedliśmy na małej wysepce, na środku Sekwany. Tam właśnie jadłam najpyszniejsze, po tych włoskich oczywiście, lody o smaku herbaty. Uważałam to za dość charakterystyczną i prywatną rozrywkę, o której nie każdy koniecznie wiedział.

- Wyczytałam informacje o tym miejscu w pewnym starym przewodniku, który kupiłam sobie dawno temu w sklepie, jeszcze w Polsce. Wtedy moje możliwości ograniczały się tylko na myślowych spacerach do tego miejsca. A dziś…

- Dziś trochę się pozmieniało, co? 

- Do góry nogami, życie pokazało mi, że marzenia się spełniają. Wyjątek od reguły – dość optymistycznie!

Już z oddali można było spostrzec ciemno-brązowy znaczek ze złotym zdobieniem eleganckich liter Glacier Berthillon 1954. Uwielbiałam to miejsce - lodziarnia nie istniejąca tu od wczoraj, a licząca na swoim koncie już miliony różnych twarzy, kilka pokoleń właścicieli, dziesiątki przepisów. Miejsce z klimatem i dobrym smakiem, w każdym tego słowa znaczeniu. Nie była to tylko najlepsza, w moim mniemaniu, kawiarenka w mieście, ale też wielokrotna sentymentalna podróż. Przypominała mi zawsze o tym, że warto walczyć o marzenia, dawała poczucie wielkiej satysfakcji i podświadomego szczęścia. Uzmysłowiłam sobie, że zawędrowałam naprawdę daleko i własnymi siłami uczyniłyśmy z Sim nasze małe mieszkanko w Paryżu dzisiejszymi realiami. Często przesiadywałam tu, w bordowym wnętrzu wypełnionym skromnymi lampkami, oświetlającymi jedynie wybrane półki oraz zapachem świeżych kwiatów w wielkim wazonie. Ogromne szyby dawały perspektywę wielu myślom i miejsce poukładania problemów. Zdawałam sobie sprawę, że żadna łza nie była zmarnowana i każda rozpacz miała czemuś służyć. Czasem, kiedy w moją duszę bądź myśli Sim wkradała się nieuchronna tęsknota i smutek, najlepszym przyjacielem naszej dwójki stawały się czekoladowe przepisy Raymonda Berthillona. 

Po niedługiej przechadzce po Île Saint-Louis, dotarliśmy. Ukazało się przed nami trzydzieści pięć smaków domowej roboty lodów, pachnących słodkością, świeżym mlekiem, bakaliami. Widząc dezorientację wzorku Milesa, zdążyłam odpowiedzieć już zanim zapytał.

- Musisz koniecznie spróbować tych na końcu, o smaku herbaty i nugat Au miel, nugatowych z miodem!

Miles mnie posłuchał, widocznie ton głosu brzmiał przekonująco. Zresztą, jak sam później przyznał, nie miałby pojęcia, jakie wybrać. Kawiarnia podobała mu się, a nawet śmiem twierdzić, że zrobiła na nim wrażenie. Oglądaliśmy dokładnie każdy smak, dręcząc i denerwując przy tym pewnie sprzedawczyni, która po dziesięciu minutach wróciła po prostu na zaplecze. Ciekawe, czy jest nami poirytowana? – szepnął mi cicho do ucha, żeby nikt nie usłyszał, bo może dziewczyna sprzedająca lody ma jednak słuch absolutny? W końcu wybraliśmy – ja nugatowe z miodem, on o smaku herbaty. I te dwadzieścia minut, jakie poświęciliśmy na oglądanie różnych rodzajów lodów, wcale nie poszło na zmarnowanie. Nawet cisza nas przybliżała. Przeszło mi nawet przez myśl, że Miles specjalnie przedłuża czas i odkłada tę błahą decyzję, by spędzić ze mną jeszcze tę parę chwil. Mógł przecież po prostu mnie posłuchać! 

Znów znaleźliśmy się nad Sekwaną. Tym razem na ławce, obok drzewa śmiesznie podciętego o kształcie kuli. Wiatr przyjemnie owiewał przemęczone ciepłem ciała, rozwiewał włosy i sukienkę. Ciemne okulary dodawały Milesowi uroku. Rozmowa przeszła na niezobowiązujące tematy, plotki, poszukiwania wspólnych znajomych. Kolejna godzina znikała z mojego życia, zapisując się trwale w pamięci. W tamtej chwili miałam wrażenie, że każda minuta zostawia piętno na moim sercu, dając mu do zrozumienia, że niełatwo będzie się pożegnać.

Czas przestał mieć znaczenie, a my przestaliśmy liczyć się dla niego. Biegł nieubłagalnie, wcześniejsze słońce znikało za horyzontem tworząc piękny obrazek czerwonego nieba, wzbogacony różnymi elementami; potężny most, samolot, odbicie w rzece. A my nie myśleliśmy nawet o rozstaniu, choć było ono nieuniknione. Był środek tygodnia, nie można zapomnieć o codziennym życiu, o obowiązkach, o odpowiedzialności, a w tym momencie właściwie zapomnieliśmy o wszystkim.

Słońce chowało się za kuliście przyciętym drzewem, a ja nareszcie mogłam otworzyć oczy szerzej, nie zasłaniając twarzy ręką. Spojrzeliśmy na siebie, wydawać by się mogło, takim samym wzrokiem, proszącego podniebnego zegarmistrza o zatrzymanie wskazówki minutowej. Wiedzieliśmy, że pora wracać, ale żadne z nas nie chciało tego powiedzieć. Trochę jak dzieci, które na znak wielkiego protestu najchętniej tupnęłyby nogą, stanęły na środku drogi i krzyknęły dalej nie idę.

Miles z uroczym uśmiechem powiedział w końcu:

– To może wrócimy do domu pieszo?

- To chyba z siedem kilometrów. Ja jutro idę rano do pracy.

- Rozumiem.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy. Po raz pierwszy niezręcznej. Miles patrzył przed siebie, myśląc nad czymś intensywnie. Zawsze wiedziałam, kiedy rozmyśla nad czymś, na czym mu zależy.

- Dobrze, wrócimy taksówką.

Znów cisza.

- Obiecaj mi, że spotkamy się jutro. – powiedział nagle, odwracając się w moją stronę. Parzył zdecydowanym wzrokiem, co było trochę nie w jego stylu, jak mi się wtedy wydawało.

- O osiemnastej.

- O osiemnastej. Przyjdę po ciebie.

I tak oto wstaliśmy z ławki, choć z trudem i podążyliśmy wzdłuż rzeki do miejsca, gdzie parę godzin temu przypłynęliśmy. Taksówka magicznie zmieniła się na prom, Paryż zamienił kreację, słońce przemieniło się w księżyc. Ciemność przeplatały jedynie światła, reflektory, sygnalizacje i parę lampionów na niebie. Siedzieliśmy koło siebie na drewnianej ławce, tak blisko, jak jeszcze nigdy. Miałam wrażenie, że Miles chciał mnie objąć, jednak rozsądek mówił, że jeszcze jest za wcześnie. Bawił się jedną ręką okularami, drugą powoli zbliżał się ku mojej dłoni. Opiekuńczo zapytał, czy jest mi zimno. Nie, nie było mi zimno. Nie mogło mi być zimno w tym momencie. Nie, gdy jego dłoń ogrzewała moją.

1 komentarz: