środa, 31 lipca 2013

ROZDZIAŁ 7.




Nienawidziłam jazdy samochodem po zatłoczonym Paryżu w godzinach szczytu. To jedna z czterech rzeczy, jakie widniały na liście Omijaj, póki możesz, jednak tym razem nie miałam innego wyjścia; gdyby Agness wsiadła do samochodu, wcieliła się w rolę kierowcy i próbowała znaleźć parking, pewnie znalazłaby się na dnie Sekwany. Dzielnie poradziłam sobie z zadaniem, zapewniając po drodze przyjaciółkę do znudzenia, że będzie wszystko dobrze. To zbyt popularna i uniwersalna kwestia, która zawiera częściej więcej kłamstwa, niż prawdy.

Pozostawiłam Agness tuż obok grupy japońskich turystów, tak dla towarzystwa. Może rzeczywiście będzie wszystko dobrze? Trzymałam kciuki jeszcze parę sekund, po czym ruszyłam znów do pracy. Jazda samochodem była dla mnie bardziej stresem niż przyjemnością, dlatego naciskając pedał gazu w wyobraźni, starałam się jak najszybciej wydostać z korku.

Biurko, parę pustych kartek i długopis – twórcze, samotne wieczory; takie kiedy ktoś chce być sam, mimo że nie jest do tego zmuszony. Lubiłam stan samotności, szczególnie teraz, kiedy nauczyłam się go pożytkować. Miałam tendencje do gubienia się we własnych myślach z prędkością światła i talentem sprintera. Zapaliłam papierosa, chociaż od miesiąca starałam się rozwieść z nałogiem. Moja hipokryzja i brak konsekwencji wyboru na wiosnę sięgał apogeum.

- Nie wiem jak pracoholik może być jednocześnie śpiochem. To się wyklucza. – usłyszałam znajomy ton głosu i trzask zamykających się drzwi. Tylko Marcel mógł tak zapowiedzieć swoje wejście. – Były otwarte. Jak cię okradną, to się nauczysz.

- Uczę cię dzień dobry od czterech miesięcy, ale bez skutku. – powiedziałam bez większych emocji, przytulając Marcela na powitanie, jak zawsze, bez względu na wcześniej wypowiedziane uszczypliwe uwagi.

Dzisiejszego dnia liczba teczek, kartek i zdjęć zmniejszyła się znacząco po południowej selekcji, ale na biurkach nadal panował nieład. Próbowałam właśnie uprzątnąć mój osobisty kącik, kiedy Marcel siadł na małej, wygodnej kanapie niedaleko. Patrzył na mnie bez słowa i przyglądał się uważnie, co mam zamiar robić. Często przychodził po mnie do pracy, jeszcze częściej pojawiał się bez zapowiedzi. Miałam przekonanie, że czuje się jak u siebie i bynajmniej nie myliłam się! Obecnie rozsiadał się na sofie i chyba powoli brakło mu pomysłów, żeby pokazać jak bardzo się nudzi i jak bardzo chce, abym już skończyła. Lubiłam się z nim drażnić, więc wyraźnie powoli składałam papiery i patrzyłam, jak próbuje zwrócić na siebie uwagę. Był w tym jakiś rodzaj zabawności i męskiej bezradności, co w jego wykonaniu podobało mi się najbardziej. W końcu spojrzałam na niego, chcąc zaproponować mu papierosa.

- Miałaś rzucić. - zabrał mi tego, którego próbowałam zapalić, a paczkę schował do kieszeni, ze swoim uroczym uśmiechem małego chłopca. – Długo jeszcze? 

- Dwie godziny, jestem w pracy.

- Nie ma tu nikogo oprócz ciebie, więc zapomnij dziś o tym cholernym pedantyzmie. Pracoholizm to choroba, z którą się walczy.

- Wyrabiam stawkę dzienną, jeśli byś nie zauważył.

- Zabieram cię gdziekolwiek, od tego Londynu mózg ci zwariował.

Marcel często sprawiał wrażenie, jakby nie słuchał swojego rozmówcy. Nie przemówił do niego więc ani argument nie mogę, ani argument nie chcę [oczywiście mijający się z prawdą] - wstał z kanapy, stanął zdecydowanie tuż nad klawiaturą i delikatnie zamknął laptop, zostawiając pod nim wszystkie moje palce. Gdziekolwiek - powtórzył, jakby uważał, że nie dosłyszałam. Nie miałam wyboru, a przynajmniej taka była oficjalna wersja.

- Czy ty zawsze musisz postawić na swoim?

- Nie wiem, o czym mówisz. - spojrzał na wieszak - Którą kurtkę podać?

Pokręciłam tylko głową i uśmiechnęłam się do triumfującego Marcela, w duchu współczując wszystkim klientom i współpracownikom jego uporu. Najśmieszniejsze było to, że próbowałam ukryć sama przed sobą silną chęć wyjścia i jeszcze mocniejszą radość z przybycia przyjaciela. Samotność w naszym wypadku jest raźniejsza, gdy spędza się ją we dwoje. Marcel pozamykał okna, ja - drzwi i wyszliśmy z szerokiej, paryskiej kamienicy.

- Gdziekolwiek, czyli gdzie? – wiedziałam, że przyszedł do mnie bez żadnego planu.

- Zobaczysz.

Tak naprawdę wątpiłam w to, że miał konkretny pomysł, gdzie mnie zaprowadzić. Wszędzie i nigdzie, jak zawsze. Często przyłapywaliśmy siebie na gorącym uczynku, gdy z zamiarem pójścia do kina, kończyliśmy w teatrze lub klubie. Zmienialiśmy zdania dwadzieścia razy, nie mogąc podjąć decyzji. Dziś musiało być podobnie.

Marcel był w dobrym humorze. Mówił dużo i chętnie, opowiadał o tym, co się działo w te dni, kiedy się nie widzieliśmy. Pochwalił się zamiarem rzucenia palenia, ale dopiero, jeśli mnie się uda. Będziesz miała motywację. – skomentował.

Zmierzch otulał Paryż swoimi skrzydłami, światła zaczynały swój taniec, ulice były standardowo zatłoczone. Szłam z Marcelem pod rękę, rozprawiając o trudnym problemie jak ugotować coś innego niż makaron, który dla niego był równie skomplikowany jak pranie czy prasowanie. Uczyłam go gotować wiele razy, ale jak widać, nic z tego nie weszło mu do głowy, podobnie jak porządek. Kończyło się zazwyczaj na tym, że co drugi weekend przychodziłam do mieszkania Marcela i chłopaków [Jonasa i Matta] z amatorską ekipą sprzątającą i przewracałam mieszkanie do góry nogami. Kto by pomyślał, że kiedyś będę wzorem porządkowania…

- Przynajmniej jak sprzątasz, to mnie odwiedzasz. A czasem nawet śpisz. Chociaż to irytujące, bo muszę wyciągać wtedy materac.

- Należy mi się całe łóżko za ten szwank na zdrowiu, jakim jest kurz na twoich półkach.

- I tak mnie do siebie wołasz, więc po co fatygować się po ten okropny materac?!

- Dla zasady.

- Zasady?

- Taki wyraz, polecam słownik wyrazów tobie obcych.

Marcel miał rację - prawda była taka, że bez względu na ilość łóżek zawsze lądowaliśmy na jednym materacu, opatuleni ciepłą kołdrą i pocałunkiem w czoło na dobranoc. Jasne światło księżyca przyświecało moją twarz, zazwyczaj wtuloną w ramiona Marcela, w jego wystające obojczyki. Lubiliśmy po prostu leżeć i marzyć, mówić o rzeczach prostych i nieskomplikowanych, czasem o tych złożonych. W rozmowach towarzyszyły nam tylko gwiazdy. Często sama się sobie dziwiłam, że nasza relacja zostaje czysto przyjacielska. Często spałam w jego dużych koszulkach, zasłaniających mnie prawie do kolan. Zawsze obejmowałam jego klatkę piersiową, wtulając się w nią jak małe dziecko w pierwszą posiadaną poduszeczkę. Zaraz mnie udusisz - często mawiał, po czym przyciągał mnie jeszcze bardziej do siebie, nie chcąc wypuścić.

Czuliśmy potrzebę bliskości, przytulenia, poczucia bezpieczeństwa. I jakoś nie wymagało to żadnego komentarza, przychodziło spontanicznie, niewymuszenie. Byliśmy od zawsze dla siebie wsparciem, nawet w najbardziej zaskakującym momencie, kiedy rozstałam się z Hubertem. Co ciekawe, ludzie zawsze brali za parę bardziej mnie i Marcela, niż mojego ówczesnego chłopaka. Czasem miałam smutne wrażenie, że jesteśmy na siebie skazani, albo inaczej – że jesteśmy sobie przeznaczeni. Balansowaliśmy na cienkiej granicy uczuciowej, przez co nasze życie było ciekawsze.

Lubiłam jak robił mi śniadania do łóżka, jak wypalaliśmy rano papierosa na balkonie, jak zabierał mnie na dachy kamienic. Przy nim czułam się spokojna, nawet jakbym miała na głowie milion problemów zamiast włosów. Opiekował się mną jak córką, przyjaciółką i siostrą jednocześnie. Rzadko jak kochanką, zawsze jak kobietą.

Tymczasem czekaliśmy na zielone światło na przejściu dla pieszych gdzieś w centrum Paryża. Promienie zachodzącego słońca leniwie otulały miasto, dając wrażenie niekończącego się wieczora. Ostatnio zachody słońca są tutaj bardzo łaskawe; dają inspirację i wenę do życia. Marcel stał tuż obok i z oburzeniem pouczał mnie, jak mam reagować na stres. Musisz się rozerwać. Nie możesz ciągle siedzieć w pracy. Dwanaście godzin, jedenaście godzin…Przeprowadź się tam! A później będzie jak co roku, matko. 

Napięcie przedfashionweekowe bowiem kończyło się co roku tak samo. Każdy miał wory pod oczami, zmęczoną, szarą twarz, kosz pełen kubków po kawie ze Starbucksa, trzy kilogramy w plecy. Zdarzało się nawet, że spaliśmy w studiu, nie zaglądając nawet do domu. Obiecywałam sobie wtedy, że jak tylko skończy się maraton Fashion Weeków, wyjadę gdzieś bardzo daleko, najlepiej na wyspę, i wrócę dopiero jak wypocznę. Nigdy jednak na żadną wyspę nie pojechałam.

Reagowałam na stres bólem głowy i bezsennością. Następowało to standardowymi etapami: zaczynało się od dwunastu godzin pracy, paru kaw, sałatki na wynos, przy przychylnym powiewie wiatru jakaś drożdżówka – parę dni z kolei. Wtedy przychodził czas na ból głowy, a że od kiedy pamiętam nie brałam tabletek przeciwbólowych, trwałam jak bohater z mózgiem ważącym tonę-przecinek-sto-kilogramów. Następnie występowała bezsenność. Najgorszy z najgorszych koszmarów. Spacerowałam wtedy jak duch po domu, nie mogąc skupić się na niczym, nawet na zaśnięciu. Agness wtedy robiła herbatę, opowiadała różne historię, sama przy okazji zarywając noc. Zasypiałam może na godzinę, może na dwie. Druga noc była zazwyczaj apogeum rozpaczy, kiedy zaczynałam płakać i rzucać się po łóżku w napadach furii, błagając poduszkę, by pomogła mi spać. Agness była przy mnie, próbowała uspokoić, przytulić, czytała mi książki, głaskała po głowie, sama będąc u skraju wyczerpania nerwowego. Ostatni etap polegał na telefonie do Marcela, który moja przyjaciółka zazwyczaj wykonywała potajemnie, wiedząc, że niechętnie poprosiłabym go o pomoc. I mimo, że już w pierwszej fazie miałam świadomość, że skończy się to w ten sam sposób, zawsze pozwalałam sobie na ten cały spektakl. Bez niego nie przeżyłabym Fashion Weeku jak należy.

Marcel zazwyczaj zabierał mnie do siebie. To był jeden z nielicznych momentów, kiedy okazywał szczerą troskę i opiekę. Przytulał, uciszał, ocierał łzy. Udawało mu się mnie uspokoić po godzinie, zasypiałam po dwóch, w jakiejś oryginalnej pozycji embrionalnej, kładąc głowę na jego brzuchu i trzymając się mocno jego ręki.

Budziłam się zazwyczaj tak samo: szeroko otwarte oczy, wpatrujące się sennie w białe wskazówki małego zegara Marcela. Był to jeden z nielicznych etapów w moim życiu kiedy wstawałam niewyspana i zmęczona, ale za to pierwsza ze wszystkich. Prawie wszystkich - Marcel sprawiał wrażenie, jakby czuwał nade mną całą noc. Całował mnie w czoło tak, jak za każdym razem kiedy budziłam się u jego boku i uspokajał, mówiąc masz jeszcze dużo czasu. Mimo, że wiedziałam jak jego słowa mijają się z prawdą, było w tym coś kojącego, co pozwalało mi na chwilę odetchnąć. Małe kłamstewko kłóciło się zawsze z prędkością dwóch małych wskazówek, wyciągających nas spod wielkiej, ciepłej kołdry.

Marcel narzucał wtedy na siebie zawsze jakąś koszulkę, pierwsze wyjęte z szafy spodnie, idealnie podkreślające jego chude nogi. Ubierał się nonszalancko i niechlujnie w tym samym czasie, mówiąc, że nie dba o strój, gdy za godzinę będzie zmieniany kilka razy w ciągu krótkich dziesięciu minut. Ze mną nie było już tak łatwo, nawet boląca głowa i zmęczenie wylewające się oczami nie usprawiedliwiało braku właściwej aparycji. Szybki makijaż i właściwe ubrania mogły czynić cuda, ukrywając mój stan pod odpowiednią osłoną.

Pokonywałam pulsujący ból czaszki, gdy Marcel szykował śniadania. Co prawda, nie wiem czy dwa tosty z serem, zjedzone na szybko i ciepłą kawę po drodze, może nazwać porządnym posiłkiem, ale doceniałam jakiekolwiek zaangażowanie Marcela w sztukę gotowania, bo wbrew pozorom, robienie tostów też może wydać się skomplikowane. Czasem dostawałam nawet zapakowane drugie śniadanie,które wręczał mi z pretensją, bo przez te kanapki spóźni się do pracy.

Potajemnie podziwiałam to, w jaki sposób opiekował się mną i jak bardzo czuł się odpowiedzialny. Czasem, podczas ciszy, w której chciałam skupić się nad kolejnym nadchodzącym dniem, wyszeptywałam skromne dziękuję, co być może budowało jego wielką dumę; zawsze po tym wyrazie z triumfalnym uśmiechem przytulał mnie jeszcze mocniej i kazał odpoczywać. Granica przyjaźni wahała się jeszcze bardziej, ale w porównaniu do naszego otoczenia, nie rozmawialiśmy o relacji jaka nas łączy. Chciałam zapomnieć o Bożym świecie, a nasza więź umacniała się samowolnie, bez naszej wiedzy, coraz bardziej.

- Wolę być zapobiegawczy. Wyciągać cię z pracy teraz, aniżeli usypiać cię później. Dotlenisz się, zapomnisz, te sprawy. – próbował mi wyperswadować moje zachowanie Marcel.

Szliśmy powoli, przypatrując się cichym uliczkom, skąpanym w lekko pomarańczowym słońcu. Niebo nad nami przybierało różowych odcieni, promienie oślepiały. Zrozumiałam, że nie musimy się śpieszyć, przed nami cały wieczór. Podążaliśmy w stronę naszej ulubionej, oldschoolowej kawiarni, gdzie szklane witryny zachęcały do wejścia, tak samo jak zapach kawy i czekolady oraz ciemnobrązowe wnętrze. Zawsze siadaliśmy w dwóch wygodnych, dużych fotelach, naprzeciwko ciemnego stolika, na którym jedyną ozdobą była biała latarenka. Marcel zapalał świeczkę zapałkami [nigdy nie używał zapalniczki], zamykał drzwiczki, a wtedy zazwyczaj przychodziło zamówienie. Stolik znajdował się tuż obok szklanej witryny, przez którą mogliśmy patrzeć na ludzi, samochody, życie ulicy. Naprzeciwko nas ścianę zdobił regał wypełniony po brzegi książkami, i mimo że było ich ponad trzysta, nie wyglądało to pretensjonalnie. Tuż obok regału - wejście, czarna tablica z kredowymi napisami, informującymi o specjalności na dziś, czekoladowe obicia foteli, stoliki, półki z kawą, herbatą.

Marcel jak zawsze przepuścił mnie w drzwiach, zajął miejsce, odniósł kurtki. Był to jeden z cieplejszych dni tej wiosny; nareszcie nie zmarzliśmy i nie trzęśliśmy się z zimna. Wcześniejszy spacer zainspirował nas do rozmowy, stworzył pewną potrzebą aurę, która ważna jest przecież w każdej rozmowie. Jak zawsze mój towarzysz robił zdjęcia – jako fotograf z zawodu i przeznaczenia, nosił ze sobą stary aparat na kliszę właściwie cały czas. Dokumentował w ten sposób leniwe promienie słońca, kamienne uliczki, mój uśmiech. Miał dar robienia nie tylko pięknych zdjęć, ale też chwytania pewnych zdarzeń. Cały sekret jego fotografii polegał na tym, że nie tylko wiedział, jak robić zdjęcia, ale też kiedy je robić.

- Co zamawiasz? – zapytał z przerysowaną troską w głosie.

- Na kawę mi nie pozwolisz, na herbatę powiesz, że nie po to tyle szliśmy, więc zostaje mi karmelowe frappucino, to bez kofeiny.

- Idealny wybór. Mogę w takim razie zrobić ci na złość i wypić porządny kubek kawy.

W ten oto sposób zniknął mi z pola widzenia, kierując się w stronę kolejki. Przyglądałam się w tym czasie stolikowi z planszą do gry w szachy i czekoladowej barwy lampie, nieopodal mojego fotela. Uwielbiałam tę kawiarnię, jej styl, jej klimat. Okolice kasy zdobiły szklane lodówki z przeróżnymi barwami ciast, półki z nieprzemielonymi kawami, cennik na tablicy. Drewniany parkiet wydawał przyjemne stukanie spod kobiecych obcasów, dźwięki mielenia kawy przeplatała muzyka. Za szybą, na ulicy, panował gwar; ludzie wracali z pracy do domu, inni zaczynali spotykać się ze znajomymi, jeszcze inni denerwowali się w samochodach w korku. Jedynie słońce leniwie kładło się spać.

Z pilnego obserwowania otoczenia przywołał mnie do realiów Marcel, który od razu po powrocie wyjął z kieszeni zapałki, następnie schylił się nad białą latarenką i zapalił knot od wiśniowej świeczki. Tradycyjnie.

Woń bordowej świecy natychmiast uniosła się w powietrzu i powoli zaczęła wnikać między zapach kawy i książek. Marcel odruchowo dmuchnął na zapałkę, pomachał nią parę razy, jakby kłócąc się z powietrzem, i schował do papierowego pudełka. Czasem wydawało mi się, że ta czynność stała się dla niego tak wbudowana jak co najmniej mycie zębów.

Pudełeczko zapałek włożył do kieszeni swojej bluzy. Kurtki i kapelusz przeniósł na wieszak tuż nad naszym stolikiem, zostawiając je przytulone do brązowej futryny. Zażartowałam, że jesteśmy dzisiaj jedynymi ciepłolubnymi ludźmi, którzy ubraniem przygotowani są bardziej na ostry atak zimy niż na ciepło.

 - O czym tak myślałaś? – spytał, siadając. Patrzył na mnie swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, gdy zastanawiałam się, która odpowiedź będzie najwłaściwsza. Marcel strzepnął kilka okruchów z ciemnych spodni, rozpiął zamek grafitowej bluzy, poprawił kaptur. Usiadł na tyle wygodnie, by zirytować się na dźwięk głosu młodej dziewczyny - karmelowe frappucino i macchiato z bitą śmietaną ! zapraszam!.

Mój towarzysz zatrzymał mnie, gdy wstawałam po kawy; bo mimo, że często dokuczał mi w żartach, miał zdolności do bycia dżentelmenem. Uważał, że nie wypada, aby kobieta poszła po zamówienie i rzeczywiście, brak kultury to było coś, czego Marcelowi nie można było w żadnym wypadku zarzucić. Wrócił z elegancką, ciemną tacką, dwoma kubkami, odbiciem światła ulicy i powoli uciekającymi promieniami słońca.

Znów podjęliśmy temat rozstania się z nałogiem. Marcel bez papierosów był kompletnie innym Marcelem. Nie mniej jednak, po takiej deklaracji, nie miał wyjścia; jeśli pokonam nałóg, on też będzie musiał. Stracą wtedy sens zapałki noszone w jego kurtce, tak samo jak specjalne pudełko na odpady po Malboro. Roześmialiśmy się jednocześnie, nie mogąc uzmysłowić sobie takiej sytuacji.

Rozsiadłam się w wygodnym fotelu, zdjęłam czarne creepersy, schowałam nogi pod siebie, poprawiłam rękawy luźnego, ciemnozielonego swetra. Marcel przyglądał się uważnie wszystkiemu, co robię.

- Dlaczego zawsze podwijasz na trzy razy?

- Boże, nie zauważyłam, że trzy… - i rzeczywiście, robiłam to na tyle machinalnie, że nie zwróciłam uwagi na to, że podwijam rękawy potrójnie za każdym razem.

Marcel uśmiechnął się. Był mistrzem wyłapywania szczegółów. Niektóre zachowania powtarzały się na tyle często, że zapamiętywał je dokładnie. Tego dnia, jak też za każdym naszym spotkaniem, Marcel był wredny i miły jednocześnie. Albo inaczej; potrafił być wredny w miły sposób. Czasem wydawać by się mogło, że ma pretensjonalny ton, ale była to raczej rzecz której nie kontrolował. Gdy ktoś przebywał z nim długo, nie zwracał na to uwagi.

Tymczasem przyjął wygodną pozę na fotelu i z uśmiechem na ustach ciągnął temat:

- A jak się denerwujesz to ocierasz lewy policzek i odgarniasz włosy do tyłu, po czym i tak wszystkie opadają na twarz.

- Skąd wiesz, że się wtedy denerwuję…- bezmyślnie poprawiłam spadające kosmyki, które i tak próbowały grupowo wykąpać się w karmelu.– Nieprawda!

 - A kiedy ktoś patrzy Ci w oczy dłużej, niż byś tego chciała, uśmiechasz się i zabierasz wzrok na bok.

 - Wiedziałam, że wyłapujesz takie rzeczy, ale aż tak?

 - Bardzo ładnie wtedy się uśmiechasz. – Wziął duży łyk czarnej kawy, zostawiając dookoła swoich ust kremową ścieżkę bitej śmietany. Sięgnęłam po beżową serwetkę i wyciągnęłam rękę w kierunku Marcela - i ta twoja mina, kiedy chcesz powiedzieć jak z dzieckiem.

Podniósł się lekko na fotelu i przybliżył, jak gdyby oczekiwał czegoś w rodzaju bardzo znaczącej pogawędki. Zawsze czułam się swobodnie w jego towarzystwie, aczkolwiek teraz działo się coś, czego nie przewidziałam. Marcel zaskakiwał mnie cały czas, mówiąc o rzeczach, na które nigdy nie zwróciłabym uwagi, tym bardziej nie spodziewałam się, że ktokolwiek może się nad nimi zastanawiać.

Odgarnęłam lekko włosy i uśmiechnęłam się w stronę szyby, po cichu prosząc zachodzące słońce o pomoc. Chciałam odwdzięczyć się jakimś równie interesującym szczegółem, jednak przychodziły mi do głowy same banalne rzeczy.

- Patrzysz zdecydowanym wzrokiem, nawet jak się uśmiechasz. – kontynuował Marcel.

- Podobnie jak ty.

- Wtedy podobno wyglądam inteligentnie. Jeśli wzrok ma o tym świadczyć, to już wolę patrzeć w ten sposób. Chyba lepiej, jeśli ludzie biorą cię za człowieka inteligentnego, niż za głupca… Chociaż wtedy też na więcej liczą.

Próbowałam zmienić temat, co najwyraźniej bawiło Marcela. Miał specyficzny sposób prawienia komplementów, jednak było w tym coś nadzwyczaj miłego. Rozmowa zmieniła swoją drogę, prowadząc nas znów do codzienności i zapowiadającego się wyjazdu do Londynu.

- Tym razem będzie inaczej. Na pewno nie pozwolę sobie na taką dawkę stresu. Jestem słaba, muszę opiekować się swoimi nerwami! – powiedziałam ze znaczną dawką ironii w głosie.

- Uważasz, że jesteś słaba?

- Nie, ale czasem chciałabym.

- Ja też bym tego chciał.

Nastąpiła pełna politowania wymiana spojrzeń.

- Inni ludzie nie uznają słabości za zaletę, nigdy. Zauważyłeś?

 - Chcą pokazać jacy są ważni i silni. Nie wiem po co udawać, że nic nie jest nas w stanie zniszczyć.

- Jesteśmy tylko ludźmi.

- Naprawdę sądzisz, że nie ogarnie Cię to całe fashionweekowe szaleństwo?

- Próbuję sobie to wmówić. – odetchnęłam z ulgą, że rozmowa nabrała nowego toru i że wyszłam tryumfalnie z niebanalnym sukcesem zejścia na inny temat. Zachodzące słońce schowało się za posturą czerwonych chmur i oddało skrawek wolności księżycowi. Latarnie zaczęły powoli dodawać otuchy naszej świeczce, która już w połowie rozniosła swoją wiśniową woń po kawiarni. Wypalający się knot znów odwrócił moją uwagę i pochłonął wzrok, rozpętując przy tym kolejną nawałnicę myśli.

- To ogarnia wszystkich, jak choroba. – powiedział, bawiąc się swoimi włosami, Marcel.

- Ale w gruncie rzeczy czekałam na to. Samolot, znajomi, pokazy. Zobaczysz, że będzie dobrze. W tym roku gdzie nocujesz?

- Zgadałem się z Paulem, że u niego zamieszkam. Oszczędzę! – ucieszył się aż tak, że podskoczył na fotelu. Każdy grosz był mile widziany w jego portfelu.

- My mieszkamy u Claudii. Przy okazji, masz pozdrowienia.

- Co u niej?

- Wszystko w porządku, jedynie narzeka na korki i na pogodę. Powinno padać, mgła powinna wznosić się na czwarte piętro, a tymczasem w Londynie słońce.

I nagle stało się coś, co nikt nie mógł przewidzieć. Marcel odłożył kubek z kawą na stolik, przybliżył się do mojego fotela, pogłaskał mnie po policzku i niespodziewanie jego ciepłe, miękkie usta znalazły się tuż na moich. Zamknęłam oczy odruchowo, nie panując nad niczym, co mnie otaczało. Ciepło i dreszcz przeszyły jednocześnie całe ciało, czułam motyle w brzuchu. Muskałam lekko jego rozpalone wargi, pozwalając na opadanie jego włosów na moje policzki. Mogę przysiąść, że momentalnie zrobiłam się blada jak niezapisana kartka papieru.

Marcel położył dłoń na mojej dłoni, lekko się uśmiechnął, nie cofnął się. Jego delikatne, ale namiętne pocałunki opatuliły całe moje ciało gorącem, tak samo za pierwszym, jak i drugim razem. Jego dłoń przesunęła się w stronę mojej talii, o mało co nie wypuściłam z ręki karmelowy kubek. Dał mi możliwość kontynuacji, wystarczyło tylko pocałować jeszcze raz. Jednak bardziej z zaskoczenia, niż ze strachu, nie zrobiłam tego.

Nadmiar emocji w tamtym momencie i pewien rodzaj niepewności, która złapała mnie za serce, dały się we znaki. Patrzyłam tylko głęboko w oczy mojego przyjaciela, pozostając cały czas w nieodmiennej bliskości. Wciąż czułam ciepły oddech Marcela na moich ustach. Nie odważyłam się jednak zbliżyć, nie potrafiłam wybić się śmiałością i zadecydować, co mam teraz zrobić.

Uśmiechnęłam się do niego lekko i nieśmiało, spojrzałam na świecące oczy, które zdawało się, że odbijały czerwone promienie ze stolika. Próbowałam zrozumieć, co się stało. Czułam się przez chwilę właśnie taką, jaką chciałam cały czas być - wolną, nie myślącą racjonalnie, łapiącą chwilę jak motyle dziewczyną. Ale przecież to był Marcel…

Zapadła nagle krępująca cisza, głośniejsze stały się dźwięki miasta, samochodów, robionej kawy, śmiechów koneserów dobrego cappuccino. Zdawać by się mogło, że nawet książki krzyczały i przybijały nasze myśli grubymi kartkami. I jakby jednocześnie, z dokładnością do sekundy, oboje wybuchliśmy śmiechem. Marcel rozsiadł się w fotelu, rozbawiony całą sytuacją:

- Zawsze chciałem to zrobić.

- Jesteś głupi! – wykrzyknęłam przez śmiech, lekko uderzając go w rękę – Mogłeś chociaż powiedzieć cokolwiek!

- Przecież byś mi nie pozwoliła. W niektórych sytuacjach trzeba sobie samemu radzić.

Patrzyłam na niego z coraz większym politowaniem. Miałam teraz bardziej wrażenie, że chciał pocałunku, niekoniecznie ze mną. Szybko zaczęliśmy zachowywać się normalnie, jakby wszystko wróciło do normy. Znów podjęliśmy wątek Londynu, planów, zakwaterowania, organizacji. Płynnie przechodziliśmy z jednego tematu na drugi; od Claudii do książek, od zleceń Marcela po moją pracę. I nie wiedzieliśmy nawet kiedy zrobiło się ciemno, światła otulały znacząco miasto, gwar zmienił swój charakter, a samochody poruszały się swobodniej na drodze. Tak, teraz mogliśmy wychodzić. Po specyficznym incydencie jakby nie zostało ani śladu; ani ja, ani Marcel nie komentowaliśmy pocałunku, uważając go chyba za drobny eksces, bardziej żartobliwy niż poważny.

Marcel dmuchnął na świeczkę, ogień zgasł, kubki pozostały w niezmiennej pozycji. Wzięliśmy nasze płaszcze, mój towarzysz poprawił czarny kapelusz na głowie, kiedy karykaturalnie próbowałam zmusić go do przyjęcia pieniędzy za mój karmelowy deser. To przecież ja cię zaprosiłem, więc ja płacę. Nie rób mi tu wstydu. – upierał się przy swoim.

Nie wiedząc nawet, która godzina, wyszliśmy z kawiarni. Podążaliśmy tymi samymi uliczkami co zawsze, wtapiając się w rytm miasta, wciąż bardziej plotkując niż rozmawiając. Musiałam mu przecież opowiedzieć o nowej miłości Agness, o tym, że dziś spotkała się z Milesem i że jak wrócę do domu, czeka mnie pewnie długa, ciekawa opowieść.

- Jak on ma na nazwisko? – zapytał Marcel.

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że pochodzi ze Stanów i że jest malarzem. Obawiam się, że nawet Agness nie wie więcej.

- Jest modelem?

- Chyba tak. Tak, jest. Zresztą, na takiego wygląda. Jest twojego wzrostu i twojej wagi.

Nie mogłam niestety za wiele powiedzieć o Milesie. Wiedziałam tylko parę suchych informacji, widziałam go ukradkiem w klubie, nigdy z nim nie rozmawiałam.

- Chyba kojarzę - Marcel przymknął oczy jakby szukał imion swoich nowych znajomych, ale brak jakichkolwiek konkretnych informacji nie pozwolił mu na komentarz dotyczący Milesa. Temat szybko się urwał; żadne z nas nie wiedziało o nim zbyt wiele.

 - Dzisiaj się okaże - dodałam na zakończenie, z myślą, że wieczorem usłyszę więcej nowości od Agness.

Szliśmy powoli bocznymi, dobrze znanymi uliczkami, oświetleni jedynie Księżycem i latarniami, gdzieniegdzie żyjącymi własnym życiem miedzy oknami. Minęliśmy po drodze dwa czarno - białe koty, kamienice, cztery sygnalizacje. Śmialiśmy się i rozmawialiśmy na kolejne, nowe tematy; plotki o znajomych, o świecie mody; te same informacje, które docierały z różnych źródeł, więc i o różnym znaczeniu. Wielka moc plotek – destrukcja dla tych, którzy nie traktują ich z odpowiednim dystansem. 

Trzymałam Marcela pod rękę, a nasza więź była niezachwianie taka sama. Zmieniło się tylko jedno: stało się coś, co obróciliśmy w żart, pewien rodzaj dobrej zabawy. Próbowaliśmy udawać, że nic takiego się nie wydarzyło, nie podejmowaliśmy tego tematu. Jednak oboje w głębi duszy myśleliśmy o tym samym.

Znaleźliśmy się w wąskiej uliczce między dwoma murami z pomalowaną na biało cegłą. Słyszeliśmy tylko ciche pomrukiwania miejscowego kota i wiatr w liściach ciemno - różowych kwiatów, płynących po elewacji wysokiego domu. Nie wiedzieć czemu, znów zapanowała cisza. Nie była jednak niezręczna. Przepowiadała coś nieznanego.

Miałam wrażenie, jakby wszystko działo się poza mną. Jakby czas płynął bez kontroli, pochłaniając nasze słowa i ruchy. Widocznie tak miało być. Poniekąd wierzyłam w przeznaczenie, biorąc każdą sytuację za wytyczną przyszłości. Przypadki nie chodziły przecież ulicami tego miasta.

Subtelna ciemność, zapach kwiatów, widok białej firanki w pobliskim mieszkaniu, którą bawił się wiatr. Cisza była dekoracją, droga się wydłużała, kroki były coraz wolniejsze. W pewnym momencie stanęłam na środku tej wąskiej uliczki, puszczając rękę Marcela. Chłopak odwrócił się do mnie, jakby nie rozumiejąc powodu, dla którego się zatrzymaliśmy.

- Pocałuj mnie jeszcze raz… - szepnęłam.

Marcel uśmiechnął się lekko, trochę niewidzialnie. Poprawił kapelusz i zbliżył się do mnie. Znów byliśmy blisko, najbliżej jak się dało. Poczułam jego dotyk na biodrach, jego nos na policzku. Jak Boga kocham, zaraz nas potrąci samochód - powiedział przez nikły śmiech. I nawet ten śmiech brzmiał w tamtej chwili trochę inaczej, jakby dopełniał melodię, jaką grała nam cisza.

Oparłam się o białą ścianę, cały czas wpatrując się w oczy Marcela. Przytulał mnie jeszcze mocniej, oddychał głębiej, uśmiechał się w coraz bardziej widoczny sposób. Czułam, jak jego palce rozpinają moją kurtkę i otulają sweter, głaszczą plecy. Zachowywał się dość pewnie jak na tę okoliczność i sytuację. Uśmiechałam się do niego nie odrywając oczu od jego wzroku, jego kościstych policzków, ciepłych ust. Znów się pocałowaliśmy. Tym razem inaczej, pewni tego co chcemy, wyzbywając się zaskoczenia i nieśmiałości.

Położyłam dłonie na jego karku, głaskałam wystające łopatki, gdy nasze usta cały czas spotykały się delikatnym muskaniem. Czasem przestawaliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie subtelnie, potem znów zaczynając taniec rozgrzanych warg. Walczyliśmy o każdą chwilę przenikliwego uczucia, wędrówka rąk przestała być stricte kontrolowana, dłonie już nie drżały niepewnością, jedynie dreszczem kolejnej dawki emocji. Głaskałam jego kark, bawiłam się jego włosami.

Delikatnie sięgnęłam po kapelusz Marcela, który przyglądał się nam z wysokiej perspektywy. Założyłam go z kokieteryjnym uśmiechem, mając świadomość, że pasuje do moich długich, brązowych włosów. Wiedziałam, że uwielbia, gdy tak wyglądam, a na potwierdzenie pocałował mnie jeszcze mocniej i jeszcze goręcej, w międzyczasie uśmiechając się szeroko. Miał piękny uśmiech, to mu trzeba przyznać. Stałam oparta o ścianę i patrzyłam w jego błękitne oczy, na powieki, które co chwila zamykały się odpływając w rozkoszy. Przytulaliśmy się bardzo mocno i powoli wyczuwałam coraz mniej miejsca między wysokim murem, a Marcelem.

Całowaliśmy się długo i namiętnie. Nie przeszkadzał nam nawet lekki, wieczorny wiatr, przeszywający skrawki ciała. Marcel trzymał ręce na mojej dolnej partii pleców, czasem na pośladkach. Koniuszkiem języka dotykał kącików moich warg, zamieniając kilkusekundową grę wstępną na kolejny, namiętny pocałunek. Uśmiechałam się do Marcela nieśmiało, wstydliwie, niewinnie. Czułam się jak mała dziewczynka, która z każdym pocałunkiem rumieni się coraz bardziej. Nie próbowałam już nawet zachowywać pozorów, zdecydowanego wzroku, trzymać uczucia na wodzy. Przy każdym pocałunku niedaleko ust wybuchałam cichym śmiechem, coraz mocniej przywierałam do bluzy Marcela. Po którymś z rzędu pocałunku, roześmiałam się i spuściłam wzrok.

- Co jest? – zapytał, głaszcząc mój policzek.

- Zawstydziłam się.

- Dlaczego?

- Bo jest mi z tobą tak dobrze…

- To jeszcze nie przestępstwo! - dał mi lekki pocałunek w nos i przytulił do siebie, jak dziecko przyłapane na kradzieży lizaka, które jednocześnie czuje szczęście samego posiadania i strach przed tym, co będzie. Szept roznosił się w powietrzu, jak rymy układające się w wiersze. Mówił dużo; chciałby, aby Księżyc został naszym sprzymierzeńcem i wygrał walkę ze Słońcem, aby uchronił nas przed tak szybko biegnącym czasem. Złapałam go za dłoń i zacisnęłam ją bardzo mocno. Tym razem nie szliśmy już pod rękę, palce zaplotły się między sobą w idealny warkocz i nie pozwoliły puścić. Nie myśleliśmy o konsekwencjach; może nareszcie, może chwilowo. Zaczęliśmy zmierzać ku rozświetlonym lampom, patrząc na siebie i ciesząc się w ciszy, zagłuszonej od czasu do czasu okrzykami miasta. Szłam dumnie w jego kapeluszu, lekko opadającym na moje oczy. Żegnaliśmy białą ścianę, ciemno - różowe kwiaty, ale mentalnie nadal staliśmy tam, tuż koło ciemnobrązowych drzwi i butelkowozielonych liści.

Ukradkiem spoglądaliśmy na siebie całą drogę. Zazwyczaj, kiedy patrzyłam na Marcela, przyłapywałam jego oczy na wzroku w moim kierunku, kiedy indziej w odległą ciemność. W błyskawicznym tempie dotarliśmy do drzwi mojej kamienicy. Wydawało mi się, jakby od białej ściany dzieliły mnie najkrótsze chwile, jakbym przed dosłownie sekundą tam była. Stanęłam tuż przed drzwiami naprzeciw Marcela, cisza tańczyła w rytmie walca bicia serc, ręce zacisnęły się mocniej. Nie powiedzieliśmy ani słowa przez dłuższą chwilę. Marcel objął mnie, okrył swoimi słowami, pocałował w czoło. Czuliśmy się jak małe, nieporadne dzieci, które podświadomie wierzą w tajemnicę przeznaczenia.

W końcu musieliśmy się rozstać. Każda chwila ma bowiem nie tylko początek, ale i koniec. Otworzyłam drzwi, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od Marcela, który stał na zewnętrznych schodach, opierając się o poręcz i próbując znaleźć w kieszeni kurtki papierosa. Uśmiechnął się, jakby zapewniając, że poczeka aż wejdę do mieszkania. Wciąż trzymając drzwi, pocałowałam go w policzek.

I pocałunek ten musiał okazać się pożegnaniem. Marcel był zmuszony powoli puścić moją rękę i odprowadził mnie wzrokiem do czasu, aż drzwi nie były zamknięte. Byłam sama, świat zaczął wydawać się klaustrofobiczny, wirując jak oszalały. Powoli docierało do mnie, co się właśnie wydarzyło. Z podwojoną siłą to zrozumiałam, bardzo szybko. Owszem, lubię robić pewne rzeczy tylko po to, by nie poddać się rutynie w życiu i cieszyć się chwilą, ale w tym momencie czułam coś, co jeszcze nie do końca potrafiłam konkretnie wytłumaczyć. Wybrać jedną myśl z natłoku całego kłębka – czysta sztuka. Bo prawdziwa Sim odczuwała właśnie wyborną mieszankę myśli, uczuć i emocji. Oparłam się o drzwi i odetchnęłam głęboko z ulgą, czując milion motyli zamieszkałych w moim żołądku. Zaczęłam śmiać się sama do siebie i po cichu weszłam wysokimi schodami wprost do mieszkania.

Gdy przekręcałam w drzwiach zamek, próbowałam uspokoić się i wymyślić jakąkolwiek wymówkę, w razie gdyby Agness zobaczyła mnie w takim stanie. Oczywiście wiedziała, że spotykam się z Marcelem, jednak wolałam powstrzymać tę falę rozkazów, nakazów, próśb i gróźb dotyczących związku. Zresztą, nawet to, co zdarzyło się dzisiaj, nie miało wpływu na nasze długotrwałe uczucia. Byliśmy skazani na przyjaźń i miłość jednocześnie, z wolną ręką na połączenie ich w odpowiednich proporcjach.

Buty Agness były na swoim miejscu. Już na korytarzu unosił się zapach gorącej czekolady, którą przyjaciółka robiła zawsze, gdy działo się coś dobrego w jej życiu. Był to rodzaj wieszcza, zapowiedź dobrze spędzonego czasu, zwiastun pozytywnych wieści. Gdy tylko Agness usłyszała, że wchodzę, wyszła mi naprzeciw. Od razu zaczęłam ją wypytywać o Milesa, o spotkanie, a nawet czy zauważyła dzisiejszy piękny zachód słońca. Od razu zobaczyła też kapelusz Marcela, ale po tylu latach nie zwracała już na takie szczegóły uwagi. Starałam się jak najmniej pokazywać moje wciąż świeże zmieszanie, ale też nieprzeciętny humor. Bałam się o motyle, które mocno trzepotały skrzydłami w okolicach brzucha; nie chciałam by odfrunęły, by opuściły mnie pomiędzy słowami i opowieściami, snującymi się w powietrzu prośbami o przyznanie się do tego, co się naprawdę stało.

- Chodź, zrobiłam ci czekoladę!

- Chwilę, tylko się przebiorę.

Szybko zdjęłam buty, poszłam w stronę swojego pokoju, zapaliłam małą, białą lampkę na komodzie. Wyjmując piżamę, dopadła mnie z prędkością światła cicha myśl, aby wyjrzeć przez okno. Dyskretnie więc podeszłam do parapetu, oparłam się o ścianę i uśmiechnęłam do swojego odbicia w szybie. Marcel zapalał papierosa, oddalając się powoli od drzwi mojego domu. Był blisko kamienicy, mimo że rozstaliśmy się parę minut temu. Odszedł dopiero wtedy, gdy zapaliłam światło, jak obiecał. Zostawił tu szczęśliwą dziewczynę, zapewne bezsenną noc, czarny kapelusz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz