czwartek, 27 lutego 2014

ROZDZIAŁ 13.




Miło wrócić do domu, do twojego własnego pokoju, własnego łóżka i własnej kołdry. Szkoda tylko, że trzeba zostawić własnych przyjaciół rozproszonych po świcie, żegnać ich ze łzami w oczach i z każdym kolejnym krokiem na schodach do samolotu czuć igłę żalu coraz głębiej w sercu. Claudia stała przy wielkim oknie budynku lotniska, patrząc ze smutkiem na opuszczające ją samoloty - zawsze coś zwiastowały; w pewnym okresie życia miłość, w innym nostalgię podróżowania, później gorycz rozstania. A dziś były drogą do domu.

Nie lubię się żegnać, jestem za bardzo emocjonalna na rożnego rodzaju rozstania, zbyt wrażliwa na łzy innych ludzi. Claudia jednak nie płakała. Znałam ją tyle lat, a widziałam jedynie jej łzy na filmach czy podczas czytania. Przytulała z każdym rokiem mocniej mój płaszcz, kiedy obiecywałyśmy sobie rychłe odwiedziny. W głębi duszy wiem, że przeżywała ten koniec z większym żalem, bo nie tylko żegnała swoje przyjaciółki, ale też powiew świeżego powietrza, jaki przyniósł Jonas do szczelnych murów jej biblioteki.

Claudia miała wiele zauroczeń; kochała elfy, mężczyzn w garniturach, postacie dostojne ze szczyptą charakteru. Jeśli zdążyła zakochać się w życiu, trzymała to tylko dla siebie, uważając miłość za kruszec niszczący, od którego nie tylko endorfiny tracą zdrowe zmysły. Jak widać jednak, trochę gwiezdnego pyłu, nocnego blasku i liczb zdołało ją zmusić do szczerego uśmiechu i przyjmowania kokieteryjnych uwag czy opowieści Jonasa z większą przyjemnością niż sobie wyobrażała.

Jonas był według niej najbardziej męskim modelem, jakiego dotychczas poznała. Nie był wątły, nie miał zabawnej figury i odznaczał się posturą żołnierza. Każda kobieta uznałaby go za wzorowego mężczyznę, dlatego też ani ludzie od Prady, ani Paula Smitha nie postanowili się mylić. Urodziwy Niemiec miał słabość do blond niewiast, a po dwóch dniach mentalnych przygotowań, postanowił uwieść moją niedostępną przyjaciółkę.

Plan w zamyśle był prosty – wystarczyło odwieść Claudię od jej hermetycznej codzienności. Uśmiech musiał okazać się wystarczającym narzędziem do odkuwania serca dziewczyny z nieczułego kamienia, powieści pisanych sztyletem i zapachu starych kartek. Być czy nie być? Zdawać by się mogło, że coraz rzadziej zadawała sobie podobne pytania, uciekając w świat nowych zdarzeń, zaskakujących realiów, szaleństwa pod niebem pełnym gwiazd. To z pewnością świadczyło o jej zmianie – stała się bardziej otwarta, ufna, spontaniczna, czego skutkiem były owe nocne spotkania, gdzie ojczyzna Szekspira odgrywała rolę Werony. Hiperbolą byłoby nazwanie Claudii i Jonasa kochankami, ale z pewnością cierpieli podobne katusze jak ich tragiczne pierwowzory, z różnicą zapowiedzi pozytywnego zakończenia.

W Paryżu powitał nas dwutygodniowy kurz, zostawione na stoliku talerze, zjedzone ziarna na parapecie przez gromadę gołębi. Na pozór było czysto, cicho, jakby nic się nie zmieniło, a kto by przypuszczał, że tyle się wydarzy! Po pierwsze można było myśleć o naszym małym sukcesie w Londynie, odnowieniu wielu kontaktów, odwiedzeniu przyjaciół, zdobyciu świeżych znajomości. Udało mi się też dobrać idealnie większość modeli, złote rady się sprawdziły, a i moja przypadkowa pomoc na backstage'u okazała się bezcenna. Teraz, dla odmiany, telefon przynosił mi wieści z Mediolanu, z coraz większą częstotliwością; Marcel stał się nierozerwalnym kompanem i tym razem, nawet jeśli był oddalony o tysiąc kilometrów z kawałkiem. Do tego dowiedziałam się, że Ag miała za plecami swój mały sukces; chodziły słuchy, że jej zdjęcia docenił któryś ze znanych fotografów, ale nic nie było jeszcze potwierdzone. Ale jak mogła się teraz czuć?

Sukces bowiem nie zmazał znamienia porażki, napuchniętych oczu i żałoby po stracie ukochanego. Patrząc na nią zastanawiałam się zazwyczaj, ile wody jest w stanie zgromadzić człowiek w okolicach swoich powiek w zaledwie parę minut. Wybuchała płaczem tak nagle i niespodziewanie, że ledwo kiedy umiałam opanować i siebie, i ją. Złość ogarniała mnie, kiedy myślałam o tym drobnym chłopaku, tak niepozornym z wyglądu, który zamordował nadzieję i uczucia za jednym wbiciem noża w serce. Ostatni jednak umiera mózg.

Dni mijały szybko, Ag zdążyła oswoić się ze swoim bólem do tego stopnia, że przechodzenie obok piekarni, w której poznała Milesa, nie było dla niej już przeszkodą. Wprawdzie nieświadomie zawsze przyspieszała kroku i spuszczała wzrok, ale czym są te niezauważalne drobnostki w porównaniu do natychmiastowych łez? Stała się od paru dni żywsza, chętna do pracy, nadmiernie kreatywna. Syndrom dziewczyny leczącej się ze złamanego serca - duchowe ADHD.

Mimowolnie stałam się więc ogniwem łączącym każde zdarzenie; wieczorami słuchałam opowieści o gwiazdach Claudii i czytałam fragmenty rozmów z Jonasem, jedząc czwarty budyń o czwartym innowacyjnym smaku, jaki dziewczyna wyzwolona z sideł miłości postanowiła robić mi co wieczór. Popołudnia Ag spędzała w kuchni, szykując coraz nowe potrawy i ku mojemu przerażeniu, zdecydowała wypróbować je na mnie: "Masz białą piżamę, to pomaga mi w zobaczenia w tobie królika doświadczalnego". Jadłam więc i tyłam, oglądając coraz to nowe pokazy z męskiego Tygodnia Mody. Duma mnie rozpierała, gdy widziałam Marcela na ósmym miejscu na models.com.

Trzeba przyznać, że otwieranie pokazu Cavalli i pierwsze miejsca w szeregach światowych projektantów to wielkie osiągnięcie - jak bardzo Marcel wypierałby się miłości do mody, nawet on doceniał swoje poczynania na wybiegach. Potrafił ubrać nowy dzień w poranny uśmiech, kiedy dostawałam wiadomość o treści: "Zamykam u Gucciego. Nie wiem co w tym widzisz, bardzo mi się nudzi". Tak rozpoczynały się całodniowe rozmowy, otwierała się gorąca linia Paryż – Mediolan, przekaz na żywo zaczynał być notowany. Marcel dzwonił do mnie nawet wieczorami! Chwalił cuda techniki w zaciszu hotelu, wciąż narzekając na zapraszających go na imprezy kolegów. Mawiał, że miał dość zabawy w Londynie, ale po cichu przeczuwałam, że zrezygnował z paru godzin balangi, alkoholu, może narkotyków i ładnych kobiet właśnie dla mnie. Między opowieściami Claudii, a notorycznym usuwaniem z pamięci Milesa przez Ag, odnalazłam więc czas dla własnej historii.

Czuliśmy się razem po prostu swobodnie, zostawiając wszystkie niejasności za sobą w Londynie i wychodząc z założenia, że lekkie napięcie w naszych ostatnich relacjach było bezcelowe i bezsensowne. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Próbowałam odczytać czyste intencje jako podstęp miłosny, bliskość jako zagrożenie relacji damsko - męskiej. A te pocałunki, przytulenia? Nie mogę być tak schematyczna! Były oznaką potrzeby bliskości, spontanicznym przejawem tej niepojętej przyjaźni. Myślenie o Marcelu jako moim chłopaku trudno przechodziło mi przez głowę, żyłam bowiem w przekonaniu, że nie umiem go inaczej kochać, niż jako najlepszego przyjaciela. A teraz tęskniłem za nim tak szalenie!

Kiedyś uważałam, że chwila odpoczynku przyda się tej relacji, teraz jednak miałam ochotę płakać na myśl o chwilowym rozstaniu. Wiem, że to tylko parę dni, ale dlaczego musiał wyjechać beze mnie właśnie w momencie, kiedy sobie wszystko wyjaśniliśmy? Czułam pustkę bez tego chłopaka, i całe szczęście, że mogliśmy pozostać w kontakcie przez cały ten czas! Cieszyłam się z jego sukcesów, chociaż sam nie zważał na nie; moda była dla niego prostym sposobem na zarabianie pieniędzy i dobrą zabawą, dla mnie - czymś więcej niż pracą. Mimo, że traktował swoje osiągnięcia lekceważąco, próbował interesować się tym tematem, gdy o nim mówiłam, szanując moją pasję, podobnie jak ja szanowałam jego fotografię, z tą różnicą, że szczerze ją kochałam. Często zabierał mnie więc do swojej pracowni, gdzie razem wywoływaliśmy analogowe zdjęcia i gdzie tłumaczył mi tajniki technik, które zazwyczaj nie dokładnie zapamiętywałam. Lubił spędzać popołudnia w moim studio przed Tygodniem Mody, i kiedy potrzebowałam każdej pary rąk do pracy, był pierwszym ochotnikiem do pomocy w układaniu portfolio, przeniesienia mi kawy i odkrycia kocem, w razie jakbym zasnęła. Moda kojarzyła mu się z podróżami, monumentalnymi miastami i moim białym pokojem z komputerem. Był uszczypliwy i pogardliwy w stosunku do wszystkiego, czego szczerze nie kochał, dlatego traktował swoją tymczasową pracę jedynie z należytym jej szacunkiem, nie oddaniem.

Na backstage'ach zazwyczaj się nudził. Pisał więc do mnie eseje o książkach, plotkach, które go nie interesowały, i o planach na przyszłość. Dobrze wiem, że tęsknił. Pisał o tym nawet otwarcie, obiecując mi wspólne wyjazdy i wieczory, kiedy będzie w Paryżu i kiedy już Fashion Week oficjalnie się skończony. Docierało do mnie powoli to, jak mogłam go ranić przez ostatnie tygodnie, zachowując się ambiwalentnie, żałując spontanicznego zachowania i trzymając uczucia w ryzach, tym samym budując fundamenty niewidzialnego muru. Jak dobrze, że to już za nami! Kiedyś upominał mnie, że jestem schematyczna, teraz jednak milczał jak grób pod tym względem, najwyraźniej uważając za niestosowne tego rodzaju uwagi. Marcel nienawidził, kiedy sama się ograniczałam; wiedział, że potrzebuję wolności, w moim tego słowa rozumieniu. On, jak i ja, żyliśmy w przekonaniu, ze potrzebuję rozwijać swoje zainteresowania, zajmować się ukochaną pracą, literaturą, sztuką, koncertami, imprezami. A uczucia? Oh, nie dla mnie. Cóż za błędne przekonanie.

Moje solidne zasady powoli wyrysowywało życie; ile razy poświęcałam swój czas, myśli, ile razy oddawałam uczucia i zaufałam komuś, komu nie powinnam? Mimo, że  starałam się z miłością postępować ostrożnie, nie zawsze wychodziło jak chciałam. Postanowiłam nie żałować, uczyć się na błędach. Tak więc teraz za cel uznałam swój rozwój, miłość powierzyłam sztuce, czas - pracy. Czy czegoś mi brakowało? Marcela. Właśnie z nim mogłam dzielić wszystkie te pasje, które składały się na całe moje życie. Sztuka? Dobrze, pójdziemy do galerii. Koncerty? Przecież słuchamy tej samej muzyki. Literatura? Ile książek już zdążyliśmy sobie pożyczyć! Idealnie dopełnialiśmy się między Billym Kłamcą a Mona Lisą.

Stanowczo to była przyjaźń. Nie wyobrażałam sobie dnia bez wiadomości, znaku życia. Cisza telefonu dłuższa niż dwie godziny była już niepokojąca! Zastanawiałam się, jak to się stało, że oddałam możliwość wyjazdu do Mediolanu, podczas gdy mogło na mnie tam czekać tyle wspaniałych chwil. Z drugiej strony, odganiałam od siebie te myśli bardzo szybko; Chris i Eliza zasługiwali na ten wyjazd, oddech w relacjach z Marcelem też był potrzebny, a dla Ag (w tym stanie) zmiana miejsca byłaby chyba samobójstwem!

Zachowywała się od paru dni bez zmian; budziła się rano pierwsza ode mnie i budzika, pracowała za dwie osoby, nawadniała kawą za cztery, paliła za tłum robotników. Wieczorami drażniło ją bezczynne przebywanie w domu, zaczęła więc znów rysować, chodzić do kina, do teatru. Oczywiście byłam jej ogonem bardziej z przezorności niż przyjemności, bo mimo że rozrywki i moja obecność leczyły jej złamane serce, bałam się kryzysu, jaki może nastąpić niebawem. Bałam się jej łez, jej gniewu, jej smutku. Powodował on we mnie więcej nostalgii i melancholii niż pokazywałam, tęskniłam bowiem za jej szczerym uśmiechem, za tym uporczywym szukaniu inspiracji w porannej herbacie, a nawet za jej okropnym śpiewem. Przerażała mnie myśl o cierpieniu bliskich mi osób, tak samo jak świadomość, że nie mogę dla nich zrobić nic innego, niż po prostu być.

Rozmowy z Marcelem często przechodziły więc na drugi plan, kiedy padało hasło 'kino', 'idziemy' czy 'kolacja'. Nie miałam ochoty jej odmówić, a Marcel serca mi tego zabraniać. Odkładałam wtedy zazwyczaj telefon i zajmowałam się Ag całą swoją uwagą, zastanawiając się wręcz czasem, gdzie umknęły mi pewne szczegóły jej życia. Znałam ją najlepiej na świecie, ale kiedy zaczynała mówić o swoich pomysłach i uczuciach, obwiniałam się o nadmierne zajmowanie się sobą i brak należytego zainteresowania jej osobą. Wiedziałam, że ma Milesa, że jest szczęśliwa i to mi poniekąd wystarczyło. Reszta była Marcelem, jego dwuznacznym zachowaniem i nowymi pokazami w galeriach Paryża. A jednak związek z Milesem był czymś więcej niż zauroczeniem - był piętnem na psychice i prowokatorem zmian, które wydawały się rewolucyjne. Nie tylko zakochani są ślepi i głusi.

Codziennie wieczorem odbierałam raport z Mediolanu, liczyłam zyski i straty, wychodząc zawsze na plusie, z nawiązką dobrze zapowiadającego się Tygodnia Mody w Paryżu. Całymi dniami śledziłam zdjęcia z pokazów, oficjalne strony gazet modowych, blogi, zajmując się nie tylko ubraniami i fasonami na ten sezon, ale również i trendami urody, szczegółów, wyglądu. Dominowali mężczyźni z długimi włosami, bladą karnacją, ostrymi rysami. "Oh, pewnie w przyszłym sezonie zmieni się to raptownie. A szkoda, to mój ulubiony wygląd mężczyzny. Nigdy nie pozwolę Marcelowi obciąć włosów!" - pomyślałam z zacięciem, odkładając biały laptop na biurko. Dochodziła dwudziestą, a nikt jeszcze nie zagroził mi pracoholizmem drugiego stopnia; Ag teraz cierpiała na podobne schorzenie, a Marcel właśnie wsiadał do samolotu. "Długa noc przede mną".

Sprzyjała mi cisza studia; pracowało się w nim niemało, ale za to odwdzięczało się bezdenną kopalnią inspiracji w postaci fotografii, wystroju, zwykłej urody ludzi, z którymi pracowałam. To tutaj najlepiej się myślało, decydowało, a bezapelacyjnie wpływ na to miał nie tylko sam klimat pomieszczenia, ale też i namacalna pewność, że stworzyłam je sama od początku, do końca. Spokój zazwyczaj przerywała Ag, która tak jak dzisiaj, przekonywała mnie uparcie, że powinnam wrócić do domu, wyspać się i następnego dnia pięknie wyglądać na spotkaniu z przyjacielem. Gdybym powiedziała jej o mojej prawdziwej i szczerej euforii z powodu jego przyjazdu, z pewnością nie dałaby mi spokoju przez następne dwadzieścia cztery godziny. Przed nią więc wszystko wyglądało zwyczajnie, jak zawsze – ktoś wraca, ktoś wyjeżdża. Wciąż jednak trwała przy swoim, przerabiając kolejne zdjęcia - "Ja się wszystkim zajmę, nie martw się, idź do domu" mówiła, stojąc  pośrodku pustych kubków po kawie, miarek, kartek z wydrukowanymi statystykami. Bałagan łatwo przeistoczyć w artystyczny nieład.

Z trudem ukrywałam podekscytowanie. Minęło trochę czasu od Tygodnia Mody w Londynie, pojawiło się paręset nieoczekiwanych wiadomości w skrzynce odbiorczej telefonu, szczerych słów, kilka rozmów na Skype. I aż dziwne ile przez te dwa tygodnie się zmieniło! Sama wróciłam do punktu wyjścia w relacjach z Marcelem, a Ag popadła w swoje skrajności, ucząc się życia na nowo. Mimo, że jej codzienność pędziła szybciej od wskazówek na zegarze, twierdziła, że brak porządku i zajęć, będzie tylko destrukcją dla jej dobrego humoru. Trochę tęskniłam za spontaniczną Ag, która teraz przejęła, do tej pory należące do mnie, obowiązki planowania.

Marcel miał wylądować w środku nocy, logicznym więc było, że spotkamy się kolejnego dnia. Sama myśl, że będzie już tylko parę kroków od mojego domu, zmuszała mnie do przeczytania tego samego zdania po raz piętnasty. Nie mogłam się doczekać! Tymczasem folderów i polaroidów z naborów zaczęło ubywać na stole i zanim się zorientowałam, ciemnobrązowy blat był…pusty. „Praca w roztargnieniu mija jakoś szybciej” – pomyślałam z odrobiną goryczy. Noc przynosiła bowiem zawsze natchnienie do takich rzeczy jak układanie portfolio, ale tym razem musiałam zakończyć twórczość tuż po dziewiątej wieczór. Niemal siłą wyprowadziłam Ag ze studia, kategorycznie rozkazując jej, by się pośpieszyła. Czyżby zatem moja możliwa dłuższa nieobecność kolejnego dnia była, przy takim stanie wyrobionej stawki, jakimkolwiek problemem?

Tak oto postanowiłam czekać na Marcela w swoim mieszkaniu, zająć się przygotowaniem posiłku w razie jego nagłej wizyty, odliczać minuty pośród mojej ukochanej, białej pościeli w drobne kwiaty. Planowałam w pewnym momencie zerwać się na równe nogi i pobiec na lotnisko, ale nie miałoby to za wiele sensu; w dwadzieścia minut nie zajechałabym, a co dopiero zaszła, do centrum. Czekałam więc w ciszy pokoju, trzymając telefon w zasięgu wzroku, nie zważając na narzekanie Ag, zajmując myśli dość banalnymi sprawami. Czy tak czeka przyjaciółka na przyjaciela? Ah, na pewno tak! Nie mogłam się doczekać rozmowy, widoku, cieplej kawy, jego sposobu bycia. Bez niego nie byłam sobą; nie byłam ani spokojna, ani racjonalna, ani odważna. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że ten cynik jest moją największą siłą.

Marcel był zbyt zmęczony by przyjechać. Ciągle miał problem ze zdrowiem, nie spał regularnie od dwóch tygodni, zapomniał jednego ze swoich aparatów w Mediolanie. Mimo lekkiego rozdrażnienia, był niezmiernie miły i uradowany, że wrócił do domu. Umówiliśmy się na kolejny dzień, od razu po mojej pracy, na spotkanie w kawiarni. Na pewno zauważył podekscytowanie w moim głosie, kiedy ustalaliśmy miejsce i godzinę; nie potrafiłam ukrywać radości z faktu, że jest znów przy mnie. O tyle jest to nietypowe, że nigdy nie okazywałam nadmiernej euforii na nasze spotkania, traktując je jak chleb powszedni, a tym bardziej już od dawna nie cieszyłam się tak z jego powrotu. Sama zresztą dziwiłam się takiemu zachowaniu, ale widać ostatnie rozmowy, wyjaśnienia i postanowienia przyniosły znacznie więcej dobrego, niż się spodziewałam.

Noc była wyjątkowo ciemna i zimna, cała kamienica ucichła szybko po północy, pozostawiając nad sobą jedynie księżyc, który święcił niczym przystań na morzu, będąc latarnią nad niebem Paryża i wskazując kierunek domu dla nowych czy dawnych podróżnych. Opatulona po uszy kołdrą, myślałam dużo o ostatnich relacjach z Marcelem; na bezsenność nie pomógł kubek ciepłego mleka, a wyobraźnia podparta otwartym umysłem pracuje najlepiej w nocy. Tak więc postanowiłam wrócić do ścian pokoju Claudii, usłyszeć znów cichy dźwięk samochodu za oknem czy bójki bezdomnych kotów, zakryć wzrok włosami i leżeć na puchowej poduszce. To właśnie w takiej aurze opowiadałam Marcelowi o swoich problemach i koszmarach, o strachu i niepewności.  Nigdy nie chciałam wprawdzie mówić o tym, czego się bałam, ale nie zważałam na zasady w tamtym kluczowym momencie. Potrzebowałam spowiedzi i zrozumienia, nie zważając na to, że to Marcel był jednocześnie grzechem i rozgrzeszeniem.

Bezustannie błądziłam wśród nieprzyjemnej czynności notowania i wykreślania odpowiedzi. Każdy grzech miał w sobie coś, co jednocześnie niszczyło i budowało, nie tylko tę relację, ale też jej skutki, związany z nią sposób bycia, grunt pod nogami. Zawsze szukałam jasności w dręczących mnie sytuacjach, po drodze racząc się owocami przemyśleń i nektarem powolnie rodzących się z popiołu wniosków, nigdy na tyle konkretnych, by mnie zadowolić. Marcel był więc wymarzonym przyjacielem, który mógł podzielić się ze mną słowem, jak i bliskością, której niewątpliwie oboje potrzebowaliśmy. Kochałam sposób w jaki się do mnie zwracał, jego przekorną ironię, nieobecny wzrok. Kimkolwiek by dla mnie nie był, tylko ten chłopak potrafił czynić cuda i magicznym trickiem sprawić, że sfera realiów znikała z chwilą położenia głowy na jego chudym, ale umięśnionym ramieniu.

Pusty kubek leżał rano na białej kołdrze, promienie słońca wdzierały się przez białą zasłonę, a w kuchni słyszałam już odgłosy obijanego szkła. Bezsenność przyniosła w końcu długą i głęboką drzemkę niedźwiedzia. Cztery cyfry na zegarku obok łóżka znów pokazywały siódmą z minutami, zapach świeżo parzonej kawy unosił się w powietrzu, a wysokie, stare jeansy, czarny  sweter i ukochane białe nike'i już czekały na założenie. „Spodobasz mu się” – powtarzała co parę chwil Ag aż do punkt szesnastej. Nie chciałabym się dziś spóźnić, poza tym czułam, że ta sama euforia, która ściągnęła mnie siłą z łóżka, teraz prowadziła mnie wprost do drzwi wyjściowych domu, a później zapewne studia. Znów będziemy wertować te same książki, chodzić do sklepów z winylami, przytulać się pod pierzynami o piątej rano! Kto by się zastanawiał w takich sytuacjach nad samą istotą przyjaźni? Istniała mała obawa o to, jak będzie ona wyglądać po ostatnich rozmowach, szczególnie po wieczorze u Claudii i po tym, jak prawda zbliżyła nas do siebie. Wychodzę jednak z założenia, że adrenalina jest wysłanniczką dobrych zdarzeń. 

Zjadłam świeżo upieczone drożdżówki błyszczące się od miodu i w gruncie rzeczy był to jedyny moment, w którym nie byłam poganiana przez minuty na zegarze. Czasem cieszyłam się, że Ag aż tak ceniła porę jedzenia. Ah, dobrze, że w Paryżu tak dużo chodzimy!

Czułam, ze przytyłam; od rozstania Ag z Milesem wprawdzie nie minęło dużo czasu, ale codzienna dieta na bazie czekolady i kawy nie była idealnym sposobem odżywiania się. Miałam świadomość, że mój organizm może gorzej funkcjonować, ale nie umiałam odmówić Ag pysznych drożdżówek, budyniów i deserów. Wprawdzie waga pokazywała lekkie wahania w normie, ale w tajemnicy i na zapas ćwiczyłam pod osłoną nocy lub kłamstwa, że muszę coś załatwić. Nienawidziłam bieżni, biegania, siłowni, ale chciałam dbać o siebie. Robiłam to potajemnie, bo znana byłam z awersji do sportu, poza tym wolałam uniknąć uszczypliwych uwag Marcela na ten temat. Tym samym jednak nie chciałam, by dziś zauważył przybyłe gramy; stylizacja przypadkowa okazała się więc przemyślana. Poszłam do pracy na dosłownie parę godzin - byłyśmy na tyle gotowe na Tydzień Mody, że powoli brakowało nam zajęć. Fala migracji dopiero przybywała do naszego miasta, a poza tym, miałam teraz ważniejsze sprawy. Trwałam przy komputerze nie mogąc się skupić, na zmianę zajmując myśli przyszłym tygodniem i powrotem Marcela. Że też świat może się w pewnych momentach ograniczyć tylko do dwóch rzeczy...

Zapanował dziwny spokój i nagle okazało się, że trudno się w nim odnaleźć. Nie ma nic do zrobienia? Jak to możliwe? Zdjęcia, złożone na małą piramidę, nie były już wymówką do kolejnego obejrzenia; znałam je na pamięć, a wolałabym nie mieć przesytu nowych twarzy, zanim jeszcze dostaną swoje pięć minut. Ag wykreśliła kolejny dzień w kalendarzu, posprzątała i słuchała relacji Elizy z mediolańskiego Tygodnia Mody. Podekscytowanie dotknęło nowych trendów, przykrótkich bluzek, dominacji minimalizmu, czerni, bieli, ostrego makijażu. Nie padło jednak pytanie o modeli.

Biały, papierowy kubek ze Starbucksa był już w koszu, dokumenty w idealnym ładzie, pulpit komputera stał się czysty… czym więc miałam się zająć? Postanowiłam przyłączyć się do rozmowy i posłuchać, co słychać na największych wybiegach Fashion Weeku, tym samym dowiadując się, co dzieje się w moim Mediolanie. Przyznam, straciłam poczucie czasu. Całe szczęście, że Ag czuwała nad zegarkiem! Podała mi kurtkę z wieszaka, życzyła dobrej zabawy i podprowadziła do drzwi, siłą woli próbując zniwelować moje małe spóźnienie. Wiem, że chciała powiedzieć tradycyjne kocha, to poczeka, ale całe szczęście ugryzła się w porę w język. Chociaż…przyjaźń, z pewnością jest jakimś rodzajem miłości. Po drodze dostałam wiadomość od Marcela: "Jestem."

Musiałam się znów spóźniać; działo się tak nawet wtedy, kiedy najbardziej chciałam być na czas; na ważne spotkania towarzyskie zjawiałam się pięć minut za późno, co stało się już zwyczajem. Tak też teraz miałam zaledwie parę chwil na znalezienie się w kawiarni, w której już czekał na mnie Marcel; całe szczęście, ze jest dość blisko! Nie zamierzałam biec, a na autobus musiałabym za długo czekać - morderczy marsz powinien być idealny. I takim się okazał, kiedy zdyszana otwierałam drzwi lokalu, rozglądając się za moim przyjacielem. Jak go nie zauważyć? Siedział blisko okna, czytał książkę, co jakiś czas spoglądając na ulicę za szybą. Miał na sobie szarą, rozpinaną bluzę, jeansy, biały podkoszulek bez rękawów. Z ulgą zauważyłam, że jego włosy pozostały w niezmiennym stanie; wciąż falowały się, opadając na ramionach, przeszkadzały w czytaniu. Moja tęsknota była tak uzasadniona! Był odzwierciedleniem części mojej osobowości, racjonalnym zwierciadłem, które pozwalało mi na spojrzenie na wiele rzeczy z innej, lepszej perspektywy. Nawet cztery dni bez niego wydawały się pustą studnią.

Gdy Marcel mnie zobaczył, bez wahania wstał z wygodnego, pełnego poduszek krzesła i podszedł, by mnie przywitać. Jak miło było znów znaleźć się w jego ramionach, kiedy w przypływie szczęścia podniósł mnie i pocałował w policzek! Dawno nie widziałam go tak ucieszonego, tak samo jak on pewnie nie przypominał sobie momentu mojej radości na jego widok. Co się więc stało? Oto też dzisiaj mieliśmy to sobie w ciszy wyjaśnić, każdy we własnej głowie i sumieniu. Na razie liczyła się jedynie ciepła kawa, granatowe płaszcze na krześle, kawałek ciasta owocowego na stoliku.

 - Od kiedy nie jesz słodyczy? - Marcel był najwyraźniej zdumiony tą zmianą.

 - Od kiedy Ag zwariowała i karmi mnie budyniem.

 - Próbujesz chociaż odmawiać?

 - Ona ostatnio nikogo nie słucha...

 - Wiem, wiem. Jest nadal przekonana, że ten model jest w Nowym Jorku?

 - Nie mam serca powiedzieć jej prawdy...

Miles bowiem wcale nie wybierał się w podróż za ocean, chyba, że Mediolan zmienił z dnia na dzień swoje położenie. Nie wiem jak to się mogło stać, ale Ag nie zobaczyła go ani na jednym pokazie, zdjęciu, w żadnym wywiadzie. Ostrzegłam wcześnie Elizę i Chrisa by o niczym jej nie mówili i całe szczęście posłuchali mnie posłusznie. Wiedziałam, ze źle robię nie mówiąc jej prawdy, ale znałam alternatywne skutki szczerości zbyt dobrze. Tak, Miles był w Mediolanie, a załamanie nerwowe to ostatnia rzecz, jaka chcę, żeby jej się zdarzyła.

- A więc Ag żyje poniekąd w kłamstwie. Sim, musisz jej powiedzieć, chociaż wiem, że nie będzie go w Paryżu. Miły chłopak, ale nie rozumiem jego postępowania.

Starałam się przesunąć moment poważnej rozmowy z przyjaciółką jak najdalej w przyszłość; wiedziałam, że im później jej o tym powiem, tym efekt będzie mizerniejszy, ale nie miałam sumienia ją brutalnie uświadomić, zwłaszcza teraz, gdy powoli wracała do siebie i nie okazywała już objawów rozpaczy. Przynajmniej na zewnątrz.

- Tak, wiem, ale nie teraz mówmy o tym teraz. Nie chcę być posłańcem złych wiadomości, Marcel. Opowiedz mi lepiej o Mediolanie!

- Większość już wiesz, ale wyobrażasz sobie, że udzielałem nawet wywiadu!

- Nic dziwnego, słyszałam, że byłeś królem wybiegu w tym sezonie.

- Nawet mogłaś zobaczyć to zjawisko na żywo!

Wybuchliśmy oboje śmiechem – jakże abstrakcyjna była sława Marcela! A przecież pisały o nim magazyny, blogi, Tumblr huczał od nowych fotografii, a nastolatki zaczynały kolekcjonować jego zdjęcia na dyskach twardych swoich laptopów.

- Muszę ci powiedzieć, że bardzo za tym tęskniłam.

- Ja też! Wiem, że nie będziesz zadowolona z tego, co powiem, ale cieszę się, że już prawie koniec. To dziwne jak parę tygodni chodzenia po wybiegu może zmęczyć człowieka!

- Zwłaszcza jeśli dodasz do tego kilkanaście imprez, trochę alkoholu, chorobę. Fakt, można się zmęczyć!

- Przecież wiesz, że w Mediolanie wieczory spędzałem inaczej…

Marcel uśmiechnął się porozumiewawczo, w typowy dla niego sposób, kiedy kokieterie chciał zwerbalizować okrężną drogą. Oczywiście, wiem doskonale jak przebiegały wieczory ostatnich dób, kiedy dwa kubki herbaty z miodem i cytryną dzieliło więcej niż sięgnięcie ręką, ale nawet wtedy wydawało się, że siedzimy obok siebie, zaczepiamy nawzajem pod kocem, zasypiamy za późno by się wyspać. A teraz znów możemy być razem, chodzić do muzeum w niedzielne popołudnia, spotykać się w barach wieczorami, wybierać książki w największych księgozbiorach w Paryżu. Przed nami wprawdzie jeszcze jeden Tydzień Mody, ale czym jest parę dni w porównaniu do całych miesięcy?

Odkryłam bardzo ciekawą rzecz mieszkając tutaj, w stolicy wielkiej, majestatycznej Francji. Monotonia, odpowiednio wyrzeźbiona, potrafi być czymś pozytywnym. I chociaż wiem, że moja do zwykłych nie należała, powtarzała się cyklicznie; codziennie wykonywałam podobne zadania w pracy, codziennie byłam zmęczona, codziennie musiałam zajmować się gotowaniem, sprzątaniem. A mimo wszystko wciąż nie rezygnowałam z rozrywek, znajdowałam siłę na rozwój intelektualny, na ciekawość. Miałam wielkie szczęście, znajdując się w odpowiednim miejscu, o właściwym czasie, z odpowiednimi ludźmi i umiejąc wykorzystać szansę, jaką dał mi los. Owszem, sami kreujemy realia naszego życia, ale potrzebne są do tego stosowne warunki. Ja musiałam mieć rzeźby i sztukę na każdym kroku, oddychać powietrzem pełnym dymu, zatracać się w braku umiaru. Musiałam mieć specyficznych znajomych, których historie wypełniłyby niejedną książkę, szalone imprezy w piwnicach stylizowanych na sale prób zespołów indie rockowych, monumentalność i kontrasty wielkiego miasta. Jedna decyzja pozwoliła mi realizować się w pełni po wielu latach. Wtedy, kiedy byłam na to naprawdę gotowa.

Wyszliśmy z kawiarni parę minut po osiemnastej; Marcel udawał, że słucha moich recenzji ostatniej kolekcji Gucci, nawet nie przerywając, by zaznaczyć, że miał szansę mieć te ubrania na sobie. Nie zważał na modę, ale lubił chwalić się takimi rzeczami; chciał zwracać uwagę nową marynarką od jakiegoś projektanta, tylko dlatego, że uznawał to za rzecz dodającą mu szyku. Najbardziej jednak uwielbiał białe, luźne koszulki, czarne rurki, kurtki jeansowe. "Kiedy trzeba wyglądać, trzeba wyglądać" - takim oto sposobem na imprezach pojawiał się w eleganckich marynarkach, zamieniając ubrania nastolatka na coś bardziej dostojnego, jak kameleon wpasowując się w środowisko, które tylko powierzchownie lubił.

Marcel nie przepadał za imprezami pełnymi ludzi z kręgów mody, często więc z nich znikał, ciągnąc za rękę dziewczynę, która tak samo pragnęła ucieczki jak on. Zawsze przebywaliśmy w zatłoczonym klubie maksymalnie godzinę, spędzając resztę nocy w najdziwniejszych miejscach, o jakich można było pomyśleć; dachy, bary, schody pałaców czy zabytków, zazwyczaj z czymś do jedzenia w ręku albo piwem, modląc się po cichu o to, by nie zobaczyła nas policja. Przyjaźniliśmy się z modelami, modelkami, agentkami, stylistami, ludźmi niższych, modowych sfer. Chodziliśmy z nimi na niszowe koncerty, na dwudziestoosobowe kolacje do tanich, dobrych restauracji, na imprezy w małych barach. Było nam dobrze z tymi wspaniałymi ludźmi, każdym normalnym na swój indywidualny sposób.

Poczułam się dziś jak za dawnych czasów, przechadzając się z Marcelem po bocznych, pustych ulicach miasta. Omijaliśmy samochody, mieszkańców, urządzających bezpłatny parking pod domami, autobusy, szum rzeki, białe kamienice. To nigdy mi się nie znudzi! Kwintesencję miasta można było zobaczyć na głównych ulicach, prowadzących do zabytków, galerii, kawiarni. O tej właśnie porze, w Paryżu pojawiało się najwięcej mężczyzn grających typowe dla Francji melodie, ożywały wszystkie restauracje, kluby, atrakcje. Na ulicę wychodził tłum zarówno Francuzów z krwi i kości, jak i tych, którzy przez tydzień będą próbować przejąć choć ułamek paryskiego szyku. Unikając tłoku, na nowo poznałam urok tego miasta, zatęskniłam za zapachem bagietek, choć słodycz croissantów nadal odpychała mnie od siebie nadmiarem cukru.

Nie wiem jak to robisz, ale gdy chodzę tu z tobą, to miasto zawsze wygląda inaczej.

Poczułam się tak jak na początku naszej znajomości. Znów byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, mogliśmy się śmiać wniebogłosy, rozmawiać o wszystkim, co tylko przyszło nam do głowy. Nie mieliśmy problemu w złapaniu się za rękę, jeśli wymagała tego chwila, albo przytuleniu się nagle pod wpływem jakiś wyższych emocji. Chyba dobrze sobie radziłam w nowym postanowieniu.

Tydzień Mody sprawił, że miasto stało się oblegane przez multum ludzi z całego świata. Znaleźliśmy się na rogu les Champs, a niekończący się obraz tłumu przed naszymi oczami był wręcz zniewalający. Międzynarodowy szlak przeciął naszą drogę i zmienił nieco plany, co było widać po Marcelu, który rozejrzał się i pytająco na mnie spojrzał.

 - Za dużo dziś ludzi.

 - Stanowczo. Może jakieś muzeum, galeria?

 - Wyobraź sobie, co może się tam dzisiaj dziać. Znam lepsze miejsce na dziś, gdzie będziemy mieli tylko ciszę i spokój.

 - Podziemia?

 - Myślałem raczej o moim mieszkaniu, ale jeśli wolisz podziemia...

Marcel mieszkał stosunkowo niedaleko, na tyle blisko by wpadać do mnie bez zapowiedzi w zaledwie dziesięć minut. Wbrew pozorom u niego nigdy nie było cicho i spokojnie, chociaż podobno dzisiaj i Matt, i Jonas mieli spędzić noc poza domem. To oznaczało więc, że będziemy mogli spokojnie porozmawiać przy dwóch świecach w ciemnościach całego mieszkania, przykryci po szyję kołdrą, z dopiero co odzyskanym kotem Marcela na kolanach. Już od bardzo dawna miałam w szafie przyjaciela stałą piżamę na wszelki wypadek, trochę ubrań na zmianę, gdyby było przypadkiem już za późno, by wracać do domu. Podobnie Marcel przechowywał swoje ubrania w moim pokoju, co zresztą nie raz okazało się bardzo użyteczne.

Czułam ten nikły przełom tej relacji. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że sama stworzyłam we własnej wyobraźni pewne problemy, które nagle okazało się, że sama rozwiązałam. Czy tak naprawdę coś się namacalnie zmieniło? Zachowywaliśmy się tak samo, ale moje nastawienie okazało się kompletnie inne; pozwalałam się przytulać bardzo chętnie, odpowiadałam podobnymi jak zawsze złośliwościami, a tym samym bawiłam się lepiej, swobodniej. Postanowiłam dać sobie pewne ograniczenia, ale jak inaczej mogłam zareagować na ostatnie zdarzenia? Strach potrafi spowodować niepotrzebną panikę, niepotrzebne, nieprzyjemne sytuacje. Pocałunek był swego rodzaju ekscesem, który miał miejsce pierwszy raz, ekscesem zresztą przyjemnym, który zaburzył stabilność i mógł prowadzić do dalszych nieprzemyślanych czynów. Nie chciałam po prostu psuć tej pięknej relacji, ale tym samym raniłam Marcela. Ta rozmowa tak wiele nam wyjaśniła! Skutki odczuliśmy niemal natychmiast, kiedy nasz kontakt stał się znów płynny, nieograniczony, nieskrępowany. Takim, jakim zawsze był.

Znów więc mogłam przebrać się w moją ulubioną piżamę w koty, zapalić świeczki na biurku, poprawić poduszki na ogromnym łóżku. Pokój Marcela nie był bardzo duży; jedną ścianę wypełniały same okna, wychodzące na ulicę i kamienice, pod białym parapetem, w rogu, stało wielkie łóżko, rzadko kiedy pościelone, nad nim tuziny fotografii analogowych, polaroidów z pokazów, podróży, imprez. Trochę dalej, miedzy łóżkiem a drzwiami, stała mała półka z szufladami, a na niej lampka nocna i stos książek. Biurko, również znajdujące się pod oknem, wiecznie przykryte było papierami, butelkami po piwie, zapisanymi kartkami. Marcel uważał, ze patrząc na ulice lepiej jest mu myśleć i pracować. Ubrania rzadko kiedy kończyły dzień na wieszakach, lepiej było trzymać je na podłodze, dywanie, posłaniu kota. Najbardziej w całym pokoju fascynowała mnie półka pełna książek, które Marcel zwoził z całego świata. Czytał mi je jak wracaliśmy z niedzielnych wypraw do muzeum albo kiedy zasypiałam u niego po całym dniu pracy. Uważałam to pomieszczenie za pokój marzeń.

Siadałam zawsze na niepościelonym łóżku (chyba, że sama się tym zajęłam, choć muszę przyznać, że niespecjalnie mi to przeszkadzało), opierałam się o wielkie, miękkie, bordowe poduszki i napawałam się widokiem zza okna, który był dopełnieniem tego pomieszczenia; ciemna noc, światła dobiegające z centrum, migające jak gwiazdy lampy w sąsiednich kamienicach. Wszystko to sprawiało, że przymykałam oko na wielki bałagan, porozrzucane zdjęcia, ubrania, długo by wymieniać, jakie inne rzeczy… Bo czasem to właśnie te butelki na biurku, odbijające światło, nadawały wyjątkowy klimat, tak samo jak polaroidy rozłożone w każdym możliwym kącie. Jak zresztą mogło wyglądać mieszkanie dwóch fotografów i muzyka?

O tej porze mogliśmy oglądać już tylko Paryż rozświetlony miejskimi latarniami, gdzieniegdzie poświatą z oświetlonej Wieży Eiffla i górującego Księżyca w pełni, w pomieszczeniu, gdzie romantyzm mieszał się z pop-artem i nocnym życiem. Leżeliśmy na puchowej, bordowej kołdrze, wciąż rozmawiając o pobycie w Mediolanie i o planach na kolejny tydzień. Tak więc postanowiłam spędzić wieczór, słuchając dokładnie historii opowiadanych przez przyjaciela, opierając głowę o jego kolana i ulegając dźwiękom jednej z jego ulubionych płyt.

Zasnęłam bardzo szybko; zmęczenie musiało znaleźć w końcu swoje ujście, a przecież słynie w moim życiu z tego, że wybiera najmniej odpowiednie momenty. Spałam więc nieświadomie, opierając się na nogach Marcela przez parę minut, do momentu aż poczułam, jak układa mnie na materacu i przykrywa ciepłą kołdrą. Ocknęłam się w półśnie na chwilę, pytając czy już trzeba wstawać, ale jedynie pogłaskał mnie po czole i prosił, bym spała dalej. Czułam jak kładzie się koło mnie, opiera głowę o moje ramie, niedługo potem jak łaskocze swoim dwudniowym zarostem okolice obojczyka. Zasypiał dopiero wtedy, kiedy był pewny, że odpowiednio się we mnie wtulił.

1 komentarz: