poniedziałek, 15 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ 3.




Kiedy otaczają cię zewsząd migające światła i półtrzeźwi ludzie, przyznam – można spodziewać się wszystkiego. Ale nawet cudów? Paryż liczył parę milionów ludzi, więc prawdopodobieństwo spotkania jednego człowieka w dokładnie tym samym miejscu i o tej samej porze jest dość małe. Znikome, niemożliwe. A jednak? Gdy odwróciłam się, zobaczyłam Milesa w białej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami, w czarnych rurkach i równie czarnych trampkach. Włosy spięte w kucyk, uśmiech jak zawsze od ucha do ucha, błyszczące oczy od dymu ze sceny. Po piwie, może dwóch. 'O, Miles! Świat jest mały.' –powiedziałam wciąż nie dowierzając. 'Albo miło zaskakujący' – odrzekł na odpowiedź.

Uśmiechnęłam się, tak jak zawsze, gdy go widziałam i zaproponowałam by się przysiadł. Wysokie krzesełko obok mnie było puste i tylko czekało aż wysoki brunet szybko je zajmie. 'Martini, z lodem. a ty?' – zobaczył, że szklanka, którą trzymam w ręce jest niemal pusta; w pośpiechu poprosiłam o to samo. W końcu dziś miałam świętować. Choć nie przypuszczałam, że w takim towarzystwie. W gruncie rzeczy, nie przypuszczałam, że w jakimkolwiek towarzystwie, przewidziałam, że Sim i Marcel szybko gdzieś znikną z mojego pola widzenia. Snując domysły mniej lub bardziej trafne, właściwie cieszyłam się z tego. 'Jak się bawisz?' - spytał nagle Miles, chociaż ledwo go słyszałam, uderzana głośnymi dźwiękami wydobywającymi się z kolumn. Zobaczyłam zbliżającą się twarz bruneta, nadstawiającą ucho, by móc lepiej usłyszeć wypowiadane przeze mnie słowa.

'Wyśmienicie' – odparłam wskazując kieliszek ironicznym uśmiechem. W gruncie rzeczy lubiłam takie imprezy, pod warunkiem, że nie byłam na nich sama. Wiedziałam, że Sim nie zostawiła mnie bez powodu. I bynajmniej nie był nim Marcel; musiała widzieć 'Romea od bułek'. Chociaż właściwie nawet nie wiem jak to się stało, że się rozdzieliłyśmy. 'Dasz się skusić, by wpaść w ten tańczący wir ludzi ze mną?' – zapytał po dłuższej rozmowie Miles. Nie wiem czy był już wstawiony, czy był sobą, ale najwyraźniej humor i pomysły mu dopisywały. Był fascynującą osobą, pełną kontrastów. Wydawał się nieśmiały, co okazywało się coraz pewniej nieprawdą. Wyglądał niezwykle w powoli rozpadającym się kucyku, z zegarkiem na prawym nadgarstku, trzymając swoje Martini z lodem. Wręcz nonszalancko. Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, gdy do mojego towarzysza podszedł wysoki blondyn; włosy lśniące, kłoso - złotej barwy, z opadającą, zawsze w ten sam sposób ułożoną [jak się okazało] grzywką, piwne oczy, uwydatnione kości policzkowe, idealny uśmiech. I rzeczywiście, wydawał się idealny. W każdym calu. Idealne zęby, idealna figura, idealne ubrania, idealne gesty. Ideał. 'Miles, kochany, co za piękną dziewczynkę poderwałeś? Mogę się przyłączyć? Oh, pani wybaczy, chyba źle zacząłem. Jestem Robert, ale mówią na mnie RJ.' –chłopak podał rękę i w jakiś dziwny sposób się ukłonił. 'Nieidealny' – pomyślałam. 'Znów za dużo wypiłeś' – krótko powiedział Miles. Jakoś czule. Chyba dobrze się znali. RJ zaczął mówić dużo, nieskładnie, ale z sensem. 'Wiesz Miles, ciągle Cię uczę, że trzeba korzystać z życia. A jak się jest w takich miejscach, trzeba się tym cieszyć. Pijesz na koszt innych, otaczasz się pięknymi kobietami, śmiejesz się nieszczerze ze znajomymi. A właściwie, po alkoholu, to całkiem szczerze. Dłużej w tym posiedzisz, to zrozumiesz'. RJ ciągle bujał się do szaleńczych rytmów, od czasu do czasu wykrzykując jakieś mało oryginalne 'juhuuu'. Ale w jego szaleństwie była jakaś nuta politowania. I od tego dnia, nie mogłam go nigdy znielubić. RJ’a się nie dało nie lubić. 'Lepiej chodźmy, zanim zacznie nam opowiadać o jego partnerkach' – powiedział mi do ucha Miles, chwytając moją rękę i idąc w dziki tłum. Zostawiliśmy RJ’a przy barku, wołającego o kolejnego drinka. Dalej tańczył swoimi dziwnymi ruchami, nie zauważając dalej, że nas nie ma.

Roześmiana, ale nadal bardzo dobrze kojarząca, wpadłam w tłum ludzi, ocierających się, ledwo panujących nad swoim ciałem; niesamowity ścisk, człowiek na człowieku, łokcie wspinające się w górę i migocące światła. A ja stałam koło niego, nie czując już skrawka wolnego miejsca. Tańczyliśmy, nieprzemyślanym ruchem objął mnie, schylił się – 'Przepraszam za niego, z czasem się przyzwyczaisz. To po prostu RJ, on tak ma.' Śmiałam się tylko, widząc jeszcze pijanego kolegę zagadującego do jakiś wysokich i szczupłych blondynek, których imion niestety nie będzie mu dane zapamiętać. Właśnie przysiadł się na jedną z kanap, objął obie dziewczyny i opowiadał historie swojego życia. Nie przypatrywałam się długo temu uroczemu widokowi, utonęłam w szerokich ramionach rozbawionego bruneta, którego kucyk nie wytrzymał już wczucia się w rytm. Krucze włosy tańczyły razem z nim, opadły na moja twarz, a to objęcie, przyjacielskie rzecz jasna, wydało mi się jeszcze bliższe. Za jego plecami zobaczyłam przenikający zarys Sim, szybko rzucony uśmiech i Marcela zmierzającego tuż za nią, który właśnie o coś ją pyta.

Widziałam jak obejmuję Sim w pasie, mówiąc jej coś do ucha przez śmiech. I nie wiem czemu, ale od razu przyszło mi na myśl, że rano będzie miała mi co opowiadać. Po cichu trzymałam kciuki, by nareszcie ich uczucia się wyjaśniły względem świata. Bo nikt nie rozumiał, w przeciwieństwie do Sim i Marcela. Zniknęli jednak w tłumie po paru sekundach. 'Miles, słabo mi…' – powiedziałam dość głośno, by usłyszał. Prawdę mówiąc, nie wiem czy było mi słabo, czy miałam dość tłumu, czy chciałam z nim pobyć sam na sam. Może wszystko na raz? Albo jedno wynikało z drugiego. Wyszliśmy więc z tańczącego tłoku, kierując się po w stronę kurtek. 'Ojej, muszę cię szybko zabrać na dwór. Koniecznie. Zakładaj płaszcz, może być zimno. I kapelusz. O tak.' – instruował mnie mój nowy kolega. Zobaczyłam, że też odbiera swoją kurtkę, ruszył do wyjścia. Byłam zdziwiona, przecież nie musiał ze mną iść. Mógł mnie odprowadzić po prostu do szatni. Gdy tak stałam i zastanawiałam się nad jego ruchami, odwrócił się i zachęcił mnie do wyjścia z nim. 'Nie zabiję cię za rogiem.' – śmiał się. Musiałam mu wytłumaczyć, że nie w tym tkwi sęk sprawy; że jestem zdziwiona jego dżentelmeńskim zachowaniem, jego opieką, bo właściwie znamy się tak krótko. 'Czy czas ma jakieś znaczenie?’ – zapytał retorycznie, gdy byliśmy już daleko od klubu, skręcając jedną z paryskich ulic prowadzącej w nieznane.

Nie pytałam gdzie idziemy, w którą uliczkę skręcić i w którą stronę iść. Zaufałam temu nowo - poznanemu brunetowi dość szybko, od czasu do czasu zauważając te same latarnie mijane po drodze. Było mi lepiej; cokolwiek by mi nie było. I nie wiedziałam czy pomogła mi orzeźwiająca, wieczorna mgła, ograniczająca pole widzenia tylko do naszej dwójki i migocących światełek. Może to właśnie obecność uroczego chłopaka stała się lekarstwem. Bo czułam, że nic więcej nie chcę w tym momencie. Chociaż z drugiej strony myślałam o tym, że zostawiłam Sim tam samą. Odwróciłam się parę razy w stronę klubu, żeby sprawdzić, czy może nie wychodzi. Miles złapał mnie za ramię i jakby czytał mi w myślach: 'Nie martw się, nie została tam sama', i uśmiechnął się, choć nie wiem skąd o niej wiedział. Włóczyliśmy się przez zawiłe uliczki świecące pustkami; tętniące życiem miasto właśnie zasypiało, czuwały tylko banery łamiących język francuskich nazw pobliskich sklepów. Jedyne czego teraz nie chciałam, to tak szybko mijający czas. Pochłonęła nas rozmowa; 'Jestem tu właściwie od niedawna, wiesz, myślałem, że będę tęsknic za Nowym Jorkiem. Pomyślałem - dwa tygodnie i wracam, zrobię co mam zrobić, coś jak wyjazd służbowy. Ale chyba zostanę tu na dłużej.' – przerwał na chwilę krótkim uśmiechem, nieco nerwowym. I mówił dalej - 'Kocham sztukę, dlatego lubię tu przyjeżdżać. Do tej pory tylko na kilkudniowe wypady. To miasto aż tętni inspiracją.'

Najlepiej poznaje się ludzi poprzez długie konwersacje i trafne pytania. Najwyraźniej posiadałam tę umiejętność prowadzenia rozmowy; okazało się, że Miles jest malarzem, studiował w Nowym Jorku, jest w tym samym wieku, co ja. Opowiadał wiele o jego koncepcji sztuki, o ulubionych książkach, o swoich skłonnościach do imprezowania. Ale też o tęsknocie, przeplatanej zachwianiem uczucia stabilności i porządku. Mówił o marzeniach; tych największych, leżących nadal na parterze jego serca. To trochę dziwne uczucie, kiedy ludzie otwierają przed tobą własne umysły, wylewają z serca emocje, pozwalają się poznawać. I kiedy przychodziła kolei na mnie, starałam się odwzajemniać jego szczerość, w duchu licząc na to, że się udało. 'Malarz spotyka fotografa!' – zaśmiał się Miles – 'Myślisz, że to celowe zagranie losu czy może czysty przypadek? Trudno jest mi wierzyć w przypadek. Gdyby świat był rządzony przez przypadek, zapanowałby chaos, nie sądzisz? Czasem wydaje mi się, że wszystko musi być gdzieś zaplanowane. Albo chociaż zrobione umyślnie, dla jakiegoś celu. Dlatego też sądzę, że nie bez powodu tu przyjechałem, nie bez powodu cię poznałem. A może i nie bez celu? Wybacz śmiałość. Tak po prostu myślę głośno. Ale zmieńmy temat!'. Nie liczyliśmy słów, kilometrów, decybeli śmiechu, stopni Celsjusza w powietrzu. Liczyło się tu i teraz, spoglądanie w pochmurne niebo, głaskanie włóczącego się psa ( 'Jaki sens ma strach przed biednym zwierzęciem? Jeśli nawet cię ugryzie, to zrobi to ze strachu. Nie rozumiem, dlaczego ludzie boją się czynienia dobra?' – mówił Miles klepiąc psa po głowie), aż wreszcie oglądanie wschodu słońca z poziomu chodnika, na którym siedzieliśmy. Przybliżała się szósta, ale nie śpieszyło mi się do domu; wprawdzie minęła już połowa weekendu, ale druga wciąż była przed nami. Lubiłam patrzeć jak Miles cieszy się z małych rzeczy. Inspirowało go życie codzienne, które widział jednak w sposób tylko dla niego rzeczywisty. Trudno było wykrzesać z siebie ciche 'Muszę wracać'. Zrozumiał jednak. Odprowadził mnie pod drzwi domu, po drodze kupując trochę wędliny w dopiero co otwartym sklepie i zostawiając ją wcześniej napotkanemu psu. Miał słabość do zwierząt, jak przyznał. Pochwalił się nawet, że ma tu w domu ze sobą małego towarzysza. I jeszcze trudniej było mi się z nim rozstać, gdy opowiadał rzeczy, o których mężczyźni rzadko mówią. Staliśmy przed drzwiami parę minut, dopóki zimno po raz wtóry nie przeszyło nas aż do szpiku kręgosłupa. Miles na do widzenia poprosił o numer telefonu i obietnicę kolejnego spotkania. 'Kiedykolwiek ono by się nie odbyło' – powiedział z uśmiechem. I mimo wewnętrznych okrzyków sprzeciwu, pożegnałam się. Przytuliliśmy się, po czym brunet ruszył w stronę budzącego się miasta i słońca.

Schodek za schodkiem podnosiłam stopy, lekko przemęczone ale jakby ze skrzydłami w piętach. Zdjęłam wysokie obcasy i szłam kolejne piętra w górę, mijając po drodze kilku z naszych sąsiadów, którzy właśnie wychodzili do pracy i prawdopodobnie uznali mnie za wstawioną i nieutrzymującą się na nogach. Uśmiechałam się tylko, bo promili w mojej krwi było niewiele, wymiar szczęścia przejął kontrolę nad żyłami. Po cichu wydobyłam z torby klucze i otworzyłam drzwi. Zachowywałam się tak cicho, że słyszałam własne myśli. Może nie było to teraz nadzwyczajne; krzyczały dość głośno. Miałam iść spać, ale półprzytomna zauważyłam, że na miejscu butów Sim w centralnej części korytarza jest pustka – uchyliłam drzwi i zajrzałam do artystycznego, bijącego bielą pokoju. Tym bardziej, że spodziewałam się tym razem dwóch par butów, dodatkowo tych męskich. Moje zdziwienie było wielkie, kiedy zobaczyłam pusty pokój. W domu nie było nikogo. Przeszło mnie tysiąc przerażających myśli, dochodząc do najbardziej optymistycznej wersji 'Jest u niego?'.


--------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Miłośniczką imprez rzeczywiście nie byłam, jednak od czasu do czasu trzeba ucieszyć Agness, która twierdziła, że będę mogła się rozerwać. I przyznam, czasem rozerwanie na strzępki własnych myśli przez alkohol i głośne dźwięki było dla mnie jakimś lekarstwem, zapomnieniem. Nie powiem, bym miała jakieś szczególne zarzuty do codzienności; raczej odwieczne pytania, odwieczne dążenie do stanu drobnej perfekcji. Za bardzo kochałam swoją rzeczywistość, by móc teraz źle o niej mówić. Dubstep przeszył mnie od stóp, już przy wejściu do klubu. Jakoś szybko znalazłam się w sali pełnej ludzi, trzymając za rękę Marcela, by się nie pogubić. 'Zamówię ci coś do picia. Dawno się nie bawiliśmy w ten sposób' – powiedział. Miał specyficzne poczucie czasu, skoro jego dawno sięgało zaledwie tygodnia.

Dzisiejszego wieczoru stwierdziłam - żyje się raz. Jeśli coś ma się stać, to niech się dzieje; chciałam w końcu poddać się chwili, tego mi brakowało. Do tego przyda mi się taka rozrywka, raz na jakiś czas. Drink za drinkiem, rozmowa toczyła się na tematy niezbyt ważne. Ale nasze pogawędki zawsze szybko nabierały jakiegoś filozoficznego wymiaru. Uwielbiałam słowa wypowiadane ze specyficznego słownika Marcela, w tym momencie nieco poplątanych. Ledwo słyszeliśmy się w tłumie, właśnie paru znanych modeli, z Rj’em na czele, próbowało rozkręcić według nich jeszcze sztywną imprezę. Kiedy próbowali jakimś cudem sprawić byśmy weszli w środek tłumu, Marcel złapał mnie za rękę. Usłyszałam tylko ciche Chodź.

Zabrał mnie do jakiegoś bocznego wyjścia, drzwi ewakuacyjnych, dokładnie nie pamiętam. I też nie wiem, skąd Marcel znał takie miejsca. Znaleźliśmy się na klatce schodowej, przed licznymi stopniami, krętymi może naprawdę, może od alkoholu. 'Pokażę ci coś, co mnie fascynuje. Przychodzimy na te imprezy, ale tak naprawdę chcemy pobyć sami. Zgarnąć jakąś osobę, związać się z nią i pobyć z nią sami. Zazwyczaj związać na krótko, czasem na dłużej' – zadeklamował przez lekko ironiczny śmiech. Jak mówił, intrygowała go ludzka samotność, mimo że sam otaczał się wieloma, różnorodnymi ludźmi. Wchodziliśmy więc po schodach dość niedbale, w międzyczasie zdążyłam pokłócić się ze swoimi butami, zdjąć je i podążać boso, niosąc szpilki w ręce. 'Nawet w tym momencie jesteś kobieca, ale pewnie jestem pijany' – dogryzał mi Marcel. Czuł jakąś przyjemność w uszczypliwych komentarzach, ale nigdy nie chciał sprawić mi przykrości. Dotarliśmy do metalowych drzwi – jak się okazało, ostatecznego celu.

'Zamknij oczy' - usłyszałam. I po długich przekonywaniach podałam mu rękę, zacisnęłam powieki i poczułam nagle powiew mocnego wiatru. Prowadził mnie jeszcze dokładnie pięć kroków i przystanął. 'Teraz możesz otworzyć, tylko się nie przestrasz.' Wiedziałam, że specyficzna psychika Marcela wytworzyła coś niesamowitego i tym bardziej wyraziłam ogromny zachwyt po otworzeniu oczu. Zamarłam, nie wiedziałam co powiedzieć. Bo co można zrobić po ujrzeniu panoramy Paryża tonącego różnorakich błyskach świateł z zawieszonym księżycem tuż nad kamieniami? A noc była wyjątkowo piękna. Strach przed wysokością dawał się we znaki, dlatego nasze ręce było coraz mocniej zaciśnięte. Marcel zaczął tłumaczyć, że wszystkie nasze lęki tworzy własna psychika. Po wielu namowach wzięłam głęboki oddech i otworzyłam oczy naprawdę szeroko, a nawet miałam ochotę podnieść ręce do góry i krzyknąć coś mniej zrozumiałego, co z pewnością byłoby krzykiem radości. Jednak strach zrobił swoje.

Dążyłam do pokonywania własnych słabości, ale chyba nie można aż tak łatwo wyzbyć się strachu przed wysokością, tego towarzyszącego przez całe życie. 'Gdybyś upadła, to nawet byś tego nie pamiętała. Jedyne co byś przeżywała przed śmiercią, byłby lot. Głupio, gdybyś trwała podczas czegoś tak pięknego i ostatniego, jakby nie patrzeć, w strachu.' – mówił siadając na dachu Marcel. Usiadłam koło niego, a właściwie ostentacyjnie tak blisko, by mieć pewność, że nie spadnę. A jeśli spadniemy, to razem. Może i przez niebo plątały się jakieś samotne chmury, lecz noc miała swój urok. Uwielbiałam patrzeć na panoramę miasta, nawet w ciszy. Często z Marcelem milczeliśmy; do tego trzeba dorosnąć. I to też jakiś sposób komunikacji, do którego tylko dojrzała przyjaźń potrafi doprowadzić. 'Widzisz, ważne by patrzeć z innej perspektywy. Zwykli ludzie patrzą z boku, z przodu, z tyłu, a my dziś mamy możliwość patrzeć z góry. Nie bój się, nie poprowadzę cię do krawędzi, jednak nawet nie wiesz jakie to cudowne uczucie – patrzeć w dół. Ale ciebie akurat to by mogło zabić. Jednak względnie czujemy wolność.' – znów mój przyjaciel kończył każde zdanie lekkim śmiechem, melancholijnym. Jego zamyślone oczy patrzyły przed siebie, z dołu słychać było kolejne klubowe utwory, zgiełk miasta. I to są takie chwile, kiedy czułam się szczęśliwa. Od zawsze chciałam smakować radości, o której inni nawet nie śnili. To sprawiało, że byłam wówczas bardzo nieszczęśliwa.

- Połóż się, popatrz w gwiazdy. Tu nikt nie przychodzi, jedynie aura miasta pobrudziła ten dach. Zresztą, weź moją marynarkę.
- Od kiedy pozwalasz mi kłaść się na nowym Varvatosie?
- Od dzisiaj. Ale jakby to był Dior, to bym się zastanowił. - zaśmiał się Marcel - Widzisz gwiazdy? I Księżyc? Zawsze się zastanawiałem, czemu jest taki duży.
- Pewnie żeby jego światło obejmowało całą Ziemię. Pomyśleć, że od tylu lat na niego patrzę. Najpierw nieświadomie, później nieszczęśliwym wzrokiem, niewolna, niezrealizowana. Minęło parę lat i przedrostek nie poszedł się pieprzyć.
- Zawsze idzie, prędzej czy później. Pamiętasz jak w tamtym roku czytaliśmy książki na dachu waszej kamienicy? Ładnie od was widać zachód słońca. I robisz dobre babeczki, prawie takie jak Agness. – powiedział z uśmiechem chłopak – Popatrz, jak mało nam trzeba do szczęścia. To w takich chwilach smutki idą się pieprzyć.

Zaczęłam czuć coś pięknego. Przecież nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym usiąść na brzegu dachu, spuścić nogi, i choć trzymając przyjaciela za rękę z jednej strony i barierką z drugiej, poczuć się bezpieczna. A dziś byłam temu bardzo bliska. Noc była ciepła i przyjemna; pozwalała na rozmowy o szczęściu, o zawiłości w życiu, o dziwnym przypadku naszego poznania. Bo ta historia zawsze nas fascynowała. Jak możliwe, że ludzie z dwóch końców świata nagle się spotykają i odnajdują wspólny i tak niespotykany język? A jednak. Zawsze intrygowało mnie jego zachowanie. Mówił tak mało, ale zawsze trafnie. Nie był zbyt wylewny, nie był też uczuciowy. Okazywał serce kiedy trzeba było, a do ludzi podchodził sceptycznie. Nasze poznanie było dość zawiłą historią. Coś ciekawiło nas w tej drugiej osobie, ale początkowo nie mieliśmy ze sobą styczności. Głupio pytać swojego mężczyznę o jego przyjaciela, bo tak właśnie było w moim przypadku; Hubert zawsze pokazywał zazdrość po pierwszych pytaniach. Ale właściwie, czy był kimś aż tak ważnym? Kim właściwie był Hubert? Na to pytanie nie potrafię sobie odpowiedzieć jednoznacznie do tej pory. Nasza relacja opierała się na pewnego rodzaju miłości i opiece, tym razem określonej, choć zbyt gwałtownej.

Dla mnie właśnie tamta relacja była niejasna. Nawet nie wiem czy go kochałam, prawdziwie. Dopiero co przyjechałam do Paryża, pierwsze znajomości, pierwsi znajomi. Jakoś szybko się to potoczyło. Huberta poznałam właściwie pierwszego, w jakiejś agencji, gdzie starałam się o pracę. Zaczęliśmy się ze sobą spotykać, zapoznał mnie ze swoimi przyjaciółmi, między innymi z Marcelem, z którym zbyt się nie zadawałam, dopóki nie nadszedł dzień, w którym spotkaliśmy się w jakimś sklepie spożywczym, a widząc że się znaliśmy, przystanęliśmy na chwilę na wymianę paru słów. I tak to się stało, że nie mogliśmy się wtedy rozstać. Odprowadzaliśmy się do domu pięć razy, wciąż nie mogąc zakończyć kolejnych wątków. Zaczęliśmy się do siebie zbliżać, przyjaźnić, oczywiście ku zazdrości Huberta, który od samego początku chciał związku. Chciał, ale niestety raptownie go dostał i jeszcze raptowniej stracił.

Zazwyczaj jeśli coś zaczyna się tak szybko, jeszcze szybciej się kończy. Tak więc po wielu przeszkodach spotykaliśmy się z Marcelem coraz częściej. Lgnęliśmy do siebie, zawsze pojawialiśmy się w tym miejscu, gdzie to drugie. Może przypadkiem, może słuchając intuicji, może analizując kalendarze wzajemnych pokazów, imprez, przez chociażby zasłyszane pogłoski. A w przypadki nie wierzyliśmy, ani ja, ani on. I tak wspominając zawiłości losu i śmiejąc się z tego jak wszystko jest tam gdzieś zaplanowane, czas mijał coraz szybciej. Chyba właśnie nadeszła pora, żeby sobie coś wyjaśnić. Po dłuższej chwili ciszy, czymś w rodzaju wsłuchania się w język wiatru, miasta, powiewu świeżego powietrza, Marcel podjął temat błądzącego w wielu umysłach nas.

- Mówią, że jesteśmy parą. – zaczął, uderzając w sedno sprawy. Wzrok nadal miał zamyślony, nadal wypatrujący horyzontu, gdy niebo zaczęło się robić lekko fioletowe.
- Niech mówią.
- Nie obchodzą cię ich plotki czy to coś innego?
- Jakoś nie uważam, byśmy musieli to między nami wyjaśniać. Bo ważne, że my znamy prawdę. A oni niech mówią. Czy jest coś złego w tym, że od czasu do czasu się przytulimy, zaśniemy w jednym łóżku, pocałujemy w policzek? Jesteś jedną z dwóch najdroższych mi osób, to chyba logiczne, że cię kocham. Nie lubię tego mówić, przecież wiesz...
Uśmiechnęłam się lekko do Marcela i położyłam głowę na jego ramieniu. Pocałował mnie w czoło i objął.
- Nie przypuszczałem, że moja bratnia dusza będzie Polką. Zjeździłem kawałek świata, by cię znaleźć. W Kanadzie cię nie było! – zaśmiał się cicho – Kocham cię jak bratnią duszę. I masz rację. Niech mówią. Dziwi mnie to, że zaprzątają sobie głowy tym, kto z kim jest. Jakby to dla nich miało znaczenie. To znaczy, w naszym przypadku by to pewnie miało jakieś znaczenie. Ale z dwóch nieszczęśliwych z natury osób trudno stworzyć szczęśliwą parę. Chociaż, ja jestem szczęśliwy, w tym momencie. Bo jak można nie być szczęśliwym teraz, kiedy siedzimy pośrodku Paryża, oglądając jego życie jak ptaki, przytulając się, wypalając po kolei papierosy i rozmawiając o czymś ważnym?

Zaśmiałam się w zamyśleniu i wtuliłam się w mojego przyjaciela, ukrywając twarz w jego długich włosach. 'Kocham cię, debilu' – powiedziałam mu cicho do ucha. Powiedziałam to z lekkością, może związaną z prawdą, a może z alkoholem. I tylko on wiedział, co to wyznanie naprawdę oznaczało.

Marcel wydobył z siebie cały obłok białego dymku, który upodobnił się do chmur, gdzieniegdzie przesłaniających piękne niebo. Objął mnie swoją delikatną dłonią i w jego wątłych ramionach czułam się naprawdę dobrze. Nie musieliśmy nic więcej mówić, utknęliśmy w ciszy i naszych myślach, z lekkimi przebłyskami uśmiechu czy chichotu zamyślenia. Wtuliłam się w niego mocniej, i nawet gdyby przyczyną był zwiększający się wiatr, czułam się tam świetnie. Jak mała dziewczynka, która ma u stóp cały świat. Zwłaszcza, gdy moja stopa sięgała teraz wysokości wieży Eiffla. Głowa leżała coraz mniej kontrolowanie na ramieniu chłopaka, a oczy powoli się zamykały.

Świt już królował nad całym miastem, gdy Marcel lekko szturchnął mnie po ramieniu i powiedział radośnie: 'Królewno, połowę wschodu przespałaś! Wracajmy już powoli. Wprawdzie jeszcze słychać ostatki imprezy tam na dole, ale jeszcze mi tu zaśniesz na dobre.' Niechętnie podnieśliśmy się z twardego dachu, zabrałam buty, a Marcel marynarkę. Ostatni raz spojrzałam zaspanym wzrokiem na przecudowne miasto, zatopione w swojej urokliwej rutynie pobudek i snów. Marcel zaprosił mnie do drzwi, podał dłoń, bym nie przewróciła się na schodach. Gdy byliśmy już na dole, przed drzwiami prowadzącymi do klubu, założyłam moje niewygodne buty, w duchu ciesząc się, że nie zostawiłam jednego z nich na dachu. Przytuliłam ostatni raz Marcela i pocałowałam w policzek. 'Dziękuję' – powiedział. I chyba wiedziałam za co. Dziękował za to, że się znaleźliśmy, że jesteśmy tymi wolnymi bratnimi duszami, które nawet w wieku osiemdziesięciu lat będą miały ochotę chodzić po dachach Paryża. I dziękował za naszą relację, jakkolwiek byśmy ją nie nazwali. Zadzwonił po taksówkę, szybko przebrnęliśmy przez wciąż pełny klub. Orzeźwiające powietrze znów uderzyło w nas przed budynkiem, ulice zaczynały się zapełniać, kiedy wsiedliśmy szybko do taksówki. Bo chociaż mieliśmy już płaszcze na sobie, chłód nadal igrał z wytrzymałością. Marcel znów mnie objął i stanowczo zachęcił, bym spała,a ja posłuchałam go, jak zawsze. Policzek znalazł się na jego ramieniu, a oczy zamknęły się momentalnie. Usłyszałam jedynie nad głową cichy szept - też cię kocham, debilu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz