czwartek, 26 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 11. CZĘŚĆ I.




Pech wkracza brudnymi butami do życia w najmniej oczekiwanym momencie, bo gdy wszystko układa się przerażająco czysto [chociaż mało jasno], musi nastąpić szczegół zdolny zepsuć całokształt. Szczegół kategorii medycznej, będący albo trampoliną ku czemuś bardzo dobremu albo gwoździem do porażki. Od dawna cierpiałam na bóle kręgosłupa, od czasów nastoletnich, kiedy jeszcze siedziałam krzywo przed komputerem w nadziei, że leżenie na podłodze pomoże przywrócić łopatkom należyte miejsce. Byłam jeszcze w pełni sprawna, więc nadal nie szczędziłam swoich biednych pleców. Gdyby nie robiły mi takich brutalnych niespodzianek, byłoby wspaniale. Mamy więc kolejny dzień Tygodnia Mody w Londynie, a ja właśnie rozpoczynałam jednoosobowe przyjęcie z czerwonym ręcznikiem zamiast dywanu i lodem na szyi, zamiast w szampanie.

Zimne bryły topiły się na plecach, herbata pachniała świeżą cytryną i aromatyczną wanilią, a angielska telewizja zapowiadała kolejne wiadomości - zabawa była więc przednia. Samotny wieczór stał się ostatnio notoryczny; mój kręgosłup dosadnie odczuł parę dni bycia nieustannie na nogach, a każdy większy ruch był dla mnie wbijaniem noża w plecy. Nie miałam zwyczajnie ochoty, ani siły nigdzie wychodzić. Na każdą troskę przyjaciół odpowiadałam wymijająco, starając się wmówić im, że bycie domatorem z krwi i nieco bolących kości przez kilka dni to nic wielkiego. Oczywiście, w rzeczywistości kolejny dzień spędzony z tym samym prezenterem telewizyjnym nie był szczytem marzeń, ale co innego mogłam odpowiedzieć Ag o maślanych oczach, szykującej się na kolejne spotkanie z Milesem i pytającej czy jednak ze mną nie zostać? 

Zostawałam więc sama w domu, na zmianę z najwyborniejszym gronem zespołów i publiczności. Czasem przez wieczór przeplótł się nawet pewien film, czasem telefon od jakiejś dobrej duszy, zawsze za to wiadomości, na które najzwyczajniej nie chciało mi się odpisywać. Leżałam, jadłam i czekałam. Na koniec bólu, na koniec dnia i wreszcie na początek nowych obowiązków. Marcel nazywał to pracoholizmem, dla mnie było to zwykłe zadowolenie z zadań, jakie wykonywałam. Wtedy jakoś plecy bolały mniej, tabletki przeciwbólowe działały bardziej skutecznie, a ja stawałam się kreaturą społeczną. Przyznam, że Claudia raz spędziła ze mną taki nudny wieczór. Coraz częściej znikała w czeluściach bibliotek, by zbierać kwiaty informacji do swojej publikacji o XV wieku. Jako neoszerspirolog postawiła sobie za punkt honoru napisanie najlepszej książki na rynku globalnym o swoim poecie wszech-czasów. Takim to sposobem biblioteki uniwersyteckie stawały się jej drugim domem, a pomocnicy biblioteczni jej przewodnikami. Pracowała w nocy, spała w dzień, usilnie twierdząc, że segreguje sztukę dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Znów objadłyśmy się pizzą i tiramisu na zmianę, rozmawiałyśmy o jej ostatnich bliskich kontaktach z Paulem i Ryszardem III. Londyn był najlepszym miejscem na napisanie dzieła o Szekspirze, do tego sprzyjały tak samo ambicje, jak i chęci. Z każdym płatkiem informacji zdobytych w bibliotekach tego miasta, Claudia rozkwitała. I było to widać wyraźnie już od miesiąca, od kiedy zaczęła pisać i traktować Paula bardziej ludzko, a nie jako egipskiego niewolnika do wnoszenia zakupów na ostatnie piętro budynku.

Trudno było stwierdzić czy ludzkie traktowanie jest już przejawem jakiegoś zalążka uczucia, czy po prostu dobrej woli Claudii. Pewne było jednak, że coraz częściej ginęła pod tysiącem okładek i milionem liter, płachtą skromnego światła wiekowego collage'u. Wieczór spędzony wspólnie był więc czymś wyjątkowym, z czego chciałam zatrzymać każdą chwilę i cieszyć się nią przez kolejny czas rozłąki. Nigdy jednak nie rozgryzłam strategii ulotności chwili i jak widać zapas dobrego humoru wyczerpał się dość szybko. Trudno było zaprzyjaźnić się z pozytywnymi myślami, gdy pozostawałam sam na sam z białym sufitem. Jesteśmy na Tygodniu Mody w Londynie - w powszechnym języku wieczór oznacza poranek, a sen nie odnajduje zadowalającej definicji. Zza okna dochodziły odgłosy trwających imprez i krążących autobusów; na szczęście głośniki w salonie Claudii pomagały zagłuszyć chaos na zewnątrz i pozwalały czekać na poranek, który był dawką pozytywnej energii do godziny dziewiętnastej, gdy zazwyczaj wracałam do mieszkania. Lubiłam wtedy posegregować wszystkie dokumenty, rozpisać plan kolejnego dnia i spakować swoją torbę już wieczorem. Wyglądało to nieco inaczej niż w Paryżu.

Chyba jestem jedną z nielicznych osób na świecie, która narzeka na swoją pracę z miłości. Że pochłania dużo czasu, wymaga zapału i poświęceń, częstego ładowania telefonu i aparatu. Ale mimo wszystko kocham negocjować z projektantami stawki dla modeli, dodawać biednym chłopakom dwa centymetry w papierach, pomagać przy wyborze kandydatów na wybieg. Ten zawód miał swoje ludzkie korzyści; miałam przyjaciół na całym świecie, mogłam bezkarnie doradzać reżyserom pokazów, miałam dogodne miejsca na pokazach, a jako wisienka na torcie – doceniali mnie ludzie, którzy często nie doceniają nikogo. Dni w Londynie mijały pod znakiem backstage'ów na tyłach barokowych pałaców, katedr, nowoczesnych magazynów. I nastał zastój. I nastał też Marcel. 

Przyłapywałam się na coraz częstszym myśleniu o tym biednym długowłosym Kanadyjczyku. Nie widzieliśmy się od czasu kolacji u Claudii, pisaliśmy jednak wiadomości całą dobę. Mogę się założyć, że jego telefon wibrował w tylu niedogodnych sytuacjach, co mój. Miałam okazję zobaczyć go na wybiegu dwa dni temu, kiedy otwierał ważny dla londyńskiego Tygodnia Mody pokaz. Tak, ten pieszczotliwie nazywany przeze mnie kurczak był jednym z najważniejszych i najpopularniejszych modeli od dwóch sezonów. Projektanci walczyli o niego stawkami za jedno przejście, i całe szczęście, że nie on ustala, gdzie ma pracować! Nigdy nie miał głowy do pieniędzy, ale za to na wybiegu sprawował się wyśmienicie. Nie było po nim widać ani jednej hucznej imprezy, o której mi nocami opowiadał.

Kiedy ja zasypiałam, on prawdopodobnie zaczynał dobrze się bawić. Przyznam, że odczuwałam brak jego częstej obecności. Czytając kolejne wiadomości, coraz bardziej podziwiałam kondycję, jaką prezentował na wybiegu. Gdzie ginęły te podkrążone i zmęczone oczy? Fakt, pewnie było to zasługą królów backstage'u, mistrzów pędzla i cieni. Zawsze się dziwiłam, jak umiejętnie potrafili ukryć tę tonę zmęczenia pod kilogramem pudru. 

Tak więc biegałam między agencją, a spotkaniami z projektantami, doborem konkretnych szczegółów, a kolorem świateł na wybiegu. Telefon przestawał dostarczać nowych wieści, zostawał wyciszany i gubiony na dnie torby, umysł skupiał się na rozpoczęciu kolejnego hucznego pokazu, tym razem męskiej kolekcji Hilfigera. Tupot pierwszych stóp wzbogacił powierzchnię białego podestu i nie mógł to być nikt inny, jak otwierający imprezę Marcel. Miał przydatną umiejętność przyciągania uwagi, nie tylko ubraniami, które niósł na kościstych ramionach i chudych nogach. Czy właśnie to projektanci sobie cenili? Jak widać wędrujące wieszaki w tym teatrze potrzebują jeszcze duszy. Jako druga strona całej machiny, oglądałam tym razem pokaz z czwartego rzędu. I mogę się dalej wszystkiego wypierać, ale takim widokiem nie pogardziłam. Najprawdopodobniej pozostałam niezauważona, o ile dało się nie zauważyć uśmiechu, który skierowałam w stronę pewnym krokiem idącego modela.

Starałam się nie rozmawiać z innymi o Marcelu. Pełno w ich ustach rad i nakazów. Bo powinnam robić milion rzeczy, a nie robię żadnej. Powinnam ustatkować się, póki mam jakąś szansę. Gdyby Marcel naprawdę mnie kochał, nie zaprzątałby sobie głowy tym blichtrem prezentów i patosem romantycznych scenerii. Była to najzwyklejsza forma zabawy, nic więcej, ale nikt mi nie wierzył. Po czasie przestało mi na tym zależeć, nawet, gdy dominowało przekonanie o naszym coraz bliższych relacjach. Ag jest zresztą mistrzynią wydobywania informacji na oczy skrzywdzonego pieska, z sentencją „I JAK WCZORAJ BYŁO?! Ale jak nie chcesz, nie musisz mi nic mówić” na wejście. Wścibska przyjaciółka to dobra przyjaciółka.

I tak trwał mój wieczór samotny trzeci, czy nawet czwarty. Zjadłam już podsmażone warzywa z ziołami i oliwą, kończyłam oglądać koncert, a kostki lodu na karku zaczęły zmieniać stan skupienia. Nie wyglądałam zbyt wyjściowo – luźna szara koszulka, szare, piżamowe spodnie w kocie łapy. Nawyk chodzenia po domu boso pozostał mi z dzieciństwa jak pamiątka z podróży, ale komu chciałoby się nakładać ciapy co parę minut? Większość czasu przecież leżałam. Jedyna aktywność fizyczna wymagająca wysiłku – bieg z przeszkodami do lodówki i z powrotem. W tej dziedzinie stawałam na światowym podium.

Nie wiem czy tylko ja miałam natężoną manię na Arctic Monkeys, kiedy przebywałam w Londynie. Wychodziłam z założenia, że wszystko co angielskie smakuje najlepiej w swojej ojczyźnie; udawałam rygorystycznie więc teraz Brytyjkę o porze picia herbaty przy końcowym Cornerstone. Gdy zadzwonił dzwonek, przez chwilę miałam wrażenie, że przyszedł do mnie Alex Turner. Czy naprawdę on stał za drzwiami, do których pobiegłam szybciej, niż do lodówki w rekordowym tempie?

Brytyjski wokalista nie urósł chyba w zawrotnym tempie, bo postura w drzwiach wskazywała na kogoś, kto wzrostem powiela go dwa razy. Miał trochę dłuższe włosy, smutniejsze, podkrążone oczy i właśnie wpadał mi w ramiona, zanim zdążyłam wypowiedzieć do końca jego imię, nie wspominając już o dużym znaku zapytania, który byłby najlepszym odpowiednikiem mojego chwilowego zdziwienia. Przytuliłam go mocno, objęłam czułym ruchem rozczochrane włosy i pogłaskałam po głowie. Jego delikatne dłonie trzymały mnie tym razem bardziej zdecydowanie za talię. Coś się musiało stać, Marcel i wyraz słabości? To tak bardzo do niego nie pasowało. A może to moja nadinterpretacja? Może nic się nie stało? Może to sprawka tylu godzin pracy na przemian z kończącymi dzień i rozpoczynającymi noce imprezami, przesiadywanie w klubach, barach, czy czymkolwiek tego pokroju? Dziś również intuicja wyczuwała zamiany nocy w dzień, gdy muzyka bezustannie grała, a esencją samotności były pozostałości herbaty z cytryną, której dzisiejszego wieczoru nie wypiję sama. Kostki lodu pozostały w ukryciu, ból starałam się ukryć pod postacią zaciśniętych powiek. Zaprosiłam go do środka, w duchu mocno ciesząc się z jego przybycia. Dawno nie widziałam tak nędznej i mizernej twarzy Marcela.

Przytulaliśmy się na środku korytarza parę dobrych minut. Miał bardzo gorące czoło i szyję, mokrą kurtkę, znów przemoczony plecak, tym razem już nie tak wypchany jak poprzednio, gdy krył w sobie prezent z Portobello. Można było łatwo wywnioskować, że wraca z serii pokazów, za sobą ma [jak wiadomo] ciężkie noce, a możliwa gorączka sprawia mu co parę chwil dreszcze.

- Wziąłeś wszystko do spania? – powiedziałam, opierając głowę o jego ramie.
- Tak.
- Dobrze, przebierz się w coś wygodniejszego, a ja w tym czasie zrobię herbatę. Masz bardzo zimne dłonie.

Tak, dobra, ciepła herbata z miodem i cytryną powinna mu trochę pomóc, podobnie jak ciepła kołdra i spokojna, przespana noc. Woda już wrzała w garnku, gdzieś po kątach kuchni krążył jeszcze zapach wcześniej pieczonej babki czekoladowej. Ciepło tego przytulnego pomieszczenia mocno podkreślał chłód i okropna pogoda za oknem oraz okruchy puszystego ciasta i elektryczny piecyk w korytarzu. Miałam nieodparte wrażenie, że Marcel potrzebował tu teraz być. I chwała za to, że mógł nareszcie chodzić w dresach, związać włosy w kucyk i zamienić piwo na coś innego. Wszedł do kuchni niezauważenie, oparł się o lodówkę, która znajdywała się obok blatu, gdzie kroiłam babkę.

- Dlaczego jesteś w domu?
- Nie chce mi się nigdzie wychodzić. – skłamałam, wychodząc z założenia, że nie ma co mówić o mojej drobnej usterce.

Patrzył jak zaparzam herbatę, śledził ruch lecącej się z metalowego czajnika wody. Czułam jak to spojrzenie wyczuwało moje małe kłamstewko i otulało mnie pewną dozą współczucia.

- Kręgosłup? - wiedział. Pewnie zdradziła mnie mokra plama od topniejącego lodu na tyle koszulki.

- Tak, kręgosłup, ale to nic wielkiego. - westchnęłam, urywając temat, gdy próbowałam przeciąć grubą skórkę cytryny. Nie to wydawało mi się dziś najważniejsze; nie znosiłam użalania się nad sobą, a Marcel bardzo dobrze o tym wiedział. Poza tym, strzał w dziesiątkę z diagnozą nie był przypadkiem. Nie miał ani powołania irydologia [Marcel lekarzem? Lepiej nie.] ani nie był mistrzem psychologicznej iluzji. Chodziło raczej o tę serię godzin spędzonych razem, gdy leżałam w ten sam sposób na długiej sofie, z tym wyjątkiem, że patrzyłam na biały sufit w paryskim mieszkaniu. Znał mnie na tyle dobrze, że nie dopytywał. Uśmiechnął się tylko, o ile można tak nazwać drgnięcie kącika ust. Wyglądał nawet, jakby zrobiło mu się mnie szkoda.

- A ty? Dlaczego jesteś w domu?
- Nie chce mi się nigdzie wychodzić.

Tak właśnie wyglądała rozmowa z Marcelem; nikt nie chciał się do niczego przyznać, głęboko wierząc w zrozumienie haseł zastępczych i brak kolejnych pytań. Imprezował ostatnio za często i za mocno by nie skończyć z gorączką na moich kolanach. Właściwie to miał szczęście, że i ja poniekąd byłam chora, inaczej zapewne musiałby sobie radzić sam z marnym skutkiem. Siedliśmy przy malutkim stole w malutkiej kuchni, przy dwóch ciepłych kubkach herbaty i czekoladowej babce na talerzach, gdy zaczęła się istna spowiedź. Marcel miał przede wszystkim potrzebę opowiedzenia mi każdego głupiego wybryku, każdej miłej rzeczy, która go spotkała w tych dniach, każdego zdarzenia, które wolałby zapomnieć. Tych, jak się okazało, było najwięcej. Rzadko kto potrafi doprowadzić się do ruiny w tak błyskawicznym tempie jak Marcel i spółka.

- Zaczęliśmy właściwie już pierwszego wieczora. Przesadziłem z piwem, a później doszli inni i zaczęliśmy mieszać alkohol. Działy się dziwne rzeczy: na początku o mało co nie wpadłem pod samochód, później Sebastiana o mało co nie zgarnęła policja i zgubiliśmy się  w mieście. Za dużo wciągałem, traciłem świadomość jakiś racjonalnych czynów. Po tym proszku nawet parę modelek mi się całkiem podobało, ale żadna nie całuje jak ty.

Witaj znajomy dreszczu, miło gościć cię znów na ciele.

- Całowałem się z taką modelką, wiesz...

- Bo chciałeś od zawsze to zrobić? – powtórzyłam jego słowa z kawiarni, gdy przerwał milczenie po naszym pocałunku. Aluzji na szczęście nie zrozumiał. Adnotacja pierwsza: nie jestem zazdrosna.

- No wiesz, była nawet ładna. - musiał się odwdzięczyć. Wzruszyłam ramionami jakby nigdy nic, choć przyznam, że kolejna wewnętrzna próba obrony moich przekonań kończyła się lekkim fiaskiem. Zrobiło mi się po prostu, po ludzku, przykro.

- A magiczny proszek dodał jej trochę uroku? - uśmiechnęłam się z małą złośliwością na twarzy. Co z tego, że przed chwilą usłyszałam coś na prawdę ważnego? 

- Z pewnością za dużo.

Czułam, że przed nami długa rozmowa, tak samo jak długa zdawała się być ta noc i niewyczerpana studnia gwiazd na granatowym już niebie. Jedynie słodkie ciasto nie zdążyło spisać testamentu, a na talerzu zostały tylko okruchy gorzkiej czekolady.

Marcel zawsze dużo pił i ćpał, jak miał okazję. Czekał cały rok na te dogodne osiem tygodni, by wyładować przesadnie całą swoją energię. Zresztą, nie oszukujmy się, każdy wie jak wyglądają imprezy w świecie mody. Trzeba mu jednak przyznać, że nawet wtedy zachowywał się bardziej elegancko od innych. Umiał się kontrolować, nie odczuwał głodu, nie był ani pijakiem ani narkomanem. Wycieńczał jednak swój organizm tak dosadnie na Tygodniach Mody, że później odreagowywał parę miesięcy. I właśnie przyszedł ten moment przedwczesnego załamania, spowodowany pewnie przeziębieniem albo…zagubieniem? Tak, Marcel wyglądał na bardzo zagubionego, i mimo że nic się na jego twarzy ani w jego zachowaniu nie zmieniło, intuicja czuła to z podwojoną siłą.

- Poza tym stęskniłem się za tobą. – mówił, bawiąc się kubkiem - Widziałem cię wczoraj na ulicy, jak szłaś w kierunku Oxford Street i rozmawiałaś z kimś przez telefon. Byłem po drugiej stronie, nie mogłaś mnie zauważyć…Jak założysz granatową sukienkę to wyglądasz całkiem ładnie.

- Kokaina wyprała ci mózg – zaśmiałam się szyderczo. Od kiedy za mną tęskni? Od kiedy mówi, że w czymkolwiek wyglądam ładnie? – Poza tym pisaliśmy ze sobą cały czas. A jeśli wydaje ci się, że powiedziałeś komplement, to nie spełnił swojego zadania.

- Sama pisałaś dwa dni temu, że tęskniłaś, hipokrytko.

- Za dużo szampana i szczerości na jeden kieliszek.

Zastanówmy się: tęskniłam? Jeśli bierzemy pod uwagę nadzieję, że zaraz Marcel zapuka do drzwi lub  wyczekiwanie „zaraz do ciebie przyjdę”, to chyba tęsknota sięgnęła swojego apogeum. Bez niego czułam się sama i jeśli on by dziś do mnie nie przyszedł, jutro ja bym poszła do niego w takim samym stanie. Chyba nie miejsce i pora na wysilanie się i bycie wrednym, niedostępnym i nieuczuciowym człowiekiem. Przysunęłam mój kubek herbaty do jego, usiadłam na chudych udach chłopaka i jak gdyby nigdy nic wtuliłam się w jego ciepłą szyję. Odpowiedź brzmi: Umierałam z tęsknoty.

- Chodź, przykryjesz się kocem i pooglądamy coś w laptopie. – szepnęłam mu do ucha. Mógł mieć z trzydzieści osiem stopni gorączki.

Położyłam na sofie dużą poduszkę, przyniosłam dwa koce i termometr. Trzydzieści osiem i pół stopni gorączki. Rzeczywiście, Marcel miał drgawki, był ciepły, miał podkrążone oczy, które co chwilę zamykały się, by odpocząć. Położył się chętnie, wcześniej zażywając aspirynę i parę witamin, a gdy usiadłam w drugim kącie sofy, by mu nie przeszkadzać, wstał i odwrócił się w taki sposób, by mieć głowę na moich kolanach. Czułam jego gorące czoło na brzuchu, oddech i rękę w okolicach mojej pachwiny, jakby trzymał mnie w obawie, że odejdę. Pozostawało mi tylko głaskać Marcela po włosach i czuwać. Bywał wredny i nieznośny, ale w takich momentach nic nie mogło mnie oderwać od tego biednego kurczaka.

Czasem kłócił się z przychodzącym snem, który był bardziej powodem złego stanu zdrowia niż nadchodzącej nocy. Grzał moje uda coraz bardziej, a temperatura cały czas rosła. Przykryłam go dokładniej i przytulałam jego mokrą głowę, nie mającej okazji wyschnąć w tak krótkim czasie.

- Co obejrzymy? - Marcel dociekał, a ja wiedziałam, że tylko jedna rzecz mu może pomóc. Mimo wszelkich imprez, używek i innych rzeczy dla dorosłych, był wewnątrz małym dzieciakiem. Co oboje robiliśmy, gdy było nam smutno? Nic tak nie poprawia humoru jak japońskie bajki o milionowym poziomie słodkości.  Ty najlepiej wiesz, czego potrzebuję. - zdawał się mówić. Wtulił się jeszcze bardziej w moje nogi, dzielił się stopniami Celsjusza i głaskał moją zimną dłoń swoją.

Niechętnie pozwolił mi pójść po zimny okład i leki na obniżenie gorączki. Marcel zachowywał się tak, jakby wierzył, że sama moja obecność pozwoli mu poczuć się lepiej. Znów położył się na moich udach, przykrył nos moją bluzką, mokrą już od okładu i potu chłopaka. Tak, miałam na kolanach zdecydowanie dziecko o wzroście metr osiemdziesiąt osiem i dwunastu tatuażach. Ból kręgosłupa poszedł w niepamięć, podobnie jak złość, że byłam jedną z wielu, które chciał pocałować. Nie umiałam się gniewać, gdy patrzył na mnie tymi dużymi, niebieskimi oczami i uśmiechał się, czując mijającą gorączkę. Włączyłam po kolei moje anime dzieciństwa, obserwując w trakcie z radością, że mój przyjaciel odzyskuje siły. Był jeszcze wprawdzie ciepły, ale termometr zatrzymał się na trzydziestu siedmiu stopniach. Oglądaliśmy bajki godzinę, Marcel czuł się na tyle dobrze, by dokuczać mi łaskotkami, a Księżyc za oknem wskazywał już późną porę. Gdy laptop cichł, słychać było klaksony miasta za oknem, muzykę z klubów nieopodal, zgiełk ruchliwego Londynu na przemian z donośnym oddechem chłopaka, który leżał teraz tuż obok, dotykając mojego nosa swoim, nieustannie patrząc w oczy i głaszcząc po włosach. Zdemolowaliśmy trochę biedną sofę, ale kto by się przejmował poduszkami i kocem na podłodze?

- Muszę się wykąpać. Chyba Claudia nie będzie miała nic przeciwko? – Marcel wstał z kanapy, przeciągnął się i zaczął iść w kierunku łazienki.
- Dwie godziny temu miałeś prawie trzydzieści dziewięć stopni gorączki! Wracaj do łóżka.
- Wykąpie się i wrócę, przecież nie wychodzę na śnieg!

Jeszcze kilka razy krzyczałam za nim, żeby wracał i okrywał się kołdrą. Szedł w stronę łazienki i powtarzał, że to potrwa tylko chwilę. Drzwi lekko się zamknęły, woda zaczęła spadać z hukiem na dno prysznica. Musiałam wyjść z przytulnego miejsca w gnieździe kołder i koców, by przygotować łóżko do spania. W końcu czas się nie zatrzymał, a Marcel przyszedł tu też po to, by odpocząć. Stworzyłam porządną pierzynę z kilku cienkich kołder znalezionych u Claudii, ułożyłam dwie duże, białe poduszki na łóżku, które przez ostatnie parę dni dzieliłam z Ag. Pożyczyłam od niej te parę metrów kwadratowych na jedną noc, nie mogłam i nie chciałam przecież zostawić Marcela samego. Ag powinna zrozumieć, najwyżej będziemy spać w trójkę. Swoją drogą, gdzie podziewa się przyjaciółka tyle czasu? Miałam właśnie napisać do niej wiadomość, gdy Marcel przekręcił klamkę w drzwiach i wyszedł z łazienki. Włosy były bardziej suche niż przed prysznicem, oczy odświeżone, z większą dawką energii. Miał na sobie spodnie od piżamy, bluzki na kościstej klatce piersiowej brak. Te parę godzin przywróciło mu trochę życia.

- Ubierz się, bo zmarzniesz! – powiedziałam, przyglądając się jego chudej posturze. Zdecydowanie przypominał wysuszonego kurczaka.

Siedziałam na parapecie z telefonem w ręce, gdy podszedł do mnie. Włosy miał już rozpuszczone, dopiero niedbale wysuszone, skórę bladą, kościste nadgarstki, odznaczające się żyły. Patrzyłam właśnie na ciało jednego z najlepszych modeli na świecie, jednego z najbardziej przystojnych mężczyzn jakich poznałam w życiu. Usiłowałam nie pokazywać nadmiernego zainteresowania i wciąż trzymać się strategii zmuszenia go do ubrania, ale jak zawsze nie chciał słuchać. „W mieszkaniu jest przecież ciepło” – usłyszałam w odpowiedzi na moje rozkazy i groźby. I jak grom z jasnego nieba, właśnie w tym momencie, przypomniały mi się jego pocałunki. Tak, pamięć wybiera idealne momenty by dopomóc losowi podeprzeć za ramię przeznaczenie. Miałam wrażenie, że znów czuję jego ciepłe usta na swoich, jego dłonie pod kurtką, włosy na twarzy. Błagałam jedynie umysł o to, by nie wyruszył w podróż w czasie i nie przywiódł przed oczy dawniejszych pieszczot…

- Masz wypieki…mam nadzieję, że cię nie zaraziłem.

Marcel pogłaskał mnie po policzku, po czym pocałował w czoło. Milczałam. Milczałam i z przerażeniem odczuwałam przyjemność wspomnień jeszcze świeżych, parudniowych. Zadrżałam, gdy Marcel dotknął mojego ramienia. „W porządku?” – zapytał, przybliżając nadgarstek z różą wiatrów do mojej twarzy. Nie, nic nie było w porządku.

Dobrze, że ta chwila tak raptownie minęła! Ocknęłam się na szczęście szybko, po skomplikowanych procesach myślowych dochodząc jednak do wniosku, że nic nie zmieni tej przyjaźni. Przeżyła już za wiele, by cokolwiek mogło ją zmienić. Jak widać, muszę się uspokoić. Ile razy widziałam Marcela bez koszulki, ile razy całował mnie w policzek i szyję, spał ze mną w łóżku…dlaczego nagle miałoby to znaczyć coś innego?

Siedziałam właśnie na parapecie obok okna bez żaluzji, bez firanek, bez zasłon. W ramach tego miałam nieograniczony widok rozciągającego się na kilometry świateł Londynu, brązowych ścian kamienic przyozdobionych białymi okiennicami i wysokimi latarniami, niczym z jakiejś powieści dla dzieci. Ujmujący widok, nawet jeśli widzi się go co roku, w przerwach od Sekwany i wieży Eiffla. Marcel niechlujnie rzucił swoje rzeczy gdzieś na fotel obok wysokiej biblioteczki. Nigdy nie przywykł do robienia porządków i pewnie nigdy nie przywyknie. To moja wina, trzeba było nie sprzątać mu co tydzień w domu! Zaśmiałam się tylko i odwróciłam wzrok w stronę okna, uparcie powtarzając sobie: “o niczym sobie nie przypominaj”. Marcel zapalił dwie małe świeczki na biurku Claudii i podszedł do mnie. Pięknie. - nawet w jego oczach widać było zachwyt! W tym zmęczonych i niewyspanych oczach. Atmosferę przerwała chwilowa głucha cisza, która była jakby częścią całego spektaklu. Marcel opierał się o krawędź parapetu, mimowolnie dotykając i głaskając moje kolano.

 - Na pewno już lepiej się czujesz? - pytałam spokojnie, by tylko zaprowadzić rozmowę na właściwy tor.
- Zdecydowanie. Nie powiem już, czyja to zasługa - tak brzmiało najszczersze dziękuję w języku Marcela, oprócz dziesięciominutowego uścisku, który potrafił mi zafundować.

Poszliśmy do pokoju Claudii, położyliśmy się na materacu, przykryliśmy czterema kołdrami. Marcel wciąż miał stan podgorączkowy, jak mówił jednak – czuł się doskonale. Panowała jakaś romantyczna atmosfera; gdyby dodać wino i świeczki, poczułabym się prawie jak po randce. Leżałam odwrócona plecami do przyjaciela, czując jego dłoń na talii i oddech na karku. Nie reaguj. Wkradła się między nas dawna atmosfera intymności, gdy właściwie zachowywaliśmy się bardziej jak nieporadni kochankowie niż najlepsi przyjaciele. Nie reaguj. Marcel przytulał się do mnie coraz mocniej, szeptał czułe słowa do ucha, oceniając ich intensywność po moim uśmiechu. Znalazłam się w jego kościstych ramionach, bezpieczna, ogrzewana na zmianę przez wyrazy i dotyk jego ciała. Wszystko wydawało się takie naturalne… Nie reaguj…w końcu musiałam – odwróciłam się twarzą do chłopaka, znajdując się znów tak blisko jego ogromnych oczu i wypieków na policzkach. Jego ręka była teraz na moim brzuchu i bawiła się krawędzią bluzki, usta otulały moją szyję pocałunkami, a ja…walczyłam ze sobą w tym czasie na szpady. Nie mogłam do tego znów dopuścić. To irracjonalne, by tak bezmyślnie balansować na cienkiej krawędzi uczuciowej, nawet jeśli ma się gwarancję, że nikt jej nie przekroczy!

- Przestań, proszę… - szeptałam co chwilę do Marcela, który niechętnie reagował na moje błagania.

Wtapialiśmy się w miękki materac, a temperatura pod czterema kołdrami przerastała powoli najcieplejszy dzień na afrykańskim safari. Tak bardzo znów chciałam poczuć dotyk tych dłoni, ciepło ust, tak samo jak wtedy. Tylko teraz było mi to bardziej znajome, jakoś słodko ubarwione nieodchodzącymi wspomnieniami. Jednocześnie zbyt bliskie i dalekie. Złapałam go za rękę, która powoli przesuwała się po moich udach i mocną ją ścisnęłam. Proszę... - szepnęłam jeszcze raz, prosto do ucha Marcela. Nie mogłam się poddać. Kolejne nadzieje, kolejny strach. Co by się stało z relacją, którą tyle lat budujemy? I rujnujemy przy okazji, nadając jej kolejne nowe znaczenie.

-  Za bardzo się kontrolujesz. - te słowa Marcela runęły na mnie jak wiadro zimnej wody.

Padło słowo klucz. Kontrola. Padł synonim hasła Tokio, czyli wyjazdu, o którym oboje myśleliśmy, ale nigdy o nim nie mówiliśmy. Tam też wszystko tak się zaczęło; parę pieszczot, delikatnych słów, kokieteryjnych uśmiechów, które doprowadziły do zmiany życia o sto osiemdziesiąt i pół stopnia. Tak, to tam przeistoczyłam się w radosnego, pełnego życia motyla, rozwijając mocno związane skrzydła sznurem bezsilności. Marcel wydobył ze mnie każdą kroplę kobiecości, a dziś chciał mi o tym przypomnieć.


***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz