poniedziałek, 20 maja 2013

ROZDZIAŁ 5.




Miles nie zawsze był wylewnym człowiekiem, tym razem więc rozmowa przez telefon brzmiała bardziej jak monolog Agness, która mówiła mu, że jest zachwycona wczorajszą nocą, że już się obudziła i nie ma planów, zapewne licząc na jakąś propozycję z jego strony. Znałam zbyt dobrze jej teraźniejszy stan duchowy. Gdy człowiek jest zakochany, bądź mocno zauroczony, nie myśli zbyt trzeźwo, często też nie o tym, na czym powinien się w danej chwili skupić. Jego umysł kręci się wokół jednej, jedynej osoby, tańcząc trochę jak ona mu zagra, wciąż do monotonnej melodii, i chyba sęk w tym, że sercu podobają się takie dźwięki. Widziałam bardzo wyraźnie, jak miłość powoli omotała Agness. Dodatkowo wydaje mi się, że nie tylko to uczucie, przyprawiające o stan egzaltacji, ale również ta tajemnica, którą niósł ze sobą Miles - w na przemian wylewnych i suchych biograficznych informacjach, sporadycznych uśmiechach, ale też serdeczności, którą okazywał dziewczynie równocześnie.

'Dobrze, środa pasuje?' – usłyszałam uradowany ton głosu przyjaciółki, kiedy właśnie usiłowałam pokroić sczerstwiały chleb. Wizyty w piekarni bowiem stały się mniej częste, z wiadomych przyczyn. Musiałyśmy się zadowolić więc paroma ciastkami z półki kiedy nie ma co do ust włożyć i szklanką zimnego mleka. 'Musi wystarczyć' – pomyślałam.

Po krótkim do zobaczenia Agness niechętnie odłożyła telefon, jakby przyciśnięcie czerwonej słuchawki było początkiem jakiejś autodestrukcji. Wstała i szybko weszła do kuchni, a kiedy zobaczyła moje zapasy z twardym jak kamień chlebem, postanowiła mi pomóc. Z uśmiechem na pół twarzy kroiła kromki, nie zważając za bardzo na to, gdzie pada nóż, co w jej wykonaniu mogło skończyć się niebezpiecznie. Patrzyła tylko na mnie i opowiadała z wielką ekscytacją o umówionym spotkaniu. 'Środa, godzina szesnasta trzydzieści, Champ-de-Mars, tuż przed wieżą Eiffla. Zapisz gdzieś koniecznie, żebym tylko nie zapomniała.' - chociaż dobrze wiedziała, że to niemożliwe, data ta biegała po jej myślach, omijając wszystkie inne. Wyjęłam właśnie warzywa z lodówki, a blat kuchenny wyszedł z cienia sczerstwiałego chleba; żółte papryki, czerwone, małe pomidorki, sery i inne składniki, ułożone kubistycznie, jak to Agness miała w zwyczaju, tworzyły powoli wizję całkiem porządnej kolacji dwóch przyjaciółek, w duchu uradowanych, że znalazły cokolwiek w lodówce i przynajmniej nie połamią sobie zębów.

I przyznam całkiem szczerze, że zapomniałam nawet o telefonie do Marcela. Lubiłam rozmawiać z moją współlokatorką o wszystkim, szczególnie, kiedy miałyśmy dobre humory. Nastrojowa kuchnia zachęcała nas do wytężenia umysłów i odkrywania coraz to nowych rzeczy; wniosków i szczegółów, trudnych do zobaczenia wcześniej. Gdyby Agness nie przypomniała mi o mojej obietnicy, pewnie nie tknęłabym telefonu przez cały wieczór. 'Powinnaś mu chociaż coś napisać, ciesz się, że nie zostawił cię tam na dachu.' – powiedziała wymachując nożem nad biednym pomidorem. Dziwiłam się, że będąc w apogeum wesołości i radości dotyczącej swojego umówienia, pamięta o czymś tak lichym w tym momencie, jak powiadomienie Marcela o tym, jak się miewam.

Nie zapominała jednak o sprawie Marcela ani na chwilę. I przykre nieco jest to, że to nie ta z przyjaciółek, która powinna pamiętać. Sięgnęłam po telefon zaniepokojona rzuconą obietnicą mijającą się z zegarem; wybijał już równo dwudziestą. Agness zaśmiała się nad moim roztargnieniem, które chyba w tym momencie pomyliło drogi do naszych umysłów. Tym razem panowała nad sytuacją wyjątkowo dobrze. Miała to do siebie, że wolała uporządkować sprawy innych niż zadbać o swoje, nie potrafiła bowiem spojrzeć na nie zimnym okiem i wszystko brała bardzo do siebie, choć starała się to ukryć na tyle głęboko, by mogły to odczytać tylko odpowiednie osoby. 'Chyba jednak lepiej byłoby gdybym zadzwoniła.' - stwierdziłam po chwilowym poszukiwaniu telefonu, który zabłądził gdzieś między wielką górą poduszek na łóżku. Doszłyśmy do wniosku, że pora jest odpowiednia i nie czekając już ani minuty dłużej usłyszałam w słuchawce głos Marcela.

- Czy ty zawsze tyle śpisz? – to powitanie było bardzo adekwatne do jego stylu. Zazwyczaj, kiedy do niego dzwoniono, zapominał o powitaniu. Oczywiście robił tak tylko w rozmowach nieoficjalnych.
- Też się cieszę, że cię słyszę. Miałam zadzwonić, więc dzwonię. Nie śpię od dwóch godzin, ale cię to nie interesuje.
- To dobrze. Ale nadal mnie to zastanawia, jak możesz spać ponad czternaście godzin.
- Będziesz miał temat do rozważań na dzisiejszy wieczór. Co robisz?
- Czytam. – odpowiedział, chociaż wyraźnie było słychać, że nie śpi od paru minut, a może nawet obudziłam go tym telefonem.

Marcel bardzo interesował się literaturą. Często, gdy musiał czekać na castingi do pokazów, brał ze sobą kilka książek i małe pudełko szachów. Uchodził za wykształconego człowieka, ciekawego świata, mającego dość górnolotne rozrywki. Dawało mu to wstępny szacunek ludzi co do jego osoby, ale też i pewną etykietkę. Gdy jednak lepiej go poznawali, widzieli w nim wielką chęć zabawy i korzystania z życia. Marcel bowiem lubił imprezy, lubił alkohol, wydawał krocie na papierosy, nie oszczędzał ani siebie, ani własnego zdrowia. Z jednej strony pragnął robić wszystko w granicach rozsądku, a z drugiej uważał rozsądek za cechę starców, więc jak sam mówił, nie chciał być pięćdziesięcioletnim dwudziestoczterolatkiem. Był bardzo spontaniczny, gadatliwy, lubił żartować, zazwyczaj posługiwał się ironią, szczególnie jak za kimś przepadał. Był bardzo dumny, co cenił sobie najbardziej, jako cechę na wyginięciu.

Pożegnaliśmy się obietnicą wymiany dwóch książek za parę płyt. Mieliśmy zwyczaj dzielenia się wszystkim, co skutkowało tym, że później mało kto wiedział, co było moje, a co jego. Łączył nas podobny gust, szczególnie do literatury. Tak więc i tym razem zaproponował, że może coś ciekawego podrzucić. Umówiliśmy się wstępnie na któryś dzień tygodnia, niekonkretnie. Nie miałoby to większego sensu, Marcel zawsze przychodził, kiedy miał na to ochotę.

Sama już nie wiedziałam czy ta jego cecha bardziej mi się podoba, czy z lekka irytuje. W każdym razie przez całkiem długi okres naszej przyjaźni zdążyłam się do tego przyzwyczaić i chyba polubić, jeśli właśnie to mnie nie intrygowało od początku. Nigdy nie wiedziałam kiedy przyjdzie, kiedy zadzwoni, co powie, a jednak jego poczynania zawsze były przemyślane. Dokładnie wpisywał się w mój gust i zawsze mieliśmy bardzo dobry kontakt. Uszczypliwe ironie były obustronne, każde z nas odpowiadało jakimś żartem, takim, który może rozumieliśmy tylko my. Ucieszyłam się na przyszłe spotkanie, tak jak na każde spotkanie z Marcelem. Miło robiło się nawet na myśl pokoju przepełnionego zapachem starych książek i muzyką wprost z winylowych płyt. Zamykaliśmy się wtedy w takim swoim małym świecie.  

Wchodząc do kuchni, nie trudno było w tym momencie dostrzec jeszcze większy uśmiech Agness i wyraz twarzy w stylu jacy wy jesteście słodcy. Uwielbiała jak ze sobą rozmawialiśmy i nie musiała nic mówić, żebym wiedziała, o czym myśli.

Tak właśnie minął ten wieczór; pełen opowiadań, wspomnień, myśli, a w końcu i refleksji. Zawsze dopadały nas, kiedy wszystko inne spało. Umysły w ciemności pracowały jakoś raźniej, zainspirowane zapewne melodyjną ciszą w mieszkaniu. Pozwalałyśmy czasem melancholii przysiąść się na szeroki, marmurowy i jasny parapet. Wtedy zazwyczaj to ona okazywała się najbardziej gadatliwa, wspominała o swojej znajomej, nostalgii, przekazywała pozdrowienia od tęsknoty. Bo czasem nawet my tęskniłyśmy, mimo że nie brakowało nam tu wielu rzeczy. Było trochę jak w bajce, która rozpoczęła się po rozdziale ciężkiej pracy. Ale nawet w bajce bohaterowie bywają nieszczęśliwi, chociaż na chwilkę, tak jak nam zdarzyło się w tym momencie, dwie godziny po północy.

Nazajutrz budzik zadzwonił równo o siódmej rano. Przyznam, jedyną rzeczą, na jaką miałam ochotę w tamtym momencie zrobić, było wyrzucenie go najlepiej przez okno, jakby był winny temu, że czas nie stoi w miejscu. Nigdy nie potrafiłam przyzwyczaić się do porannego wstawania. Jeszcze dziesięć minut zamieniało się w pół godziny, aż w końcu słyszałam nad sobą krzyki Agness, żebym zaczęła się szykować. Przyzwyczajona do swojej nienawiści do budzika, tym razem, po rzeczywiście czternastu godzinach snu, wstałam bez awantur. Agness już była gotowa. Na śniadanie tradycyjnie – kubek kawy z mlekiem i dwa tosty z marmoladą z truskawek. Za kwadrans ósma zamknęłyśmy mieszkanie i ruszyłyśmy do pracy.

Przed Fashion Weekami zawsze panował chaos. Telefony się urywały, ludzie biegali jak poparzeni. My też miałyśmy wcale nie mało pracy. Trzeba było zorganizować cały wyjazd do Londynu, do tego dogadać się z klientami co do pokazów, zostawić polecenia dla Elizy i Chrisa, którzy w tym roku musieli zostać i trzymać pieczę nad całym studiem.

Był to dodatkowy stres i dla nas, i dla nich. Kalendarze zapisane w każdym dostępnym milimetrze cierpiały z niedomiaru miejsca, a potrzeba go było coraz więcej. Eliza co chwilę przykładała słuchawkę do siebie i po cichu pytała nas o organizację kolejnych spotkań. Kiedy Agness zaczynała powoli panikować, zwłaszcza z myślą opuszczenia studia i nieprzychylną wizją multum nieprzeczytanych wiadomości po powrocie, ja zachowałam stoicki spokój. Wiedziałyśmy dobrze, że Chris i Eliza starają się ponad wszystko i można im ufać; wierzyłyśmy, że sobie poradzą, tak jak już to mieli okazję pokazać w zeszłym sezonie. To drugi Fashion Week w naszym własnościowym biznesie. Miałyśmy więc już pojęcie jak to wszystko wygląda, znałyśmy swoje zadania i wiedziałyśmy jak się zachować. Pracowałyśmy przecież dla wielkich agencji i fotografów. Trzeba nad wszystkim panować, niczego nie zapomnieć, a pomyłka równałaby się z wewnętrzną tragedią, nawet gdyby pozostała niezauważona przez innych.

Pierwszy sezon, poprzedni, czyli jesień-zima wyszedł tak jak planowałyśmy. Pokazałyśmy siebie i nasz biznes, a właściwi ludzie to zobaczyli - zaistniałyśmy w branży. Wtedy też, jak mówiłam, nie byłyśmy zupełnie nowe. Pracowałyśmy dla innych firm, a różnica była taka, że to oni określali nasze zlecenia, co oznaczało ograniczone pole do popisu. Słyszałam często uwagi : przyjrzyj się im, a na tamtych nie poświęcaj czasu; z tymi rozmawiaj, tych unikaj. Taka praktyka wypracowała teraźniejsze umiejętności i własne doświadczenia nauczyły, co mam robić.

Nie powiem, aby było lekko. W tej pracy nigdy tak nie było. To całodobowy biznes, opierający się na własnych prawach. Dzięki niemu szybciej się usamodzielniłam, dorosłam. Agness tym bardziej. Pracowała w studiu u bardzo znanego fotografa, jako asystentka. I co się rzadko zdarza, naprawdę się polubili, co skutkowało tym, że wiele się od niego nauczyła. Kiedy powiedziała, że chce odejść i założyć coś własnego, dostała nawet błogosławieństwo i wielką pomoc. Przyznam, to się nie często zdarza. U mnie było mniej kolorowo, dostałam odprawkę i tyle mnie widziano. Co ciekawe, zajmowałam się wyłączne castingami do pokazów mody męskiej. Wyniosłam z tamtej agencji naprawdę dużo przyjaciół, znajomych i oczywiście znajomości. Kontaktowałam się z odpowiednimi ludźmi, przez co teraz szło nam zadziwiająco dobrze, jak na początki.

Tego dnia oprócz zamieszania wywołanego zbliżającym się paryskim Fashion Weekiem, odwiedziło nas paru 'nowych nabytków'. W naszej agencji pracowało ponad dziesięć osób, jednak to Eliza jak zawsze miło ich witała i prowadziła do mnie. Staramy się traktować ludzi dość uprzejmie, co też nie zawsze się zdarza. Wychodziłam jednak z założenia, że dobre pierwsze wrażenie zachęci ich do współpracy. Zaczynałyśmy więc mierzenia, parę zdjęć. Kończyłyśmy na tradycyjnym odezwiemy się. Oczywiście, nie zawsze każdy się nadawał, miałam do tego oko, przyznam. I teraz dwa razy nie spudłowałam. 'Zapowiadają się ciekawe tygodnie' – pomyślałam.

W krótkich przerwach wypijaliśmy hektolitry kawy, sen nie był mile widziany. Pracowaliśmy na przyspieszonych obrotach, a chwila odpoczynku pomagała zachować racjonalne myślenie. Chris właśnie wszedł do studia z czterema kubkami największego rozmiaru kofeinowych napoi, a uśmiech, choć pokazany pośpiesznie, od razu pojawił się na twarzach. Telefony nie cichły, a niezamykające się drzwi cały czas przynosiły jakiegoś gościa. Nowe, młode twarze, które tylko czekają na wypromowanie, znajomi przynoszący kolejne dokumenty czy teczki. Widać dokładnie, że wszyscy popadli w ten synchronicznie ogarniający nas przed-fashion-weekowy szał. Korzystając z chwili spokoju Agness i Eliza wypalały właśnie kolejnego papierosa przy otwartym wielkim, białym oknie, gdy ja miałam jeszcze mnóstwo pracy. Przeglądałam dzisiejsze zdjęcia i zastanawiałam się czy intuicja nie zawodzi. Nigdy nie zawodziła, więc postanowiłam jej ufać. Czarne eleganckie teczki nowicjuszów rozłożyłam na dwie strony, w myślach pogrupowane na 'tak' i 'nie'. Byłam okropnie zmęczona, ale w gruncie rzeczy, czekałam na więcej. Mimo ukradzionych godzin snu i walki z budzikiem, poświęceniem w pewnej mierze kawałka własnego zdrowia – podobało mi się to.

Gdy zamykałam studio, popatrzyłam na złoty zegarek na nadgarstku; 'Dwudziesta pierwsza' – powiedziałam sama do siebie. Agness czekała na mnie w samochodzie. 'Jedziesz do domu?' – rzuciła bez zastanowienia, i szczerze mówiąc, zdziwiła mnie tym pytaniem. 'Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to pójdę na piechotę' – zaśmiałam się. Agness chodziło tylko o to, czy dziś nigdzie się nie wybieram, ale tak jak ona, preferowałam zostać w domu.
- Miles się nie odezwał?
- Nie, jeszcze nie. – odpowiedziała sucho, nie chcąc okazywać żadnych emocji. Widziałam, że jest zmęczona.
- Wracajmy do domu.

Przez te wszystkie lata kofeina przestała na mnie działać. Piłam kawę czasem jak wodę, w nadziei, że nie zasnę przez jeszcze parę minut. Marcel żartował, że nie dożyjemy nawet pięćdziesiątki w takim tempie. Młodość ma jednak czas na swoją głupotę i destrukcję. W mieszkaniu panowała świeża aura, pełna zimnego powietrza po tym, jak zapomniałyśmy zamknąć okno. Jak co poniedziałek, wzięłam laptopa na kolana, włączyłam Skype’a i czekałam na pojawienie się Claudii.

Czas powiedzieć o tej bardzo bliskiej mi osobie parę słów. Z Claudią, Polka ze słowiańską urodą, znałyśmy się od czternastego roku życia. Chodziłyśmy do jednej szkoły w naszym mieście, a los tak chciał, że nie od razu stałyśmy się dla siebie aż tak ważne jak w późniejszym okresie. Może do tego trzeba było dorosnąć? Claudia przeszła w swoim życiu znaczne metamorfozy, z czego powstała istota niezwykle wrażliwa, zdecydowana w odpowiednich momentach, odważna, ale też bardzo nieśmiała, która wiecznie nie wierzyła w swoje jawne talenty. A miała ich wiele, jednak tym najbardziej cennym było pisanie. Ile to powieści, książek, przemyśleń wyszło spod jej pióra! Byłam świadkiem jak dorastała, jak ze zbuntowanej nastolatki stała się pasjonatką odkrywania świata, wyobraźni. Interesowała się historią, sztuką, literaturą. Czytała morze książek, uważając, że to nigdy nie jest strata czasu. Miłowała się w pięknych rzeczach, ubraniach, dobrej kawie, obrazach i fotografiach. W liceum zaczęła rozumieć, że nawet jeśli jest patriotką, to nie chce się ograniczać prawnymi granicami – postanowiła wyjechać. I tak to właśnie, dzięki pomocy finansowej jej rodziny, znalazła się w Londynie. Znała język bardzo dobrze i w głębi duszy wierzyła, że to co robi, ma sens. Miała zostać tam dwa tygodnie, na próbę, jednak mieszka tam już trzy lata. Jej nieśmiałość i brak wiary w siebie zostały rozwiane w znacznym stopniu, kiedy dostała się na uniwersytet, i to nie byle jaki – Oxford, kierunek historia. Pamiętam jeszcze jak przyjechała do mnie, wówczas do Mediolanu, na wakacje, i dała mi do ręki starannie napisany list. Zawsze starała się o swoją kaligrafię w takich momentach, tak i tym razem dopracowane litery ułożyły się w parę zdań, chyba dwadzieścia, z czego jasno wynikało – dostałam się na Oxford. Radość była niepohamowana, tak samo jak butelki szampana i balanga do rana, w końcu było co świętować! Tak oto nasze drogi rozstały się na dobre. Był to proces wolny – najpierw jedno miasto ale inne szkoły, później inne kraje. Claudia stworzyła w deszczowym Londynie, który jak mówiła – odzwierciedla jej deszczową duszę – swój mikrokosmos, swoje szerokie cztery kąty. Miała dużo znajomych, obracała się w alternatywnych sferach towarzyskich, chodziła co sobotę do teatru, piła codziennie rano dobrą kawę, pracowała jako stażystka w muzeum [co było wielkim sukcesem], czytała ciągle morze książek. Była szczęśliwa.

Lubiła gdy wiatr bawi się jej długimi, kręconymi, złotymi włosami. Twarz miała bardzo chudą, wręcz czasem kościstą. Niskie czoło, niebieskie, wyróżniające się oczy, smukły nos, czasem pojawiający się promienny uśmiech. Jej twarz miała wygląd surowy, uwydatniony dodatkowo bladą, białą cerą. Nosiła zazwyczaj koszule w kwiaty, obcisłe, kolorowe spodnie, rozpuszczone włosy, kapelusze. Była zdecydowanie jedną z najlepiej ubranych ludzi, jakich znałam.

Claudia mówiła o sobie, że jest Tragicznym Romantykiem, chociaż ja zawsze uważałam ją przede wszystkim za wykwintnego marzyciela. Pragnęła tego, czego w owej chwili nie mogła mieć, chciała żyć w czasach o których czytała w powieściach. Miała skłonności do filozofowania, pisała pamiętnik, lubiła białe latarenki, otwarte okno i mroźne powietrze w zimie. Lubowała się w Księżycu, a gwiazdy uważała za swoich słuchaczy. Jak sama mówiła, niebo w Londynie niewiele różni się swoimi zwyczajami od mojego paryskiego, bo przecież jest kosmopolitą. Była dziewczyną bardzo inteligentną, elokwentną, o wysokich wymaganiach, które zaspokoiła na parę chwil. Zadowoliła się przeprowadzką i studiami. Jak nietrudno zgadnąć, szczególnie znalazła wspólny język z Marcelem. Zapoznałam ich ze sobą od razu po tym, jak zaczęłam się z nim bliżej zadawać. Przypadli sobie do gustu, mimo początkowego zgrzytu poglądowego – kwestii w której i dziś się nie zgadzają. Gdy jednak zaczęli ze sobą dłużej rozmawiać, odkryli wspólną pasję do książek, muzyki z lat ’80 i Davida Bowie.

Przyznam, że Claudia lubiła przebywać w gronie moich znajomych. Zawsze jak przyjeżdżała, chętnie spotykała się z całą gromadą ludzi związanych z modą. Uwielbiała Paryż, chociaż mimo fascynacji, przerażał ją język francuski. Miałyśmy wyśmienity kontakt od wielu, wielu lat - przyjaźniłyśmy się. Wiem, że jestem dla niej ważną osobą, zawsze byłam – ile razy wygadałyśmy się, wypłakałyśmy, mówiąc rzeczy, które nikt inny nigdy nie usłyszy. Rozmowa i zrozumienie poprawiało nam humor. Claudia znała Agness, również ze szkoły; mocno się zakolegowały. Lubiłyśmy siadać co poniedziałek przy otwartych na oścież oknach, włączać laptopa i przez pięć, sześć godzin, poczuć się jak za dawnych czasów.

Była już pora, o której zwykle Claudia dzwoniła. Znałam ją za dobrze, żeby nie wiedzieć o uroczej skłonności do spóźnień, więc postanowiłam przebrać się w swoją ulubioną koszulę, idealnie wpasowującą się w kolor pościeli i wyciągnęłam nogi na stojący obok stolik. Patrzyłam w sufit i próbowałam walczyć z małym bólem głowy po dzisiejszym początku nadchodzącego chaosu. Podziwiałam Agness, która po tylu godzinach w pracy miała ochotę przygotowywać kolację. Nie wiem czy z głodu, czy z tej miłości do jedzenia; jakkolwiek by nie było unoszący się zapach był bardzo przyjemny, a w tym momencie, przy chwilowej migrenie, nazwałabym go leczniczym.

Kiedy pracujący okap mieszał się ze snem zamykającym powieki usłyszałam dźwięk przychodzącego połączenia. Zerwałam się powoli z łóżka i od razu zobaczyłam twarz przyjaciółki na całym ekranie laptopa.

- Claudia! Jak miło cię widzieć. – I faktycznie; mimo, że rozmawiałyśmy co tydzień, tęsknota była wielka i każda taka pogawędka trwająca zazwyczaj kilka godzin, kończyła się ogromnym smutkiem w oczach. Dziwne było, że już nie mogłyśmy spotkać się codziennie. Spełniałyśmy marzenia, a to też ma swoją cenę, a tęsknota w tym wypadku jest chyba największą. – Koniecznie opowiadaj, co słychać w deszczowym Londynie! - powiedziałam widocznie zmęczonym, ale jak najbardziej podekscytowanym tonem.

Claudia lubiła opowiadać, miała w tym podobne skłonności do Marcela. Mówiła zawsze dużo o swoim uniwersytecie, o książkach, o londyńskim życiu, znajomych. Gdy dzwoniła, kładła zawsze laptop na białym stoliku, tuż koło wielkiego okna, przez co mogłam dobrze widzieć jej pokój, który od zawsze tak mi się podobał. Miałyśmy podobny gust trzeba przyznać; Claudia postawiła na minimalizm, o czym od zawsze marzyła, materac na podłodze, jak najmniej mebli. Oszczędność - komentowała. Tym razem zasiadła z kubkiem herbaty w ręku i od razu przeszła do pytań dotyczących przyjazdu.

- Już wszyscy się tu szykują na Fashion Week. Kiedy przyjeżdżacie?
- Przyszły tydzień, przy dobrych wiatrach. Chciałabym zdążyć.
- Koniecznie. Muszę ci pokazać wiele rzeczy. Kupiłam ostatnio starą maszynę do pisania za parę funtów.
- Naprawdę?! Zawsze o takiej marzyłam! – powiedziałam w bardzo podekscytowany sposób; nasze pasje pisarskie jak widać nie zmieniły się, mimo lat. - Musisz mnie zabrać na wycieczkę na Oxford Street i Portobello Road. Nie mogę się doczekać, specjalnie nic nie kupuję tutaj.
- Też czekam na zakupy! Oh, jak dobrze czasem porozmawiać po prostu o zakupach. Tutaj wiele ludzi jest takich poważnych. Nie powiem, by mi to przeszkadzało, w końcu mam co chcę, jednak czasem wolę zajmować się po prostu ubraniami.
- Ach, miło tak czasem odizolować się od świata eleganckich Brytyjczyków, co?
- Przyznam! Kocham ich, ale tak kocham, że czasem z tej miłości aż nienawidzę. Prawdziwi dżentelmeni, mnóstwo cudownych ludzi, taka mądrość i klasyczność. Ogół jednak sprawia, że i tak uwielbiam zamknąć się w pokoju i wyglądać przez okno w poszukiwaniu czarnych taksówek i świateł odbijanych w szybie.
- Nawet nie wiesz jak dobrze to rozumiem. Ogół zawsze pozostanie ogółem, bez względu na miejsce zamieszkania.
- Właśnie. Wiesz, to takie przekonanie, że znam swoje miejsce i ono jest właśnie tutaj, ale boję się, że pewnego dnia to mnie może przerosnąć. Póki co delektuję się samą aurą, atmosferą, która tu panuje.
- Tak! Tutaj, w Paryżu, czuję, że chłoniemy ten klimat, ale wiesz, brakuje mi tego naszego odbierającego dech śmiechu z rzeczy tak niedorzecznych!
- Czasem trzeba odłożyć mądrość i inteligencję na bok. - Claudia powiedziała to z niebanalnym przekonaniem. - Sim, tak nie mogę się doczekać waszego przyjazdu. Przyznam, że troszkę się stęskniłam. Zaplanowałam tyle rzeczy. Pokażę Wam moje ulubione brukowane ścieżki, kawiarnie, a architektura odejmuje mowę! Mam nadzieję, że znajdziecie tyle czasu.
- Oby – powiedziałam odpowiadając głuchym uśmiechem, bo nie do końca w to wierzyłam, chociaż chciałam.

Do pogawędki przyłączyła się Agness. Nasza rozmowa dzieliła się na charakterystyczne etapy: radość – opowieści – nostalgia – przygnębienie – melancholia - pożegnanie. I ostatni etap był najgorszym ze wszystkich. Czas zawsze mijał nie ubłaganie, jakby bawił się wskazówkami zegara, a przy tym i naszym życiem, a szczególnie moim, gdy traciłam poczucie raz na parę dni. Bo jak to mówią, szczęśliwi czasu nie liczą, chociaż coraz bardziej dostrzegam, że dopada to i szersze grono odbiorców. 

Minął więc i poniedziałek, później wtorek, który nie odznaczył się niczym innym niż jego poprzednicy. Wielkimi krokami zbliżał się równie wielki dzień, kiedy losy Agness może znów zostaną poddane próbie, a ja po raz kolejny będę zmuszona do znalezienia sobie równie ciekawego zajęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz