sobota, 26 października 2013

ROZDZIAŁ 9.




Miło jest zamienić kolana i ramię na wygodne oparcie w samolocie. Wygodne do czasu - moje wyszukane pozycje embrionalne często nie współgrały z komfortem lotu. Odprawa odbyła się bez problemu, pies zniknął z pola widzenia [z nadzieją, że nie poleci do Ameryki Południowej], a my nareszcie znaleźliśmy się w samolocie, tradycyjnie spóźnionym. Tak, opóźnione loty wpisały się już w każdą naszą podróż, z przekąsem podpowiadając, że to wina szczęśliwego fatum. Bo może poprzedni się rozbił?

Usiadłam między Marcelem i Jonasem, po czasie uznając, że lepiej nie będę kłócić się o miejsce przy oknie, skoro następne parę godzin spędzę na liczeniu owieczek. Zresztą, Marcel zawsze wygrywał nasze kłótnie, a jeszcze częściej szczycił się nimi całymi dniami. Dlaczego musiał być dżentelmenem dla innych kobiet, a dla mnie jedynie sporadycznie? Mógł mnie przecież puścić chociaż raz na to miejsce! Zero szans, widocznie nie byłam kobietą. W czasie lotu szkoda było mi zamykać oczy - mogłam przecież patrzeć wtedy na białe chmury i czyste niebo. To dobry sposób na pozbycie się snu z powiek.

Pożegnałam sen, zatapiając oczy w grubej warstwie białego puchu, przynajmniej przez pierwsze chwile lotu, kiedy to zawsze czułam niesamowitą fascynację tym widokiem. Trzeba było przyznać, że Marcel korzystał z uprzywilejowanego miejsca, jak tylko mógł. Często musiałam krzyczeć, oczywiście szeptem [co mogło być nieco nieznośne], by mi odsłonił, gdy jego cała głowa i rozczochrane włosy zajmowały trzy czwarte okna. Przyznaję, czasem zachowuję się jak rozpieszczone dziecko, ale przecież chciałam też widzieć te krajobrazy! Jonas kiwał tylko głową, nie rozumiejąc, o co właściwie chodzi. Śmiał się z nas pod nosem i sarkastycznie stwierdzał, że zajął najgorsze ze wszystkich miejsc. Poklepał mnie tylko po ramieniu – wyraz współczucia za konieczność walki z upartym Marcelem.

Lot odbywał się spokojnie, jak spokojnie może płynąć okręt po morzu chmur. Cyklicznie, co pięć minut, słyszałam śmiech Agness siedzącej parę siedzeń za mną, razem z Milesem i Mattem. Wiedziałam przynajmniej, że u niej wszystko jest w porządku. Godzina lotu zaczynała się jednak trochę dłużyć, siedzenie bez ruchu dawało się we znaki. Oparłam głowę o ramię Marcela, wybierając tajemniczy element, który podobał mi się bardziej w wystającej kości, niż miękkim siedzeniu.

Uśmiechnął się. Słuchał po raz trzeci tej samej piosenki, pewnie Bowie. Jego bordowo – ciemnozielony sweter został doszczętnie pokryty białą sierścią, w przeciwieństwie do czarnych spodni i kapelusza. Falowane włosy wciąż były wilgotne, jakby niedokładnie je wysuszył rano. Białe słuchawki i parę metrów nad budowlami starczyło mu, by zamknąć się we własnym świecie – typowe zachowanie dla Marcela.

Nasze relacje w ostatnich dniach były jedną wielką tajemnicą. Wątek pocałunku – tak pięknego pocałunku – zostawał zazwyczaj pominięty. Temat tabu? Balansowanie na krawędzi przyjaźni z chłopakiem nie należało do moich ulubionych przeżyć. Bałam się o to, że ta harmonia dusz przemieni się w konkretne uczucie…miłość – kataklizm? Nie, to niedorzeczne. Nie umiałabym sobie wyobrazić sytuacji, w której wyznawałby mi to, co do mnie czuje. Nie potrafiłam nawet przyjąć do wiadomości, że mógłby mnie traktować inaczej, niż teraz. Czułam jednak, że przekroczyliśmy jakąś umowną granicę między przeszłością a przyszłością. Przystanek „teraźniejszość”, peron pocałunek.

Między odtwarzanymi piosenkami i milczeniem, nawiązała się w końcu jakaś rozmowa. Marcel mawiał, że tylko ja umiem wyrwać go z hermetycznego toku myśli tak banalnymi stwierdzeniami. Mimowolnie zastanawiałam się czy milczenie Marcela miało jakiś związek z serią pocałunków? To zręczne udawanie, krępujący temat czy już zapomniał o tym, co się zdarzyło? Ja też jak najszybciej powinnam. Zresztą, nie umiałam nic nie mówić, mając Marcela obok. Za dużo rzeczy miałam mu do powiedzenia, chociaż miałyby się ograniczyć do jest mi zimno czy wyglądasz jak kurczak [tej uwagi szczególnie nie lubił]. Nie zważałam już na nic, jakby życie szło zupełnie innym torem niż ten pojedynczy eksces – czas to najlepszy prokurator w tym wypadku.

Jonas również włączał się w dyskusje, podnosząc lekko głos, gdy ekscytował się lub dziwił – wyjątkowo z niego podatny na emocje człowiek. Każda podróż jednak męczy, nawet w tak doborowym towarzystwie, szczególnie, gdy spało się stosunkowo mało. Powieki zrobiły mi się ciężkie i odpłynęłam, zrzekając się mimowolnie tych nieopisanych przestrzeni błękitu i dywanu białej pary wodnej. Obudził mnie Marcel, tym razem subtelnie szturchając w ramię. Przeciągnęłam się i zobaczyłam grunt pod nogami. Przez moją twarz też przeszłaby pewnie nuta ekscytacji, gdybym nie wracała do życia tak powolnym tempem.

Pojawił się Londyn. Może nie czuć tego było na lotnisku, pośród tak wielu sklepów, jeszcze większej ilości narodowości, ludzi, chaosu – te rzeczy są też w Paryżu. Ale brytyjski akcent, brytyjskie pamiątki! O tak, za tym tęskniłam za każdym razem! Podobno udało się chłopakom odebrać walizki bez większych problemów, ale skąd miałam mieć pewność? Zazwyczaj tak mówili, znikając na godzinę w czeluściach holów. Wolałyśmy nie zajmować się takimi rzeczami – jesteśmy zdecydowanie bardziej stworzone do zamawiania im kawy i małych, chrupiących drożdżówek [jeszcze świeżych, w czym może sprzyjała pora, jednak nie miejsce], niż do panikowania i zmartwień, czy bagaże jeszcze żyją.

Zaczęło się więc. Nigdy nie mogę się przyzwyczaić do Fashion Weeków. Traktuję je chyba zbyt entuzjastycznie, a przecież powinna to być część mojej pracy. Cóż, tylko jak że nie w każdej znajdujesz się w Nowym Jorku, Mediolanie czy Barcelonie dwa razy do roku.

Mój entuzjazm w życiu przypominał wiele razy knot. Im dłużej palił się ogień, tym on szybciej znikał. Przeradzał się w grudkę zwykłej wazeliny o zapachu owoców leśnych i zbytecznie leżał, błagając o koleją dozę zapału. Po czasie przecież przyzwyczaiłam się do Paryża, do pracy w agencji, do kupowania bagietek i słuchania karkołomnego języka na ulicach. Przyzwyczaiłam się nawet do niespodzianek Marcela, o ile do takich rzeczy można przywyknąć. Ale Fashion Weeki i dni na walizkach sprawiały mi po prostu radość; zapalały ten ujawniający się od czasu do czasu knot chęci do życia.

I znów miałam przyjemność czytać The Times na lotnisku, pić mocną, gorącą kawę, słuchać brytyjskiego radia. Czekałam na walizki, na resztę Drużyny Pierścienia [w tym wypadku wyrośniętych hobbitów], na jakąś wiadomość od Claudii. Ag zajadała się właśnie jakimiś czekoladowymi muffinami, kiedy nagle ktoś zakrył mi oczy. Trzy możliwości: Paul, Claudia czy Marcel?

- Claudia! - zdawało się, że nasze okrzyki szczęścia rozbrzmiewały po całym terminalu. Przecież tyle się nie widziałyśmy! Wpadłyśmy sobie w ramiona, złote falowane włosy stanowczo ograniczały moje pole widzenia. Przez nie też miałam trudności z wydobyciem całego potoku słów, jakie chciałam wylać wprost do ucha przyjaciółki. Ag przywitała się z Caludią nie z mniejszym entuzjazmem, przy czym udało jej się wszystko dookoła oznakować czekoladą z muffiny, podobno z emocji.

A gdzie podziała się reszta naszej załogi? Claudia zdziwiła się i skora była zapytać, czy aby po drodze nic się nie stało, mimo, że nie wiedziała, ile dokładnie osób będzie. Nie spodziewała się ich na pewno tylu! Jednak jeszcze nie zdążyłyśmy odpowiedzieć jakiekolwiek na pytania, gdy  usłyszałam hałas kółek sześciu walizek, szczekanie psa i monolog Matta. Claudia znała tylko Marcela, była więc nieco skrępowana takim natłokiem ludzi, nie wiedząc z kim ma się zapoznawać pierwsza. Uśmiechnęła się i po chwili została powitana przez każdego, z bonusowym objęciem Jonasa, które rzekomo miało pozbyć się niepewności z twarzy mojej przyjaciółki.

Claudię chyba bardziej przeraziła świadomość ulokowania tylu ludzi w jej małych dwóch pokojach, niż zapamiętanie imion. Od razu zauważyłam ulgę w jej oczach, gdy dyskretnie szepnęłam, że tylko ja i Ag u niej śpimy – wedle zapowiedzi. Reszta będzie musiała się zadowolić dzieleniem łóżka matrymonialnego z innymi trzema osobami lub w najlepszym wypadku materacem na podłodze.

Ah, jak miło było zobaczyć Claudię po tak długim czasie! Kiedy wychodziliśmy z lotniska, wiatr bawił się jej złotymi, coraz dłuższymi lokami i czarną spódnicą. Wciąż była chuda, chodziła szybko, nie lubiła zimna. A pogoda przecież była typowo brytyjska! Krople deszczu budziły mnie coraz bardziej, a wilgoć nie była korzystna dla moich zatok. „Marzyłam o takiej pogodzie, jednak teraz wolę na nią narzekać” – pisała Claudia w listach.

Paul, jak zazwyczaj bywa, spóźnił się. Właściwie pojawił się dopiero w momencie, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Zauważyłam go niemal od razu; tylko jedna osoba potrafi chodzić tak samo w życiu prywatnym, jak na wybiegu. Opisy tych ludzi staną się już monotonne; znów metr osiemdziesiąt parę, znów dziesięć kilo niedowagi, zapadnięte policzki, uwydatnione przez kości. Ale jednak Paul to Paul – model od ponad ośmiu lat, nieustanna gwiazda wybiegów, pewny element Tygodnia Mody. Jego cechą charakterystyczną były ogromne, szaro – niebieskie oczy, duże usta, bardzo jasne [tlenione wręcz] włosy, sięgające długością uszy. Miał bardzo żylaste ręce i śmieszne ułożenie kości w nadgarstku. Pozbył się swojego niemieckiego akcentu jako szesnastolatek, pożegnał Berlin w wieku osiemnastu lat i zamieszkał w Londynie ze względów bardziej uczuciowych, niż finansowych. Marzył o karierze reżysera, na razie zadowalając się drobnymi rolami aktorskimi w amatorskich teatrach. Z pewnością miał talent, w szczególności do rysunku i pisania wierszy. Traktował modeling jako łatwą pracę dorywczą, która pomagała mu przeżyć do następnej sesji na uczelni. Przyjaźnił się z Claudią, notabene swoją sąsiadką.

Właściwie dlaczego nie przyjechali razem? Blondyn od razu zaczął tłumaczyć, że nie wyjechał z domu na czas, wymienił pokrótce wszystkie czynności, którymi się zajął w trakcie naszego lotu. Radość z tego spotkania była równie wielka jak powitanie Claudii. Paul przyjaźnił się z większą częścią naszej grupy. Przyznam, brakowało go w Paryżu. Kwartet Marcel, Paul, Matt i Jonas wróżył po prostu wieczne imprezy, dużo śmiechu i spacery latem o czwartej nad ranem.  Może dlatego te tygodnie spędzane w Londynie miały jeszcze większą moc? Przypominały to, co kiedyś było, w tym samym czasie uzmysławiając, jak niesprawiedliwie niektórzy zostali rozłączeni. Miles również nie widział Paula po raz pierwszy, tak wynikało z krótkiej rozmowy na lotnisku i z relacji Ag. Spotkali się na kilku pokazach i od razu złapali dobry kontakt. 

Kiedy emocje powoli opadały, poczułam jak zaczynam mieć dość huku na lotniku, biegających ludzi, którzy co chwilę ocierali się o mój lewy bark i umiejętnie drażnili się z moimi nerwami, zahaczając o plecak wiszący na ramieniu. Ucieszyłam się bardzo kiedy Paul zarządził opuszczenie terminalu i prawdziwe wkroczenie do Londynu. Końcówka każdego wyrazu zachęty Zapraszam w moje skromne progi była ledwo słyszalna, chociaż po czasie dało się zauważyć poprawkę na „nasze progi”, szczególnie gdy Paul spoglądał na Claudię przepraszającym wzrokiem, jakby ten błąd był niewyobrażalny.

Ironia losu, Marcel przez parę dni moim sąsiadem. W praktyce przekłada się to na właściwie każdą wolną chwilę spędzoną razem, pod pretekstem braku cukru lub pożyczenia ładowarki do iPhone’a. Kolejna rzecz, która nigdy się nie zmieni – tylko, że obecnie zaistniały nowe okoliczności. Błędem było powiedzenie, że wszystko między nami wróciło do pierwotnego porządku. To tak jakby wprawić w ruch kulę i o tym zapomnieć, ale przecież nie zmienia to faktu przemieszczania się jej po swoim torze. Tak samo było z jedną tak bardzo nie przemyślaną sytuacją, o której na szczęście mało kto wiedział. A może sęk właśnie na tym polegał? Jonas i Matt robili przecież swobodne dygresje i ironicznie odnosili się do naszej „matczynej przyjaźni”, ale każda taka uwaga kuła mnie niczym igła prosto w nerw. Tak bardzo chciałam żałować tego pocałunku, a tak bardzo nie mogłam. I znów o tym mówię!

Widok białej pościeli w kwiatki, dużego białego pokoju i książek poukładanych zgrabnie na podłodze wprawił mnie w dobry humor. Charakterystyczny klimat domu Claudii przypominał mi te wszystkie marzenia, o których rozmawiałyśmy więcej niż powinnyśmy. Kiedyś były czystym powodem do czekania i smutku – dziś, jednym z elementów składowych codzienności. Miałyśmy z Ag do dyspozycji cały pokój, i mimo, że był on dość mały, mieściły się w nim na szerokość trzy materace. Miło było mieć dodatkowe korzyści z teoretycznie służbowych podróży, a jeszcze milej – mieć kącik, który będzie na ciebie zawsze czekał, w obcym mieście.

Rozpakowałam wszystkie rzeczy, nieco zaburzając porządek, o który Claudia walczyła cały poprzedni dzień. Torby znalazły odpowiednie miejsce na podłodze, ubrania układały się na wieszakach, a przestrzeni w szafie cyklicznie brakowało.  Oparłam plecy o miękką poduszkę na łóżku, wyciągnęłam ręce w stronę ściany, prostując całe moje ciało, gdy usłyszałam donośne, męskie głosy. Nagle uzmysłowiłam sobie, kto mieszka obok. Co prawda, wiedziałam o tym, ale głos Marcela grzmiący głęboko w moich uszach dał mi znowu do myślenia.

'Zapowiada się ciekawie' - stwierdziłam, najwyraźniej na głos, na co by wskazywało 'co mówisz?!' dochodzące gdzieś z kuchni. Od zawsze ufałam swojej niezawodnej już przez lata intuicji, która też tym razem mi podpowiadała, że ten rozdział wzniosłych czułości ze strony przyjaciela się nie zakończył. Radio było włączone i zasłuchałam się na chwilę w pewnej audycji, zafascynowana pięknym brytyjskim akcentem. W domu zrobiło się trochę ciszej, spokojniej, a nagle ktoś harmonię zakłócił i głośno zapukał.

- Ag, idź otwórz! – krzyknęła Claudia z kuchni, zapewne walcząc na noże z piekarnikiem. Czasem miałam wrażenie, że powinnam otworzyć szkołę kucharską, zaprosić sześćdziesiąt procent moich znajomych i pokazać im, jak przyrządzić coś innego niż makaron z sosem. Ag została wytypowana więc do otwarcia i dobrze się stało, bo akurat trafiła na swojego gościa.

- Idę do hotelu, chciałem ci tylko zostawić adres.

- Dziękuję. Zadzwonię wieczorem.

Mogę się założyć, że przytulili się na pożegnanie. Mówili cicho, jakby nie chcieli, by nikt ich usłyszał. Jako przyjaciółka Ag uważałam, że mam prawo do oceny jej zauroczeń i miłości. A jak to często bywa, opinia nie zawsze jest pochlebna. Kiedyś ani ja nie lubiłam jej chłopaka, ani tym bardziej ona nie lubiła Huberta. Miles jednak pasował do niej tak bardzo, że nie mogłam powstrzymać mojego zachwytu. Cieszyłam się jej szczęściem, chociaż wydawało mi się tak bardzo idealne, że zaczynałam się obawiać odejścia dobrej passy. Ale właściwie, czym się teraz martwić? Są razem w Londynie, przed nimi dziewięć dni wspólnego wyjazdu, uczucia wydawały się kipieć w cieple zachodów słońca i wodzie Sekwany, więc czy londyńska mżawka będzie w stanie zakryć te perspektywy?

Tydzień Mody rozpoczynał się dokładnie jutro. Miałyśmy więc jeden dzień na nabranie sił, zadomowienie się u Claudii i ukojenie oczu widokiem Big Bena, choćby z daleka – musiał nas przecież wprowadzić w rytm miasta i zapewnić, że jesteśmy w odpowiednim miejscu. Londyn przepełniony był już po brzegi bloggerami, chudymi dziewczynami, mężczyznami z niedowagą, projektantami, wyszukanymi strojami i białymi iPhone'ami. To aż zabawne, jak miasto może stać się stolicą w zaledwie jeden dzień.

Wszystko dookoła żyło. Po nieprzespanych nocach, po stresie, po pracy, znaczących wydarzeniach ostatniego czasu, utknęłam w jakiejś czasoprzestrzeni między nocą a kolejnym dniem. Wyjazd zawsze był ukojeniem dla mojej duszy, która tak bardzo potrzebowała oddechu, nabrania pary w usta, choćby była to londyńska mgła z domieszkami spalin czarnych taksówek. Na każdym kroku, na każdej ulicy można było więc poznać wyróżniające się i charakterystyczne osoby z napisanym jakby na czole Fashion Week. Wszystkie te widoki napełniały mnie fascynacją, nawet po paru latach. Zachodziłyśmy do najlepszych kawiarenek wybieranych przez Claudię - jak sama stwierdziła raz na rok można zaszaleć. Pierwszy dzień zupełnego odpoczynku i wreszcie braku jakichkolwiek planów. Zwiedzanie nie miało programu bardzo nadgorliwego, było raczej luźnym oglądaniem tego, czego jeszcze nie widziałyśmy, a co bystre oko Claudii zdążyło zaobserwować, podczas zaznajomienia się z miastem. Musiałyśmy też koniecznie zobaczyć po raz piętnasty z kolei najbardziej znane turystyczne cele, bez których dla mnie Londyn nie byłby Londynem, jak dla większości podróżnych. Na Claudii nie robiły już wrażenia, mijała przecież codziennie Oxford Street, idąc do pracy. Zawsze nosiła jednak ze sobą wielką mapę, na wszelki wypadek, gdybyśmy się zgubiły bez ratunku.

I tak oto zawędrowałyśmy do dwóch antykwariatów, trzech księgarni, dwóch cukierni, obejrzałyśmy panoramę Londynu z London Eye i śledząc przez chwilę Tamizę, wróciłyśmy do domu. Po drodze trzeba było koniecznie wstąpić do sklepu spożywczego, zaopatrzyć się w placki do tortilli, dwie soczyste, czerwone papryki, dwie limonki i parę cytryn. Claudia może nie była kulinarnym mistrzem, ale lodówkę miała zawsze pełną niezbędnych składników. Mała i przytulna kuchnia Claudii starczała w zupełności dla jednej osoby. Zdobiły ją szklane pojemniki na makaron, porcelanowe solniczki, białe, ozdobne puszki na przyprawy, kawę, kakao, a na stole leżała nawet książka kucharska, którą kupiłam jej na zeszłe Święta. Wąskie, wysokie okno, pokryte obecnie deszczem, sprawiało pozorne wrażenie oka na całkiem spokojne życie. Cicha boczna ulica, latarnie, rzędy świateł na horyzoncie. Piąte piętro służyło swoimi przywilejami.

- Paul mi napisał, że właśnie jadą metrem. Zapraszamy ich na jedzenie? – pytanie Claudii aż prosiło się o odpowiedź „nie”.

- Zaproś, pewnie nic nie mieli w ustach od rana.

- Może zaproszę też Milesa? Jest dziś chyba sam, ale jeśli nie chcecie...

- To jeszcze do niego nie zadzwoniłaś?! - przerwałam Ag, gdy rozpoczynała właśnie litanie dotyczące 'narzucania się', którego tak bardzo nie mogłam znieść. Znów cisnęła się ironiczna odpowiedź nie, jednak czyżby dziś nastąpił jakiś przypływ miłosierdzia? Oby przeszło, zanim Marcel przyjedzie.

Nagle kuchnia o wymiarach metr na metr, stała się wystarczająco duża dla trzech osób. Mimo, że z trudem obracałyśmy się wokół własnej osi, każda chciała zajmować swoje odpowiedzialne miejsce przy krojeniu papryki czy myciu pomidorów, a celem przewodnim było oczywiście spędzenie czasu razem, zupełnie jak perę lat temu. Claudia przygotowywała placki, ja zabierałam się przygotowywanie warzyw, a Ag kończyła rozmowę z Milesem wielkim i niezależnym od niej uśmiechem. Kuchnia wrzała słowami, wspomnieniami, plotkami i ciepłą wodą w garnku. Nie skończyłam nawet kroić drugiej czerwonej papryki, gdy przez okno pokaźnych wymiarów zobaczyłam czterech wysokich mężczyzn z wypełnionymi po brzegi siatkami w rękach: Paul chował jedną dłoń w kieszeni, Jonas niezrozumiale biegł przed wszystkimi, Marcel [najprawdopodobniej, oceniając z piętra piątego] kończył papierosa, a Matt bawił się kluczami, podrzucając je co raz do góry. 

Wszystko jak w bajce, prawda? Życie idealne, chciałoby się powiedzieć. Bo właściwie moje życie bywało idealne. W takich chwilach jak ta, kiedy wszyscy moi przyjaciele schodzili się do jednego mieszkania, kiedy jedzenia nie dało się przejeść, a rozmowy wciąż dokończyć. Lubiłam nawet końce takich spotkań, kiedy każdy wybierał sobie towarzysza do rozmowy i w kącie zasypiał na jego ramieniu. Znałam tych ludzi już parę lat, wiele razem przeszliśmy kilometrów na tych drogach obcych miast, które rozproszyły nas po świecie, a mimo wszystko wciąż trzymaliśmy się razem. Chociażby raz na parę miesięcy.

Jonas wszedł pierwszy. Biegł do mieszkania, bo było mu zimno - jeansowa kurtka to za mało na ten miesiąc i tę pogodę. Paul jak zawsze poprawił najpierw włosy, później zdjął kurtkę i rękawiczki. Matt, tradycyjnie ze swoją, pamiętającą już wieki, skórzaną kurtką i pomiętymi czarnymi spodniami, przywitał się z Claudią, dając jej jakieś papierowe opakowanie. Marcel wszedł ostatni – zdjął swój pomarańczowy plecak i momentalnie po przywitaniu się, zapytał, gdzie jestem. Jego przemoczone włosy przyklejały się do twarzy, płaszcz zmienił kolor na ciemniejszy, plecak przemókł. Wyglądał naprawdę atrakcyjnie, kiedy wychyliłam się zza drzwi kuchni. Tak, Marcel wyglądał niebywale ze swoją bladą karnacją, wielkimi, niebieskimi oczami i wklęsłymi policzkami. Tylko dlaczego dostrzegam takie rzeczy właśnie teraz, kiedy spokój tej relacji został tak bardzo zachwiany? Kiedy dom z kart zaczyna się burzyć, niewiele w gruncie rzeczy można zrobić.

- Masz, to dla ciebie. – powiedział wciąż stając w korytarzu, najwidoczniej czekając na moment, kiedy będziemy sami – Zobaczyłem to i nie mogłem tego tobie nie kupić.

- Trucizna czy kajdanki?

- Byłem na Portobello Road, a później Nothing Hill. Szukałem intensywnie, ale tam takich rzeczy nie ma.

- Czym mnie więc zaskoczysz?

- Lepiej usiądź.

- Chyba nie zemdleję! - Marcel nie słuchał już kolejnych słów, nadmiernie wypływających z mojej ust, pewnie z nerwów, których bardzo nie chciałam pokazać. Miałam okropny nawyk materializowania myśli zbyt szybko, kiedy byłam podekscytowana, bez zastanowienia i zazwyczaj wbrew swojej woli. Niepokornie same wydobywały się na powierzchnię. Marcel delikatnym ruchem objął moje plecy i skierował mnie w stronę salonu; usadził na wygodnym fotelu w kwiaty i powiedział, abym zamknęła oczy.

Usłyszałam tylko jakieś szepty, odgłos niszczenia papierowej torby, cichy krzyk Claudii, która niemal zapiszczała, ekscytację Ag. W międzyczasie zadzwonił dzwonek do drzwi i do mieszkania dodatkowo przyszedł Miles. Myślałam sobie co właściwie się dzieje?! Przed chwilą stałam spokojnie w kuchni z towarzyszącym pomidorem i bordową papryką, a teraz naglę siedzę na fotelu z zamkniętymi oczami, a wszyscy wokół szepczą o czymś, o czym pojęcia nie mam. Zaczynałam się już niecierpliwić i denerwować; zapytałam dość stanowczo, czy ktokolwiek może mnie olśnić, a wtedy wyraźny i donośny szept Marcela odpowiedział - Teraz tak.

- Nie wierzę!  Naprawdę?! Nie żartujesz?! Gdzie znalazłeś to cudo?! - Rzuciłam się chłopakowi na szyję, po wykrzyczeniu jego imienia parę razy, ciesząc się jak pięcioletnia dziewczynka. Przytulałam go kilka minut, uznając, że zasłużył na jakąś nagrodę. Może nawet w przypływie emocji podarowałam mu pocałunek w któryś z policzków? Prezent za prezent, czyż nie?

Przed moimi oczami stała wielka, czarna, starodawna maszyna do pisania z srebrnymi literami - moje marzenie, to czego tak zawsze pragnęłam! Połysk światła z żyrandola nadawał jej jeszcze większego uroku, jak i zapewne to, z czyich rąk została mi wręczona. Jestem pewna, że moje oczy napełniły się właśnie łzami. Uczucie spełniania się drobnych marzeń ma zawsze w sobie unikatową magię.

- Po prostu byłem w odpowiednim antykwariacie. Raz na jakiś czas mogę zrobić ci prezent.

Oh, i to jaki prezent! Nie mogłam oderwać oczu od tej starej maszyny do pisania. Od zawsze marzyłam o takim eksponacie w moim pokoju. Marcel znał mnie za dobrze, jak widać. Nie zważałam nawet na jego mokre włosy, skórę i ubrania – w końcu musiał dostać jakąś nagrodę.

Podano w końcu do stołu. I kto by się spodziewał, że Claudia jednak ugotuje coś skomplikowanego? Z małą pomocą, ale zawsze to jakieś danie. Wszystkim smakowało, ale z zachwytu nie mogły wyjść dwie osoby: ja i Paul. To duża zmiana kucharska jak na kogoś, kto spala każde mięso niezależnie od tego, ile czasu je przyrządza na ogniu.

Claudia w gruncie rzeczy wciąż została tą skromną dziewczyną sprzed laty. Widziałam w niej wielką dumę i ten uśmiech wyrażający myśl „he, udało się”, ale podziękowała, bez większego eksponowania swoich zasług. Pamiętam jeszcze jak podczas naszych spotkań w jej domu częstowała mnie ciastami, które robiła jej mama, kawą rozpuszczalną z mlekiem i długą rozmową. Dziś już sama całkowicie radziła sobie w życiu; nie tylko dbała o dom, ale też studiowała i pracowała jednocześnie. Nie zmieniła się jednak jej dusza tragicznego romantyka, kronikarza, spisującego codzienność w pamiętniku, marzyciela bez przystani, błąkającego się po kartach powieści swoim podwodnym okrętem. Nadal była filozofem szukającym właściwiej drogi w życiu, które mimo wszystko poprawiło się nie do opisania. Nasze rozmowy przez Skype wyglądały więc tak samo paradoksalnie jak kiedyś, chociaż z czasem wyzbyłyśmy się narzekania i zmieniłyśmy adresy. Wciąż jednak patrzyłam na złotowłosą, chudą i delikatną dziewczynę w bordowym swetrze, która nie stresowała się już szkołą, ale utrzymaniem swojego życia w estetycznych ramach.

Przez połowę wieczoru wchodziłam do sypialni by spojrzeć jeszcze raz na prezent. Marcel znów skradł cząstkę mojego serca, może nie tyle samym faktem podarunku, ale tym, że wiedział, co chciałam. Nie trudno zresztą, kiedy do złudzenia powtarzałam mu moje wizje białego pokoju jedynie z materacem i pościelą w kwiaty, książkami na podłodze, maszyną do pisania na białym stoliku, kontrastującą z moim laptopem, aromatem ciepłej kawy w powietrzu. Wizje, które przecież się pomału spełniły. Nadszedł właśnie ten etap spotkania, kiedy jedni siedzieli wciąż z kimś przy stole, inni zajęli kanapę, a jeszcze inni zbierali się do wyjścia. Znalazłam się więc w pokoju Claudii, głaskałam klawisze klawiatury maszyny, zastanawiając się, czy jest jeszcze sprawna. W pewnej chwili ktoś podszedł od tyłu i przytulił mnie do siebie, zawieszając swoje ręce na mojej talii. Przyznam, było to tak nagłe, że aż się przestraszyłam! Pewnie podskoczyłam lekko w miejscu, chroniczna reakcja. Serce zaczęło bić mi szybciej, chociaż mogłam się spodziewać, kto to był. Czułam jego ciepły oddech na szyi, który lekko mnie łaskotał, ale był czymś tak przyjemnym, że nie mogłam sobie odmówić tego uczucia. Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy zobaczyłam tatuaż na nadgarstku. Kto inny mógł mieć różę wiatrów?

- Znamy się już tak dobrze, że nie muszę na Ciebie patrzeć, aby Cię rozpoznać! - i bez namysłu złapałam ręce oplatające moją talię i wtuliłam się w nie jeszcze bardziej. Nagle wszystkie myśli w mojej głowie natychmiastowo zaczęły wrzeć, bić się o lokum, pragnąc chwili wytchnienia obok chłopaka. Cisza zapanowała w pokoju Claudii, kontrastując z natłokiem osób mówiących w pomieszczeniu obok. Nic nie mówiliśmy. W pewnych chwilach nie warto. 

- Podoba Ci się?

- Bardzo. Zastanawiałam się właśnie, czy udałoby się napisać na niej parę słów - rzuciłam, czując niezmienny oddech na swoich plecach. Nie spodziewałam się jakiejś barwnej odpowiedzi na ten temat, jednak Marcel dodał tylko poczekaj i zniknął w drugiej części pokoju, szukając czegoś w swoim plecaku, tak ,że w nikłym świetle widziałam tylko zarys jego włosów opadających na białą koszulkę.

- Na co czekasz? - duża kartka zajęła odpowiednie miejsce w maszynie, a Marcel, nie wiedzieć kiedy i z jakiej przyczyny, znów znalazł się tak blisko. Może nie przykładał do tego żadnej wagi? Inna jednak myśl przeszła mi przez głowę, gdy trzymał już swoją dłoń na mojej, kreśląc pierwszą literę na starej klawiaturze. Dlaczego aż tak bardzo chcę się bronić przed bliskością, miłymi gestami, czułością? Karmiłam się absurdalnymi wnioskami, które zabraniały mi czerpać przyjemność z drobnych chwil. Strach przed kwestią końca – mój odwieczny wróg – znów powrócił. Przecież umiem pisać - chciałam ironicznie powiedzieć w stronę przyjaciela.  Powstrzymałam się jednak, szybko zapominając o ostatniej myśli i próbując walczyć z lękami – prawdziwymi sprawcami mojego nieszczęścia. W gruncie rzeczy byłam bardzo strachliwą osobą. Nie miałam jednak w zwyczaju o tym mówić – złota zasada: nigdy nie mów nikomu o swoich lękach. Zawsze ktoś może je wykorzystać. Tymczasem ciszę w pokoju przerwały donośne kroki, głuche zaraz przyjdę gdzieś na drzwiami.

Dzieliłam z Marcelem jedno krzesło, jego dłoń znalazła się na mojej, razem wymyślaliśmy odpowiedni tekst do napisania. Nie uważałam, żeby był to najlepszy moment, aby ktoś nas zobaczył, ale los w takich sprawach jedynie bywa łaskawy. Tym razem się jednak udało – tajemniczy głos wyszedł przez drzwi wejściowe mieszkania, ktoś zmywał w kuchni, Matt i Paul palili papierosy na balkonie. Za oknem rozciągał się ten przepiękny krajobraz rodem z romantycznych obrazów – pełnia Księżyca, chmury niesione przez wiatr na pastwę losu. Jedynie szyby od czasu do czasu traciły wyraźność przez wodę, a wtedy wyglądały, jakby płakały szczerymi łzami. W całym mieszkaniu zrobiło się bardzo cicho.

Dźwięk zapalającej się siarki, widok nikłej świecy, zapach wanilii. Według Marcela w takiej aurze można było dopiero pisać. Miałam wrażenie, jakby sporadycznie na mnie patrzył, mimo woli. Zachowywał się swobodnie po tym wszystkim co się stało – pomyślałam. A może to ja wyolbrzymiałam sprawę? Może nie powinnam przywiązywać aż takiej wagi do tego epizodu. Ale z drugiej strony nie umiałam go traktować inaczej jak rzecz kluczową w naszych relacjach! Jak bardzo nienawidziłam w sobie tego łańcuszka myśli, jaki chociaż raz na dzień mnie napadał, przywołując każdą drobną sekundę tamtego wieczoru. Sama bałam się przed sobą przyznać, że przecież wcale nie chciałam zapomnieć o tym pocałunku. I wcale nie chciałam udawać, że nie widzę jego wzroku na sobie. Mimowolnie jednak toczyłam walkę o zrozumienie i rozłożenie na czynniki pierwsze tych najprostszych sytuacji. Dlaczego tyle nad tym myślę? Przecież to bez sensu!

- Napiszmy jakiś list. – szepnął mi do ucha chłopak, nie chcąc zakłócić ciszy. – Gdybyś miała zakopać go pod ziemią i odnaleźć za parę lat, jak on by brzmiał?

Uśmiechnęłam się jedynie. Jak on by brzmiał? Mówiłby o chłopaku i dziewczynie, którzy uwielbiają białe, słodkie wino, puchowe poduszki, koty i książki? O tej magicznej ciszy, która kołysała samotną świecę na środku biurka? O Matcie, który o mało co nie spalił swojej skórzanej kurtki papierosem? Oparłam głowę o ramię Marcela, dotykając czołem jego ciepłej szyi. Ten list musiałby na pewno zawierać adnotację, że nadmiernie uwielbiamy się przytulać.



„ […] Ta przyjaźń stała się dla mnie powietrzem. Potrzebuję jej do nie tylko do życia, ale też poczucia przestrzeni i wsparcia. Była swego rodzaju portem, do którego napływały dwa bardzo podobne do siebie statki, różniące się jedynie detalami. Tą przystanią stał się biały pokój Sim, jej białe poduszki w subtelne, lekko różowe kwiatki, jej fotografie na ścianach, parapet pełen Vogue’ów. Często kładłem się na jej kolanach, pozwalając jej, by bawiła się moimi włosami. Zawsze pytała się, czy jest mi wygodnie, czy przypadkiem nie za ciepło, czy kawa nie jest za słodka. Nigdy nie wracałem na noc do domu. Umarłbym tam w zaledwie parę minut. […] Jedynie ona pojmowała moją definicję wolności. Nie protestowała, kiedy robiłem mało rozsądne rzeczy, motywując to po czasie młodzieńczą głupotą, jaką musiałem przeżyć, by stać się mądrzejszy. […] A nawet pocałowałem ją w życiu dwa razy. Nie umiem opisać tej słodyczy jej ust, zapachu jej skóry, miękkości jej włosów. Patrzyłem na nią jak na kwiat, rozkwitający w moich ramionach. I wtedy, już za pierwszym razem, zacząłem o niej marzyć.[…] Gdy rano się budziła, zawsze odgarniała włosy z twarzy, później przecierała oczy, aż w końcu szukała mnie w swoim łóżku. Wtedy bez słowa kładła się bardzo blisko i zasypiała ponownie, pewna, że ktoś przy niej jest. Nigdy nie mówiła mi o tym, ale wiem, że bała się samotności.[…] Pochłonąłem jej sposób bycia ciekawym życia. Czasem myślę, że gdyby mi ją odebrano, straciłbym nieodwracalnie znaczną część własnej duszy. […]” 



Gdy skończył pisać, wstał bez słowa, pocałował mnie w czoło i wyszedł z mieszkania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz