sobota, 31 maja 2014

ROZDZIAŁ 15.




Jutro mam pokaz, później dwa castingi, później pokaz, impreza, około północy zaczną się przymiarki…

Marcel nie był zbyt zadowolony z napiętego harmonogramu kolejnego dnia; jak sam przyznał, wolał leżeć w łóżku do późna, robić ze mną tort dla Matta i tańczyć w ciemnościach mojego pokoju. Skończyliśmy istotnie robić prezent parę minut po drugiej w nocy, więc wygnanie Ag na tak długo z domu było uzasadnione. Podwójnie nawet! Jak to wśród przyjaciół bywa, jedni próbują połączyć drugich w pary, tak oto powstaje układanka niezbyt prosta i rozsądna, budząca trochę kontrowersji, ale i szczyptę zabawy. Przyjaciele jednak nie puzzle, nie można ich po prostu dopasować co do milimetra wbrew ich woli; mimo wszystko jednak Ag posłusznie nie wracała do umówionej godziny, a ja miałam czas, by o północy otworzyć drzwi mieszkania, a dwie godziny później opaść na łóżko wycieńczona.

Marcel czekał przy Palais de Tokyo punktualnie, spoglądając na zegarek co chwila i z zadowoleniem wygrywając zakład dotyczący mojego spóźnienia. „Dobrze, wygrałeś!” – usłyszał na przywitanie, kiedy przytuliłam jego mokry od deszczu płaszcz i pocałowałam zimny policzek. – „W nagrodę dostaniesz parasolkę!”. Tradycyjnie bowiem musiało padać, a mój przyjaciel tradycyjnie nie miał przy sobie parasolki; na szczęście w miarę szybko dotarliśmy do Centre Georges Pompidou, gdzie odbywała się wystawa zdjęć naszej znajomej. Kim, również jak Marcel, zajmowała się fotografią analogową, często z nim współpracowała i pomagała wystawiać jego prace. Była Japonką jedynie rok starszą od nas, która mogła pochwalić się już długą listą sesji do magazynów modowych, takich jak Vogue czy L’Official Hommes. Znaliśmy się od czasu wyjazdu do Japonii, gdzie to właśnie ona robiła zdjęcia między innymi Marcelowi, Jonasowi i Mattowi do kampanii reklamowej. Zaprzyjaźniliśmy się podczas zwiedzania Tokio, kiedy ten niski, skośnooki aniołek o czarnych, długich, kręconych i gęstych włosach oprowadzał nas po stolicy i doradzał, którą poduszkę kawaii najlepiej wybrać. Kto by pomyślał, że tak trwale połączy Japonkę i Kanadyjczyka miłość do Araki Nobuyoshi! Kim mieszkała na co dzień w Nowym Jorku, ale na Tydzień Mody postanowiła zawitać do Paryża i zainaugurować swoją wystawę tymczasową w Muzeum Sztuki Współczesnej. Tego wieczoru miałam idealnego przewodnika, jakim był Marcel, który z przyjemnością opowiadał mi o poszczególnych fotografiach i technikach wywoływania zdjęć samej Kim.

Kochałam słuchać o kliszach i aparatach, powoli zarażając się pasją Marcela na tyle, by po każdym takim wyjściu prosić go o parę lekcji cennego fachu. Były to momenty, które sprawiały mu największą przyjemność – wiedział, że nigdy nie przejmę roli profesjonalnego fotografa, ale mimo to z wielką radością przyjmował moje zainteresowanie.

Wróciliśmy do domu bardzo późno, kiedy cała kamienica już spała, a ulica tylko miejscami jaśniała przygaszonym światłem. Marcel miał już za sobą niejeden pokaz i niejeden casting; ten ostatni w szczególności denerwował go w karierze modela, bo „marnował dwie godziny na to, by się dowiedzieć czy zarobię paręnaście euro”. Wytrwale jednak czekał na swoją kolei, czytając tomy kolejnych książek, grając w szachy z modelami albo robiąc sobie tatuaże w mało bezpieczny sposób. Kiedy Tydzień Mody witał do Paryża, Marcel najchętniej zamieszkiwał u mnie w domu, co wynikało zresztą bardziej przypadkiem niż zgodnie z planem. Ściągnął czarne conversy w czarnym korytarzu, zostawił kapelusz na wieszaku tuż obok kurtki Ag i skierował się prosto na sofę. Jego pomoc przy robieniu ciasta polegała zazwyczaj albo na przeszkadzaniu, albo na obrzucaniu mnie mąką, ale lepiej przecież piecze się w towarzystwie. Tak i teraz związał włosy, założył fartuch i zaczął wyjmować składniki z lodówki.

To wręcz niebywałe jak jeszcze nie tak dawno temu nie przyszłoby mi do głowy, że Marcel może mnie pocałować. Prędzej czy później jego ciepły oddech znajdował się na mojej szyi, a od złączenia warg dzieliły nas jedynie minuty. Od wieczoru w Londynie doszłam do wniosku, że nie mogę tak rygorystycznie i jednoznacznie patrzeć na to, co dzieje się między nami; nawet przyjaźń nie okazała się tworem statycznym, ale co w tym złego, jeżeli raz na jakiś czas jego namiętny pocałunek połączy się z moim? Lubiłam jak przytulał mnie od tyłu, jak bawił się moimi włosami, jak razem ugniataliśmy kruche ciasto i robiliśmy polewę czekoladową. Musiałam się jedynie przyzwyczaić do zmian, a z tym od zawsze miałam problem.

I tak oto cały wieczór żadne z nas nie odważyło się na nic innego niż przytulenie, plotkowanie o przyjaciołach, którzy zapewne zataczają się w barze, i tatuażach, jakie Marcel od niedawna nabył w którymś z białych namiotów. Ciasto było już gotowe, aromat mlecznej i gorzkiej czekolady roznosił się po całym mieszkaniu, a ciepła kołdra zapraszała nieubłaganie do niekończącego się snu. Ale komu chciałoby się spać? To nic, że zostały ledwie cztery godziny na spoczynek, w pracy przecież będzie dostatek kawy! Istotnie w agencji piło się jeden kubek za drugim, przy piątym zapominając już o tym, by rozcieńczyć czarny płyn z mlekiem. Eli około południa szła do Starbucksa [później regularnie co dwie godziny aż do zamknięcia] i kupowała karmelowe cuda w białych, papierowych kubkach, o innym na szczęście smaku niż to, co piliśmy w naszym „pokoju socjalnym”. Każdy był pobudzony i rozdrażniony, ale przynajmniej miał zadowalające antidotum na pracę na pełnych obrotach po ledwo dwóch godzinach snu w nocy.

Długo leżeliśmy w milczeniu; wtuliłam się w nagie ramiona Marcela, z przyjemnością czując jego lekki dotyk na plecach. Jego szept brzmiał prawie jak mruczenie kota, kiedy zachęcał mnie, bym się na nim położyła. Koszulka ze zdjęciem Bramy Brandenburskiej, która obok tej z gejszami była jego ulubioną bluzką, okrywała oparcie krzesła, zasłaniając czarne spodnie, parę moich swetrów i sukienek z poprzednich dni. Pocałunek był więc skutkiem wspólnego pieczenia ciasta, leżenia tuż koło siebie na wielkim łóżku, żartów na miękkiej pościeli. Marcel był mistrzem całowania, czy mogłam więc trafić lepiej? Byliśmy przykryci po samą szyję kołdrą, głaskaliśmy się po policzkach i namiętnie całowaliśmy, jak para kochanków rozdzielonych na długie lata.

Nikt nie podążał za wskazówkami zegara, sekundy biegły szybciej niż bicie serca, które na klatce piersiowej Marcela było dosłyszalne nader dobrze. Jednak wybiła już dawno czwarta - wystarczyło wyjrzeć przez okno, by przekonać się o porannym, jasnym, lekko różowym niebie. Pod ciepłą kołdrą i dreszczem delikatnych warg Marcela zapomniałam o reszcie rzeczywistości, tymczasowo ograniczając swój proces myślowy do wpatrywania się w dwoje błękitnych oczu. A gdzie jest teraz Ag? Czyżbym musiała szukać jej z Marcelem po zakamarkach Paryża? Może po Milesie trudno było zaufać mężczyznom, ale mimo to miałam pewność, że Matt nie odszedłby spokojny, zanim nie zobaczyłby Ag na klatce schodowej i zanim nie dostałby smsa potwierdzającego, że dotarła do domu. Był opiekuńczy i odpowiedzialny mimo mentalności szalonego, żyjącego z dnia na dzień młodzieńca; zdarzało mu się wybierać rozsądek w przerwach, kiedy nie słuchał głosu serca.

Byłam więc spokojna, otulona słodkimi szeptami i długimi włosami, w ramionach tak przyjaznych i męskich, nawet gdy wystawały z nich równomiernie wbijające się kości. Kiedy pierze kołdry zasłaniało twarze i rozpalone oczy, dom wypełniał zapach słodkości, mlecznej czekolady i równie słodkiej harmonii. Tonęłam w dotyku długich palców i delikatnych dłoni, gdy nagle do domu wpadła z hukiem Ag; zamknęła drzwiami z codzienną, głośną gracją, rzuciła buty na podłogę prawie tak samo, jak tego dnia, gdy ostatni raz widziała Milesa, tyle że z jej twarzy zamiast łez przedzierała się złość i zdziwienie. Wróciła właśnie teraz! Nie chciałam, by myślała, że tworzymy jakiś ukryty związek pod osłoną nocy, wymówek i zwiewnej pierzyny wtedy, kiedy wszystkie oczy wrócone są w drugą stronę. Nie musiałam się jednak tłumaczyć - Ag dała mi znak, bym się nie martwiła tym, co zobaczyła, bowiem zbyt zajęta była swoją złością, która wręcz kipiała na jej twarzy jak w kotle z gotującą wodą. Nie chciała przerywać nam romantycznych chwil, lekko szokujących, jak każda nowość w życiu, ale jej błagalne i przepraszające spojrzenie zwiastowało nie tylko potrzebę rozmowy, ale nowe kłopoty. W przypływie bezsilności wrzuciła telefon z goryczą do torby, uśmiechnęła się i zapytała, czy mogę pójść do jej pokoju.

Poprosiłam Marcela, by zostawił nas na chwilę; zapewne wyszedł z poczuciem, że musiał to zrobić, znów niechętnie zostawiając mnie z rozpaczą Ag pod jedną kołdrą. Słyszałam jak otworzył okno w salonie, widziałam jak palił papierosa na balkonie i aż dziwne, że zimne noce nie przeszkadzały mu w tym, by patrzeć w niebo i grać na swojej małej, czarnej konsoli PlayStation. Ja natomiast zostałam w ciemnym pokoju, w ciszy hermetycznej, przy bardziej już teraz zdziwionej niż przerażonej Ag. Siedziałam na łóżku, przykrywając się wciąż białą kołdrą i próbując ukryć skąpy dół mojej piżamy, ale jak zatuszować fakt przed naocznym świadkiem? Poprawiłam luźną, szarą koszulkę, włosy, w końcu nawet białą poszewkę poduszki. Milczenia nie było końca.

- Sim, co ty robisz?

- Bawię się.

Ag była najwyraźniej rozczarowana taką odpowiedzią. Z pewnością oczekiwała po mnie czegoś więcej; romantycznej miłości w zapachu pieczonego biszkoptu, pocałunku w blasku gwiazd, apogeum uczuć w zaciszu paryskiej kamienicy. Ale tak jak ja okazałam się rozczarowaniem, tak Matt okazał się wyczekiwaną, miłą niespodzianką. Tak więc w sferze zawodów i spełnionych marzeń przyszło mi konkurować z dwoma mężczyznami na raz.

- Nawet jeśli to zabawa, to znów wam przerwałam. 

Wyglądała na załamaną, ale nie traciła zdrowych zmysłów. Mimo, że jej ręce drżały nerwowo, przekładając co chwila telefon, bardzo chciała dowiedzieć się, co stało się u mnie tego wieczoru. Trudno było rozmawiać głośno i wspominać słodkie pocałunki i mąkę na każdym ubraniu, kiedy Marcel stał tuż za okiennicami balkonu i z pewnością niejedno zdarzyło mu się usłyszeć. Stronił od podsłuchiwania, ale trudno było dochować tajemnic, kiedy dzieliła nas jedynie krucha ściana. Kołdra była wystarczającym jednak schronieniem, by biel idealnie biała otulała zmarznięte nogi Ag i to, co miało pozostać między nami. Nastąpił niespodziewany przełom w obu naszych życiach. 

- Sim, jak on mógł?!

- Kto, Marcel?

- Miles!

- Znów rozpaczasz, że odjechał?

- Gdyby do mnie nie napisał…

Miles więc wrócił do Paryża jak bumerang – na szczęście [a może i niestety] jedynie wirtualnie, pod postacią lichej wiadomości – ale jakie to mogło mieć niebezpieczne konsekwencje dla Ag! Chroniłam ją przez te tygodnie jak mogłam, próbowałam robić wszystko, by tylko o nim nie myślała, a nagle, w najmniej spodziewanym momencie, pojawia się! Po cichu wciąż liczyłam, że się przesłyszałam; czym może być Miles po wieczorze z Mattem? Razem z Marcelem pokładaliśmy nadzieje na właśnie takim prezencie urodzinowym, bowiem Matt i Ag zawsze mieli się ku sobie, nawet kiedy obiecali koniec związku i zwykłą znajomość. Mieli jednak z tym jeden problem: wspólnych przyjaciół. Każda domówka kończyła się zasypianiem obok siebie, wieczór w barze - kolejnym niewypitym piwem, noc na dachu - wspólnym oglądaniem nieba. Nie, ależ oczywiście, że nie byli razem! Mimo tej niewidzialnej nici, która z każdym dniem przyciągała ich bardziej do siebie, Ag szybko postanowiła zostać mitologiczną Atropos i los wspólny przeciąć. Bardzo brutalnie oziębiła swoje relacje z Mattem, a on w nieświadomym odwecie znalazł sobie nowy model o takim samym imieniu. A dziś, jak się okazało, zaczęli odbudowywać nie tylko przyjaźń, ale i związek.

Słuchałam opowieści Ag z zachwytem i zdziwieniem w oczach: a jednak się udało! Uknuliśmy idealny plan! Ag wydawała się szczęśliwa mimo wiadomości zza oceanu - świeciły jej się oczy jak mówiła o Matcie, śmiała się, gdy wspominała twardą podłogę, rozczulała się nad snem chłopaka i nad kocem, jaki musiał teraz przytulać. „Koc kobietą nie jest, droga Ag.” Istotnie to, co stało się potem, było niewątpliwie przykrym zakończeniem – Ag bez zastanowienia ubrała się i wyszła z mieszkania, zostawiając Matta przykrytego kocem, z poduszką pod głową i nieświadomością, że został sam. Pobiegła wprost tutaj, zapłakana i roztrzęsiona – bo przecież bardzo łapczywie i raptownie zaczęła odbudowywać swoje życie, a silny wiatr zdmuchnął resztki jej nadziei na powrót szczęścia. Niestety trafiła na mniej korzystny moment i widok – dom istotnie pachniał świeżo upieczonym ciastem, bałagan w korytarzu mógł być zwiastunem tego, co zastanie w moim pokoju, a pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, gdy przekroczyła próg mojego królestwa, była istotnie dwuznacznie ruszająca się kołdra. Przemilczałyśmy ten temat, na migi obiecując sobie, że później o tym dokładnie porozmawiamy. Nadal siedziałam, lekko drżąc na całym ciele i przykrywając się ze wstydu kołdrą, nasłuchując co robi Marcel w sąsiednim pokoju. „Nie chce myśleć o pobudce Matta. Sim, jakie to będzie przygnębiające, jak zobaczy, że mnie przy nim nie ma…”

Znów przypływ adrenaliny i wyrzutów sumienia mieszał uczucia Ag i kazał jej wylewnie mówić o zupełnie nieracjonalnych kwestiach. Przecież relacja niespodziewanej nocy niosła ją niemal na chmurach, wzbudzała łzy w oczach i rumieńce na policzkach, gdy jednocześnie widmo porannej wiadomości przekreślało całą egzaltację i sprowadzało do wielkiego smutku z dodatkiem drobnego żalu. Jak podkreślała, żal mogła mieć tylko do samej siebie, ale trudno było jej sprecyzować z którego powodu. Błądziła w odpowiedziach i przekartkowywała jeszcze ciepłe, dopiero co wyjęte z pieca fakty, pytając mnie przy tym, jak najlepiej teraz życie rozegrać. Sama chciałam odnaleźć najlepszy na to sposób, ale jak wiadomo – życie to nie karty.

Marcel wypalił ostatniego papierosa, żyły na jego rękach zrobiły się jeszcze bardziej uwydatnione i sine od zimna, nos z lekka czerwony. Kiedy Ag poszła do łazienki [zapewne w pretekście podarowania nam jeszcze chwili razem albo doprowadzenia siebie do ładu] zapytał dyskretnie, co się stało, obejmując mnie jeszcze raz delikatną dłonią, a tym samym niedawnymi wspomnieniami.

Znów mnie pocałował; miękkie usta Marcela dały mi na chwilę zapomnieć o kłopotach przyjaciółki i powrócić do toku przerwanej historii. Oparł mnie o ścianę i łapczywie całował po szyi, delikatnie głaszcząc dolne partie pleców i niewinnie pozwalając sobie na wędrówkę palców wzdłuż linii kręgosłupa pod cienkim materiałem zwiewnego T-shirtu. Tak więc dziś wygląda przyjaźń? Owszem, z jednej strony był to twór nie tylko niezdefiniowany, ale przede wszystkim przyjemny, kryjący tajemnicę i urok właśnie w swoim braku konkretnego wytłumaczenia. Z drugiej jednak była to niebezpieczna forma zabawy, która prędzej czy później mogła się skończyć albo zranionymi uczuciami, albo namiętnością. Był to swego rodzaju ewenement – nigdy przecież aż tak śmiało nie garnęliśmy się do siebie, nigdy aż tak jawnie nie okazywaliśmy sobie zainteresowania, a co najważniejsze - nigdy nie całowaliśmy się po wyjeździe do Tokio. I mimo, że nie chciałam, aby subtelnie dotknięcie języka Marcela się skończyły, poprosiłam go, by przestał. Przytuliłam się w zamian do jego zimnej skóry, pocałowałam ramię i trwałam w tym objęciu do momentu, aż Ag nie pokazała się na horyzoncie. Marcel zrozumiał; mimo wszystko nie chciał, abym została jego kochanką, a nasza przyjaźń nie mogła się skończyć tak tradycyjnie i nikczemnie pośród momentalnych uniesień. 

W pokoju Ag od paru dni panował niebywały bałagan – armia kubków pilnowała jej aparatów na białym, marmurowym parapecie, ubrania zastąpiły dywan na podłodze, kołdra zgubiła swoją poszewkę, nie mówiąc już o kablach, które układały się wraz z wieszakami w różne formy geometryczne. Siedziała bezczynnie na swoim szerokim łóżku patrząc w nicość; nie dbała o mokre od kropel deszczu spodnie, o drobinki potu na czole, ani o portfel, który niedbale wystawał z kieszeni jej płaszcza. Pamiętała jedynie o tym, by zdjąć buty, wchodząc do domu, reszta nie miała znaczenia. Próbowałam zmusić ją do przebrania się w piżamę, ale nie chciała mnie słuchać. Trzymała w ręku swój telefon jak relikwię, bojąc się odczytać znów wiadomości, jaką Miles przysłał jej w nocy, a jaką Matt zapewne miał nadesłać nad ranem. Dopiero o piątej zdecydowała się pójść pod prysznic i położyć się spać. Zapomniała powiedzieć dobranoc.

Tymczasem w pokoju obok wtulałam się w ramiona Marcela, mrucząc z zadowolenia przy każdym jego dotknięciu. Pozwalałam mu od czasu do czasu mnie łaskotać, chociaż płacił za to srogą cenę, jaką było uderzenie poduszką. Gdy w końcu zmęczyłam się moją pierzastą bitwą, opadłam na ramię przyjaciela. Żadne z nas nie chciało się teraz tłumaczyć z pocałunków i drobnych pieszczot – ważna przecież była chęć do życia i siła, jaką jedna osoba dawała drugiej. Leżeliśmy na białej, wymiętej pościeli, otuleni drobnymi kwiatkami na kołdrze i pierwszymi promieniami leniwego, różowego słońca. Lubiłam dotykać policzków Marcela jak był zaspany, czuć jego lekki zarost pod koniuszkami palców, słuchać jak rytmicznie oddycha tuż koło mojego ucha. Lubiłam dźwięk upadającej na podłogę książki, którą godzinę temu razem czytaliśmy. Aż wreszcie kochałam budzić się rano, widząc jego ręce na talii, trzymające mnie mocno przy nim i czując jego nos na moim jeszcze zaspanym karku.

Bardzo zimne powietrze zza okna łączyło się z ciepłem ramion Marcela i białej, niedbale ułożonej kołdry, ledwo zakrywającej moje plecy. Miło było znaleźć się w tym nietypowym stanie, kiedy sen mieszał się z prawdą i rzeczywistością, a życie stawało się takim, jakie sobie wypisałam w pragnieniach. Marzyłam o czułych, porannych pocałunkach, objęciach, rozmowach o czwartej nad ranem na wysokim balkonie pośród świateł Paryża, o pancake'ach smażonych na rozgrzanej patelni. Potrzebowałam trochę czułości, która dostarczyłaby satysfakcji i upragnionego szczęścia. „Przecież nic nie grozi naszej przyjaźni” – uparcie wmawiałam sobie w myślach. Uczucia nie były dziś głęboko skrywane pod okryciem gwiazd i srebrnego księżyca, a ja uwielbiałam być budzona tajemniczymi pocałunkami po szyi czy czole; głaskałam Marcela po włosach, bezwiednie trzymałam udo na jego biodrach, a on kradł kolejne pocałunki z rozgorączkowanych mimowolnie warg. 

Słońce jednak krzyczało coraz mocniej i dosadniej, budzik kazał wstać z łóżka, obudzić zapłakaną Ag i pożegnać się z Marcelem. Jak zostawić tak bujną noc za sobą? Trudno było dobudzić przyjaciółkę, która zasnęła z telefonem w ręku, łzami na poduszce i ciemnością w głowie. W tym momencie wyglądała na jeszcze bardziej zdezorientowaną niż przed spotkaniem z Mattem i jego słodkimi od białego wina pieszczotami. Serce rozrywało się na milion kawałków, gdy widziałam jej zarysowany grymas na twarzy i nieskrywaną gorycz wczorajszej nocy. Gdy weszłam do jej pokoju, siedziała lekceważąco wpatrzona w białą ścianę naprzeciw łóżka; wybrała dokładnie jeden punkt, przez co miałam nawet wrażenie, że mnie nie zauważyła. Siadłam na skraju łóżka i przytuliłam ją mocno. "Sim, co ja mam teraz robić?"

Nie umiałam odpowiedzieć na wyczytane w oczach Ag pytanie. Sama w jej sytuacji zapewne nie wiedziałabym co robić: wybierać miedzy nowym marzeniem, które jest zdolne zawieść, czy dawnym kochankiem, wiernym w trudnych chwilach? Oniemiałam jak Ag opowiedziała mi pokrótce przebieg wczorajszego wieczoru, bo nigdy nie mogłabym przypuszczać, że tak właśnie może się potoczyć to niewinne spotkanie byłej pary! Gdyby nie wiadomość od Milesa, zapewne teraz leżałaby w ramionach Matta, pogodziłaby się z losem i dokonała właściwego wyboru. Ale dlaczego uciekła pod wpływem paru słów wysłanych nie wiadomo już skąd?! Marcel wolał przemilczać sprawę; doskonale wiedziałam, że ta cisza oznacza dezaprobatę dla Ag, ale nie śmiał nazywać rzeczy po imieniu ze względu na to, że była moją przyjaciółką. Kiedy oględnie opowiadałam mu bieg wydarzeń, milczał i marszczył brwi. W końcu westchnął, poprawił kołdrę na plecach i przytulił się do mojego ramienia.

Przyniosłam do pokoju szklankę mleka i dwie waniliowe babeczki z dużymi kawałkami czekolady. Marcel lubił śniadania na parapecie mojego okna, nawet jeżeli oczy zamykały mu się od snu. Lubił palić ze mną rano, chociaż codziennie obiecywaliśmy sobie koniec z nałogiem. Mnie udało się wytrzymać już dwa tygodnie, chłopakowi ponoć kiedyś miesiąc, jeżeli nie liczymy ukradkiem wypalonych, własnoręcznie zrobionych papierosów. Nie miał czasu, by jeść śniadanie spokojnie, szybko więc skończył swoją porcję i poszedł się ubrać. Przed wyjściem pocałował mnie w czoło i upewnił się, czy przychodzę wieczorem na imprezę.

Patrzyłam przez okno jak odchodzi; jego czarne spodnie sprawiały, że nogi wyglądały jak dwie zapałki, kurtka jeansowa zwiewała luźno na wietrze, a rozpuszczone włosy falowały się nieco mocniej od wilgoci w powietrzu. Ręce miał w kieszeni, co chwilę poprawiał spadający plecak i przecierał oczy. Już teraz czekałam na wiadomość od tego cudownego chłopaka i wymarzonego przyjaciela. Czułam przy nim nieopisane bezpieczeństwo, nawet na tak stromej krawędzi, jaką była granica naszych uczuć. "A może granicy nie ma? Bo przyjaźń to też rodzaj miłości. Zresztą, czy to ważne?"

Uważałam, że konkretne określenie linii między przyjaźnią a miłością jest wyznacznikiem naszego bezpieczeństwa, ale zaczęłam przekonywać się, że granica taka tak naprawdę nie istnieje. Bo co konkretnie nazwać jednym a co drugim? "Przyjaciele się nie całują" - przychodziło mi do głowy. Ale przyjaciele przecież też pragną bliskości, a jeżeli nie idzie za tym nic więcej niż chęć sprawienia radości drugiej osobie, to co w tym złego? "Kocham Marcela, ale w tym samym wymiarze, co kocham Ag. To dwoje ludzi, którzy kształtują moje życie. Nadal boję się tej dziwnej relacji, ale czego się spodziewać po niekonwencjonalnym chłopaku? Może niektóre przyjaźni mają w sobie naturalne elementy miłości?"

Rozmyślania przed oknem przerwał zachrypnięty głos Ag. Kazała mi się ubierać, żebym nie spóźniła się do pracy. Dziwnym trafem sama była już gotowa: idealnie ubrana, wyglądała nie na dziewczynę, która właśnie przeżywała tragedię życia, ale na kobietę pewną tego, co chce, pewną swojego celu. "Maska" - skomentowała, patrząc na moje zdziwienie. - "Idź po swoją, za parę minut wychodzimy".

W studiu Ag była dziś zbędnym elementem; może wyglądała idealnie, ale myślami była tak daleko stąd, że pożytku z niej nie mieliśmy. Często patrzyła w jeden punkt, bawiąc się długopisem, w trakcie rozmowy traciła wątek, zdjęcia kolorowe przerabiała niewytłumaczalnie na czarno - białe fotografie. Nie mogłam jej nawet dyskretnie zasugerować, by wracała do domu z dwóch powodów: było za dużo pracy i ona tej pracy potrzebowała. Pracowała więc pod bacznym okiem Elizy, która niczego się nie domyślała ani o nic nie pytała, tłumacząc wszystko porannym kacem - mordercą.

Choć Ag nie znosiła tajemnic i starała się trzymać od nich z daleka, to wolała zostawić prawdę poprzedniej nocy jedynie dla siebie i dla mnie. Jak mówiła, jeżeli ludzie by się dowiedzieli, potrafiliby dopowiedzieć zbyt wiele i diametralnie zmienić cały bieg zdarzeń, a szepty za plecami były ostatnią rzeczą, jakiej Ag w tej chwili potrzebowała. Panowała w studiu aura spokoju, zupełnie rozbieżna od uczuć gotujących się w większości umysłach. Mój mózg, choć pracował na przyśpieszonych obrotach i wykonywał pracę tygodniową, cały czas przypominał sobie dotyk dłoni Marcela na policzku, ciepło warg i każde uczucie, jakie zdążyłam poznać w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Byłam pobudzona i zmotywowana, jakby ostatnie zdarzenia dodały mi momentalnie sił. Ze smutkiem w oczach patrzyłam jedynie na niezłomną Ag, która nie dawała niczego po sobie poznać. Chciałam namówić ją na wieczór w klubie, jednak odmówiła stanowczo. W takich momentach biała ściana i cisza w czterech kątach to jedyny przepis na odzyskanie życia, ale czasem to też kolejny gwóźdź do trumny, to zależy. 

- Sim, zrozum proszę moją sytuację. I obiecaj mi, że ty będziesz bawić się dobrze.

Nie przyjmowała żadnych wymówek, choć bardzo chciałam z nią zostać: "Masz iść i koniec". Nie była jeszcze gotowa, by stanąć twarzą w twarz ze swoim problemem, a co najgorsze nie miała nawet świadomości, że tą próbą ucieczki rani bliskiego jej Matta. Coś jednak nie pozwalało jej oderwać myśli od nocnej wiadomości, skoro zrezygnowała z powtórki ciepłych objęć i uroczych spojrzeń.

Znów musiałam przebierać się w pracy; założyłam czarną, smukłą sukienkę do ziemi, bez rękawów, z zabudowanym dekoltem, włożyłam czarne buty na niewielkich koturnach, poprawiłam makijaż, rozpuszczone, lekko pofalowane włosy i czarny kapelusz. Marcel tradycyjnie w czarnych trampkach i obcisłych spodniach czekał na mnie przed lokalem, Mekką każdego uczestnika Tygodnia Mody. Uśmiechnął się na mój widok, szczególnie dlatego, że miałam na sobie jedną z jego ulubionych sukienek. Według Marcela idealnie podkreślała moją chudą talię i szykownie układała się na nogach. Przepuścił mnie w drzwiach, zdjął kapelusz i zostawił płaszcze w szatni. 

Ciemne wnętrze klubu oświetlały zmieniające się, neonowe światła po bokach, pulsujące zgodnie z taktem muzyki. Kelnerzy roznosili alkohol, elegancko ubrane dziewczyny ściskały się na parkiecie obok stylistów, dwóch chudych chłopaków całowało się przy barze. Zimne powietrze docierało tutaj jedynie, jeżeli ktoś zostawił otwarte drzwi w pomieszczeniu dla palaczy; krótkie spódnice, modelki o mocnym makijażu przemykały mi przed oczami tak samo jak liczni goście klubu, przy których wypadało się zatrzymać i porozmawiać. Zamieniałam parę słów jak towar z ludźmi, których dobrze znałam, kojarzyłam jedynie z widzenia lub nie widziałam nigdy w życiu. Liczyło się jedynie to, że oni mnie znali, że może będą kiedyś potrzebowali modeli z mojej agencji, bo może są wpływowymi fotografami lub projektantami. Biznes nie śpi!

Usiedliśmy z Marcelem na bordowej kanapie w rogu, z dala od centrum zamieszania. Zamówiliśmy zimnego szampana, od którego Marcel nie mało się wykosztował. Jego gospodarność pieniędzmi przypominała zarządzanie kieszonkowym przez pięciolatka, ale co mogłam na to poradzić? Jonas przyszedł niedługo potem z grupą swoich znajomych; parę modelek otaczało trzech z pięciu chłopków, którzy z nim przyszli, sam jednak wolał przysiąść się do mnie i Marcela, by wypatrzeć w tłumie Matta. Pojawił się w towarzystwie swojej długonogiej i długowłosej koleżanki Tildy, ale najwyraźniej nie miał nastroju dopasowanego do otoczenia. Myślę, że Ag wyrządziła i jemu, i sobie, niemałą krzywdę, której oboje nie byli jeszcze świadomi. Roześmiane masy zdobywały parkiet dzikimi tańcami i śpiewem nieadekwatnym do muzyki, nieważne czy z powodu szaleństwa, czy zapicia. Faktem było, że czuliśmy się trochę jak kosmici wyrwani z innego świata i [jak zwykle w takich miejscach] potrzebowaliśmy powiewu świeżego powietrza, milczenia wiejącego wiatru.

Zawsze było za głośno albo za duszno, zawsze przeszkadzała sukienka albo opadające powieki, irytował natłok ludzi, na których czasem nie przypadał nawet centymetr kwadratowy. Ciasno w takich klubach i głośno, głośno od muzyki elektronicznej, od pulsujących rytmicznie głośników, a przez to i walącego jak młot serca. Nadal zwracało się uwagę na słowa piosenek, przeplatające zwinnie przez nuty, na pijane szesnastolatki neo – modelki i neo – królowe magazynów, naćpanych modeli, grymas na twarzy Marcela. Znów przyszedł, bo tak trzeba było, bo nakazywała mu to pewna etykieta pracy, profesjonalizm ponad godziny, a może ambicja, by chodzić na wybiegach w ubraniach od wielkich projektantów. Przywykł do wysokich not w rankingach, do sławy, fleszy, pierwszych zdjęć na stronach poświęconych fotografii ulicznej. Ubierał się przecież przyzwoicie, wyglądał na modela idealnego, a jeszcze i grosz wpadł do kieszeni. A za nim na takich imprezach szlam krok w krok i powód w powód ja. Podobały mi się przecież neonowe światła układające się w azteckie wzory, czerwień przechodząca w żółć, zieleń na przemian z granatowym, trójkąt z bieli na czarnej ścianie, szampan podskakujący w kieliszkach od elektronicznego bitu, srebrne, geometryczne ornamenty przy wejściach na kolejne piętra klubu. Ale po godzinie cierpień pustynnych i klaustrofobicznych tradycyjnie kończyliśmy dzień w jednym z licznych cichych, nieodkrytych kątów Paryża.

Wszystko w Paryżu było paryskie - ulice, sklepy, mosty, Sekwana, kamienie, a nawet przechodnie chmury. Żyłam tu na tyle długo, by przyzwyczaić się i pokochać ten klimat, chociaż właściwie w moim środowisku nie miało znaczenia skąd kto pochodził. Łączył nas język zainteresowań, umiejętność posługiwania się w miarę poprawnym angielskim, przy tym ucząc się jedni od drugich. Stałam się obywatelem świata, spotykałam się raz z japońskim projektantem, raz z francuską koleżanką, przyjaźniłam się z Kanadyjczykiem o holenderskich korzeniach, pracowałam z modelami z całego globu i załogą z pół Europy. Podobno nabrałam akcentu Marcela jeżeli o angielski chodzi; bliżej więc mogło mi być do Kanady niż do serca Francji, mimo że od jakiegoś czasu nie ruszałam się nawet z domu.

Marcel miał pewien imprezowy zegar biologiczny – wyczuwał, kiedy czas wyjść z klubu i udać się znów w niekonwencjonalne, a tym samym swoje ulubione, miejsce. Nie musiał mi szeptać nic do ucha, pokazywać jakiś znaków; wystarczyło, że włożył jeansowa kurtkę i poprawił włosy. Wiedziałam wtedy, ze mam się zaczynać zbierać, iść przed nim i w miarę możliwości się nie zgubić. Pożegnaliśmy Jonasa, Matta i Tildę, pięciu pijanych już kolegów i trzy ledwo przytomne modelki. "Nareszcie, myślałem że ogłuchnę."

Wyruszyliśmy wzdłuż lewego brzegu Sekwany, licząc po drodze napotkane latarnie i przyglądając się miastu po drugiej stronie rzeki. Światła migotały jak w tańcu, przenikały się nawzajem barwy, mieniły się budowle dookoła. W pewnym momencie miało się wrażenie, że nawet latające samoloty odbijały się w tafli wody, zakłócający jej cichy szum. Szeptała słodko i czule do naszych uszu, a my milczeliśmy, by słuchać naszej własnej historii. Czytaliśmy książki tak łapczywie, by być może nawet nie zauważyć, że pewna baśniowa opowieść dzieje się wokół nas samych. Takie momenty jak te uświadamiały nam po wielokroć jednak, że życie potrafi być pięknym sonetem, by przeistoczyć się kiedyś w legendę.

Norte Dame zwiastował właśnie północ. Zimno przeszywało każde ubranie, co zresztą potęgowała wilgoć. Przechadzka tak późną porą zazwyczaj odbywała się w milczeniu; mieliśmy dużo czasu za dnia, by omówić sprawy bieżące, podzielić się naszymi wrażeniami, plotkami i sensacjami. Kiedyś ktoś słusznie powiedział mi, że trzeba umieć milczeć w towarzystwie. Budowaliśmy więc ciszę niemal sakralną, pełną zrozumienia i szacunku dla walorów takich chwil, jakimi były noce przed ogarniającą nas panoramą miasta. Nasze ciała jednak przyciągały się do siebie jak magnesy, czerpiąc ciepło jedno z drugiego, subtelnie dotykając dłoni najbliższej osoby. Marcel wielokrotnie proponował mi swoją kurtkę, ale wiedziałam, że jemu jest bardziej potrzebna. Oparł rękę o moje ramię, pozwalając mi się ukryć przed sporadycznymi powiewami chłodnego wiatru, i takim sposobem doszliśmy przypadkiem do niewielkiego kościoła o wiele przecznic od naszych domów.

Ciemność kościoła niewiele różniła się z początku od tej na zewnątrz, rozgwieżdżonej i utkanej starannie nikłymi latarniami. Delikatna smuga światła księżyca wpadała przez idealnie zarysowane witraże, namalowane na wąskich oknach przy sklepieniu. Mieniły się w różnych barwach, każdy dopracowany detal w innym, wyrazistym kolorze; począwszy od granatowego i towarzyszącego mu fioletu ornamentów tła każdej postaci, przez szklane żółte, pomarańczowe i czerwone szaty, białe twarze, czarne ramy, które w kwiecistym ułożeniu szkiełek tworzyły historię biblijne i sakralne żywoty świętych. Gotyckie wnętrze przepełniało się zapachem kadzideł i bogactwem obrazów po bokach świątyni. Kościół, choć bardzo mały, wznosił się aż do chmur, dając nam uczucie niezrozumiałej patetyczności i majestatu. Ciasne wnętrze skupiało w sobie kolumny i drewniane ławki, a jedyne światło, jakie przebijało się przez te grube mury, wprawiało w ruch tańczące kłębki kurzu. 

Usiedliśmy z tyłu, drewno zaskrzypiało; światło oświetlało równo ramię Marcela i część jego twarzy. Cisza przedzierała się przez zakątki tego miejsca, mrok wypełniał każdy metr sześcienny. Słyszeliśmy jedynie nikłe odgłosy modlitwy bliżej ołtarza, zapewne odbywało się czuwanie. Ludzi zostawiliśmy z dala, w głośnym klubie i gorączce elektronicznej muzyki. Jedyny przejaw życia widoczny był za oknem, gdy któryś z nocnym ptaków leciał, przerywając w ten sposób smugi blasku księżyca. 

Siedzieliśmy bardzo blisko siebie, przez co mogliśmy ogrzewać się nawzajem. Czułam się pewnie, bawiąc się jego prawą ręką; zmieniały się w moich dłoniach trzy wytatuowane iksy na kolejno trzech środkowych palcach, które trzymały mnie w niewidocznym kloszu bezpieczeństwa. Były blade, drżące, gdzieniegdzie z widocznymi żyłami, które zresztą przeplatały się na reszcie dwunastu tatuaży na jego rękach. Najwięcej miał ich właśnie tam, chociaż jak sam mówił – już przestał liczyć. Z nudy mogło być tych tatuaży dwadzieścia. 

Mrok wokół nas budził we mnie niepokój, ale próbowałam wtapiać się coraz bardziej w ciszę i w sztukę, a tym samym byłam coraz bliżej Marcela i łączącego nas poczucia estetyki. Emocje prowadziły oczy ku kolejnym ornamentom i obrazom, ale cichy szept chłopaka wprost do mojego ucha przerwał małą podróż po drogach sztuki i ścieżkach wyobraźni. Ten delikatny głos idealnie wpasował się w klimat, jaki panował już nie tylko w tym miejscu, ale też w nas.

- Mogę cię pocałować przed Bogiem?

Siedzieliśmy wprost przed ołtarzem, w tylnej, ciemnobrązowej, drewnianej ławie. Jedyne, co dokładnie dostrzegaliśmy były witraże; fioletowe szkiełka obok bladoniebieskiego odcienia szaty, aureola mieniąca się złotem i czerwienią, ostre kolory ożywające dzięki bladym promieniom księżyca. Gdzieniegdzie tuż pod spiczastymi oknami paliły się świece; jedne długie, niedawno zapalone, wciąż żywe w swoim ogniu i płomieniu, inne już dążące do śmierci, tlące się w swoim zmierzaniu ku końcowi. Trzymałam kurczowo rękę chłopaka, przysłuchując się nikłym szeptom modlitwy, po cichu sama próbując ułożyć moją dość sensownie. W ciszy skinęłam głową, a już po chwili czułe usta Marcela muskały moje, otulając je drżącym ciepłem, wolno przesuwając się wzdłuż linii warg. Całował długo, co jakiś czas zaciskając dłoń, która leżała na mojej i łapiąc ją w objęcia. Pierwszy raz od dawna widziałam jak drżał, jak drżały mu usta, jak przymykał oczy i oddawał się bynajmniej nie rozkoszy, ale krystalicznemu uczuciu.

Co może czuć kobieta, kiedy mężczyzna pragnie całować ją przed ołtarzem? Takie rzeczy pojawiały się przecież jedynie w powieściach, były prologiem ślubu lub buntem kochanków, którzy nadal wierzyli w Opatrzność czuwającą nad sobą. A mimo wszystko to działo się naprawdę; trwaliśmy wciąż przy sobie, dotykając policzków drugiej osoby, głaszcząc się po dłoniach, oddychając nierytmicznie, a tym samym i nie cicho, wciąż z zamkniętymi oczami. Był to jeden z tych momentów, kiedy granica uczuciowa znikała jak cienka, jedwabna płachta, kiedy istniała jedność bratnich dusz, ciemność gotyckiego kościoła i gra w szachy kolorowych szkiełek witraży. Milczeliśmy, bo żadne z nas nie ośmieliło się przerwać sacrum tego miejsca i tego momentu, bo nie wypadało mówić nic po takim wyznaniu i takim pocałunku. Po długiej chwili znów szepnął mi do ucha, a jego drżący głos z trudem układał poszczególne głoski w logiczne zdania. Urwał w połowie swojej wypowiedzi, kiedy zobaczył moje wzruszenie i łzy w kącikach oczu. Nigdy tego przedtem nie widział.

Kiedyś, kiedy byłam mała, na pewnym przedstawieniu w Mediolanie, na pełnej granatowych sukien scenie, aktorka powiedziała, że istnieją dwa rodzaje łez. Podobno, gdy jest się szczęśliwym, wtedy krople te smakują słodyczą, cukrem wytworzonym z owoców naszej radości. Gdy jednak płaczemy ze smutku, łzy są słone jak woda morska, jak fale oceanu i wtedy połykanie ich powoduje jeszcze większy smutek i niesmak w ustach. Pani ta do dziś pamiętam jak była ubrana i gdzie stała; miała włosy do ramion, grzywkę, czarną bluzkę z długim rękawem i czarne getry. Stała obok rzymskiej Bocca della Verita, czyli dosłownie tłumacząc koło Buzi Prawdy, chociaż prawdy wcale nie mówiła. A chociaż... jeden jedyny raz doświadczyłam słodkich łez, a było to właśnie wtedy, kiedy razem z Marcelem siedziałam w ostatniej ławie gotyckiego, małego kościółka, całując jego rozgrzane usta i dotykając roztrzęsionych dłoni.

- Lubisz śluby? Dla mnie to piękne wyznanie miłości. Od dawna już uważam, że małżonkowie nie tyle przysięgają przed drugą osobą czy Bogiem, ale przede wszystkim przed sobą samym. To jest chyba sens całej tej uroczystości – obiecać przed własnym sumieniem, że nigdy, aż do śmierci, nie skrzywdzimy tej bratniej duszy. A Bóg ma nam w tym pomóc, chociaż moja wiara nie jest ani trochę wzorowa. A kiedy obiecałbym przed samym sobą wierność i czułbym wsparcie (bo pewnie bym czuł), moja ukochana powinna być spokojna o nasz związek. Tym samym obiecałbym jej, że oddam za nią życie, że zrobię dla niej wszystko. Bardzo dawno temu ostatni raz się modliłem, ale nie do końca jestem ateistą. Wierzę, że ten statek musi mieć jakiegoś kapitana, ale ma też wiele fal, które mi go zasłaniają, doskonale o tym wiesz. Musi być przecież jakaś siła sprawcza, jakiś początek, ale nie wiem jaki. Sim, chciałbym kiedyś, za kilka lat, wziąć ślub.

Chwilowe milczenie przeszyło nasze rozbudzone umysły, które nie radziły sobie z natłokiem emocji i wyznań. Lekki wiatr zmieniał się w nocny wicher i próbował przedostać się do wnętrza świątyni, broniącej się przez strzeliste okna. Lont świeczek tańczył razem ze spadającym woskiem i przemyconym powiewem zimna, a głos Marcela drżał dalej, gdy chłód naszych dłoni jeszcze bardziej wymieniał się miedzy sobą skostniałym ciepłem. Mogłam zarzekać się wiele razy takiej miłości do Marcela, do istnienia pewnego uczucia miedzy nami, ale jednocześnie jak mogłam nic nie czuć, gdy mężczyzna idealnie wpisujący się w moje kryteria i sposób życia, dokonywał przede mną, sobą, a nawet przed Bogiem, swoistego aktu spowiedzi? Spowiedzi, która doprowadziła mnie do łez tak słodkich, że rozpuszczały powoli kolejne gorzkie myśli, gnieżdżące się u wrót mojego strachu. Patrzyłam na uwydatnione kości policzkowe Marcela, na głęboki błękit oczu, na pomięte ubrania, zniszczone buty, falujące, brązowe włosy zasłaniające mu twarz. Czy to był mężczyzna moich marzeń?

Nieokreślona relacja z każdym dniem nabierała nowego wymiaru i kształtu; bo jak myśleć o zaszufladkowaniu uczuć dwóch osób tak niezdefiniowanych, które ciągle poznają siebie na nowo, odkrywają nowe maski, nowe pasje, nowe siły? Na tym polegała odwieczna tajemnica, która utrzymywała miedzy nami rodzaj idealnej harmonii i swego rodzaju przyjacielskiej miłości. Plany Marcela i przejęcie z jakim mówił o ślubie czy rodzinie pozwoliło mi poznać wrażliwą i emocjonalną stronę chłopaka. Do oczu napływały nowe łzy tak mocne, że nawet wszechobecna ciemność nie zdołała ich ukryć.

I nagle zrozumiałam, że miłość dla Marcela jest czymś innym niż pocałunki, rozkoszne noce, pieszczoty pod osłoną białych kołder. Tak, dla niego miłość była kompletnie czymś innym, czymś literalnie - od początku do końca - duchowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz