środa, 30 kwietnia 2014

ROZDZIAŁ 14. CZĘŚĆ II.




Tydzień zapowiadał się pracowicie; był to jeden z tych, w których zginałam się wpół od nadmiaru noszonych zdjęć i dokumentów, dodatkowo bez powodu zapominałam głowy, którą stanowczo powinnam mieć w tym momencie na karku. Mimo braku czasu znalazłam chwilę na swobodne przemyślenia w oparach świeżo parzonej kawy; niespecjalnie chciałam zastanawiać się nad poranną wiadomością, jednak myśli krążyły natrętnie wokół tego niespodziewanego wątku. Pogodziłam się z faktem, że słowa, które wypowiedziałam wczorajszej nocy, Matt potraktuje z przymrużeniem oka albo w ogóle nie będzie ich pamiętał. Jednak jak widać, nie tylko nie zapomniał, ale można wręcz powiedzieć, że propozycja ta przyświecała mu od samego ranka. To chyba nic wielkiego? Znów pośmiejemy się siedząc na drewnianych krzesłach, wypijemy piwo, a może Matt znów porwie się na odprowadzanie mnie do domu? Przecież to nie tak daleko, nawet jeżeli omija się każdy kolejny skrót. Czemu nie? Poza tym widziałam to szczęście w oczach przyjaciółki - nie musiała nawet otwarcie mi tego mówić, sama wywnioskowałam po porannej rozmowie, że chętnie oddałaby koszulę Marcelowi, przy okazji pożyczając jeszcze jedną.

Nic się nie stało - powtarzała to sobie jak poranną modlitwę, gdy gorliwie próbowała mi opisywać szczegóły poprzedniego wieczoru. Marcel, owszem, głaskał ją bo brzuchu i próbował uśmierzyć ból, ona rzeczywiście robiła herbatę, a ich zachowanie było prawdziwie normalne. Mówiła o tym tak, jak ludzie opowiadają o bliskich osobach i miłych chwilach, przyjaźni, wieczorze w barach Paryża czy powrocie do domu przez Île de la Cité. Dziś też pewnie nic się nie wydarzy - znajdę ją w nocy w koszulce i objęciach nagich ramion Marcela, z prawie pełną butelką wytrawnego wina na podłodze, dwoma kieliszkami, samodzielnie wygasłą świecą. Powinnam zdążyć wrócić przed drugą w nocy, a wtedy jedynie mityczne koty na dachach kamienic Paryża nie będą spały. Sim albo na mnie poczeka, albo zaśnie na barkach przyjaciela, z wciąż otwartą książką, którą razem czytali. Jedni tej nocy będą opowiadać sobie nawzajem historie, inni będą je nawzajem pisać.

Plan dnia miał więc okazać się spontanicznym wytworem losu, z oznaczonymi kolejnymi punktami do wypełnienia. Szczególnym dla mnie stał się jeden z ostatnich - ósma wieczór. Po cichu cieszyłam się  z tej zmiany, z jednej wiadomości, z odnowienia zapomnianej intensywności znajomości. W gruncie rzeczy, jej rychłe zakończenie nie pozwoliło przeżyć wielkiego cierpienia, załamania, płaczu; wszystko działo się szybko, było nadal świeże, a ja już zapomniałam jak łatwo było dogadać się z tym, jak widać, nieprzewidywalnym chłopakiem.

Lekki uśmiech rozświetlał dzisiejszy standardowy poranek; ciepła kawa, wczorajsze croissanty, opowieści tlące się w kuchni, z tą różnicą, że Sim wtopiła się na dobre w koszulę Marcela, a mój żołądek bez powodu zawęził się do wielkości orzecha włoskiego i odmówił zjedzenia kruchego, francuskiego ciasta. Słońce jednak nie zawisło w miejscu i poganiało nas, byśmy wreszcie wymaszerowały do studia. Kolejny Tydzień Mody stawiał przed nami kolejne, wielkie wyzwania - przecież w końcu byłyśmy w "domu".

„Życie potrafi być zadziwiająco dynamiczne. Znów ósma, znów bar, tylko chłopak się zmienił. Smutna dynamika.” – całą drogę nie potrafiłam oderwać myśli od wątku odbudowy mojego życia. Miles wprawił w życie mechanizm autodestrukcji, bo zawsze przecież zaczyna się niewinnie; od chwil nad brzegiem Tamizy dzieliły mnie teraz kilometry powierzchni i czasoprzestrzeni i z przygnębieniem zaczynałam sobie zdawać sprawę, że życie biegnie dalej, nie zatrzymując się ani na lotniskach, ani białych kamienicach, ani też pożegnaniach. Czasu pożegnać się nie da.

Widziałam że Sim była lekko podenerwowana od rana; nie odpisywała na wiadomości, a gdy próbowała otworzyć drzwi studia, omal nie porysowała całego zamka. Mówiła, że boli ją brzuch i do wieczora pewnie zdąży rozboleć też głowa. Przyszłyśmy o wiele za wcześniej niż powinnyśmy, tak na wszelki wypadek, żeby do dziewiątej wejść w rutynę i rytm tego miejsca. Zapomniałam o swojej piramidzie polaroidów, nieskończonej zresztą, i mimo że bardzo chciałabym całym swoim skupieniem ją dokończyć, nie mogłam. Między odganianiem Sim od ekranu i zamykaniem przed nią drzwi na klucz (potrafi być tak irytująca, gdy czegoś nie zrobiłam!), błądziłam myślami to po przecznicach Nowego Jorku, to po zapomnianych barach Paryża. „Łatwiej zapomnieć teraz, gdy mam przy sobie Matta.” Tymczasem na ulicach pojawiali się ludzie o mniej konwencjonalnej pracy, mniej przeciętnych ubraniach czy fasonach. Kolorowo się zrobiło w ten zimny poranek – beżowe futra i czarne palta przechodziły tuż koło mnie, oficerki kupowały kawę w Starbucksie, dopasowane jeansy jechały metrem. Dookoła każdy był chudy, wysoki, z uwydatnionymi kośćmi policzków i dużymi oczami. Większość dopiero co dotarła, z plecakiem w ręku i colą zero za pięć euro.

Parę chwil do otwarcia. Do pokoju, po długiej ciszy, wpada zniecierpliwiona Sim.

- Ag, przychodzi do mnie Marcel. Pod żadnym pozorem nie wracaj do domu przed czwartą.

- Po południu?

- W nocy!

Musiałam w przeciągu zaledwie kilku krótkich sekund przeanalizować dwa dość dziwne zdania. Dobrze usłyszałam? "Nie wracaj przed czwartą". Wiedziałam, że przyjaźń Sim i Marcela rozkwitła w ostatnim czasie znacząco, ale jeszcze nigdy te słowa nie padły tak oficjalnie.

- Wiedziałam, że coś jest na rzeczy! Sim, tak się cieszę!

- Tobie tylko jedno w głowie! Muszę cię zmartwić, ale to nie tak jak myślisz.

- W takim razie jak to wytłumaczysz?

- Robimy Mattowi prezent!

I tak pogrzebały się moje nadzieje na ustatkowanie się przyjaciół, na porzucenie ich odwiecznej zagadki i w konsekwencji huczny ślub w jakimś pięknym, marmurowym pałacu. To chyba nie ten rozdział bajki, a jednak dalej snułam swoje przypuszczenia, stając się tym samym narratorem opowieści bez końca na horyzoncie. Zagadka pozostała nadal nierozwiązana. Powodzenia Sherlocku.

Prezent dla Matta? Zupełnie zapomniałam! Sim i Marcel chcieli więc wykorzystać popołudnie, w którym zrozpaczony Matt wyjdzie z domu, bez potrzeby zabierania ze sobą przyjaciela, by przekonać się, że życie towarzyskie jeszcze istnieje. Niech moim prezentem będzie ulga w jego cierpieniu.

Spotkanie nabrało więc podwójnego wymiaru - miałam pozwalać Mattowi płakać na moim ramieniu, a tym samym pozwolić Sim i Marcelowi pocieszyć go za parę dni jakąś niespodzianką. Moja przyjaciółka oczywiście nie chciała zdradzić mi szczegółów, zapewniała jedynie, że potrzeba na to dużo czasu, a że jest ona dość zabieganym człowiekiem, to musi poświęcać swoje cenne godziny snu na takie czynności. "Liczę na to, że chociaż ty mu przemówisz do rozumu. Złamane serca się jakoś dogadują."

Tymczasem agencja działa już od godziny, do drzwi zaczęli pukać coraz to nowi ludzie, a my zapomniałyśmy o zmęczeniu po wczorajszym wieczorze i wzięliśmy się do pracy. Zawsze śmiałam się z samej formy naszych zajęć - komputer, aparat, pozapisywane kajety. A jednak na tym się zarabiało! Każdy zapomniał już o kawie, drożdżówkach, a nawet wodzie, gdy w studiu zaczęło się pojawiać coraz więcej osób; parę modeli, parę znajomych fotografów, stylistów, agentek i innych, którzy po drodze wstępowali do nas, by zwyczajnie odwiedzić. Sim szybko zabrała potrzebne notatniki i iPady, założyła swój granatowy płaszcz i wpadła jak poprzednio do mojego pokoju, by dać mi ostatnie instrukcje. Wyglądała naprawdę szykownie w swoich jasnych jeansach z wysokim stanem, białej koszulce z długim rękawem w granatowe, cienkie paski i białych creepersach. Jej długie, kasztanowe włosy mieniły się na ramionach, układały się same w lekkim nieładzie, falując każdy z innym prądem morskim. "Idę do miliona projektantów, spotkamy się po południu...albo i nie. Marcel obiecał mi, że poczeka na mnie po pokazie. Miłej randki Ag!". Jakiej randki?! Ah, i ciągle ten Marcel!

Nadszedł moment, który dźwiga dorodny tytuł tygodnia mody i poddaje się wszelkim wpływom największych projektantów. Boulevard Haussmann wytyczony barierkami przepełniał się wystylizowanymi fryzurami, rozkloszowanymi spódnicami, nowymi butami sportowymi i długimi nogami. Styliści, redaktorzy, dziennikarze - był tu dosłownie każdy, kto choć trochę liczył się (bądź chciał liczyć) w świecie mody. Bestialskim? Wszyscy stawali w blasku fleszy fotoreporterów, każdy przecież chciał wyjść jak najlepiej i nie zostać fashion weekowym antywzorem w najczęściej kupowanym brukowcu. Ludzie więc pozowali do zdjęć, uśmiechali się trochę na pozór, trochę z przekory, aż w końcu z tradycji, jaką niesie fotografia czerwonego dywanu sama w sobie. Klimat mody krążył w powietrzu Paryża od kilkudziesięciu lat, kiedy pierwsze wysokie i smukłe modelki wyszły na wybieg wyznaczając sobie cel kapeluszem z wielkim rondlem i długą sukienką. Na ulicach, w agencjach, białych namiotach czy zabytkach widać było w większości młode, śmiejące się twarze, biegające modelki i mnóstwo modeli, schodzących się gości. Coś jednak kazało każdemu trzymać się w ryzach dobrego wyglądu i kultury, mimo zmęczenia i kiepskiej pogody - tym czymś okazywał się Karl Lagerfield na backstage’u czy Anna Wintour w pierwszym rzędzie, czyli esencja mody z najwyższej półki. A pośród tego wszystkiego my, na całkiem przyzwoitym miejscu.

Dzisiaj w moim grafiku ani nie znalazł się chociaż jeden pokaz czy ani jedno spotkanie, za to miałam w planie milion sesji próbnych modeli i drugie tyle polaroidów do skanowania. Wzięłam więc aparat z biurka, poprawiłam białą płachtę, rozkazywałam przynosić portfolia. Sim załatwiała sprawy czysto biznesowe i formalne, chodziła do projektantów, dogadywała pokazy modeli z naszej agencji. Była w tym bardzo dobra, co wynikało z jej pasji i szczerego zaangażowania; jak ryba pływała więc po wodach namiotów, magazynów, hoteli i starych gmachów Paryża, wieczór kończąc na dwóch pokazach i Marcelu, który zapewne będzie na nią czekał przy Petit Palais.

Eliza dzielnie pomagała mi cały dzień. Była idealną wizytówką jako niedoszła modelka, witała przybyłych metrem osiemdziesiąt, długim blond warkoczem i pięknym uśmiechem. Na co dzień to ona chodziła po kawę i papierosy, układała pasjansa udając że są to zdjęcia, odbierała telefony potencjalnych klientów. Połączyła nas praca i moda, która jak się okazuje tworzyła też przyjaźń, nie tylko fortunę i ubrania. Całe popołudnie opiekowałyśmy się studiem, robiłyśmy i układałyśmy fotografie, w przerwach rozmawiając nie tylko z zainteresowanymi kwestią pracy, ale też z licznymi przyjaciółmi, pojawiającymi się średnio raz na godzinę w drodze na jakieś wydarzenie. A moje wydarzenie miało właśnie rozpocząć się za pół godziny.

 - Jakby dzwoniła Sim, powiedz jej, żeby szła prosto do domu.

 - I tak tu pewnie przyjdzie...

 - Eli, myślisz, że Marcel jej na to pozwoli?

 - Ona kocha robić mu na złość, ale myślę, że o dwudziestej drugiej będzie już zamknięte.

Wyszłam więc ze słusznym poczuciem, że Eli zajmie się wszystkim, krzycząc pewnie na Chrisa, by został z nią do 21:30. Jak wiadomo, każdy spieszył na imprezy i eventy, czerwone dywany i do szampana, ale mimo narzekania, Chris zawsze zostawał do końca. "Na imprezy trzeba zapracować". A na spotkania w barze? Czy na pomyślną karmę też trzeba zarobić?

Przez rozmowę z Eli wyszłam za późno; przemierzałam więc Paryż szybciej niż zwykle, próbując zsynchronizować się kolejno z metrem czy autobusem. Do tego stopnia wyłączyłam racjonalne myślenie, że chwyciłam torbę, nie wiedząc nawet, co w niej mam! Bardzo chciałam stanąć już koło baru i uściskać przyjaciela, chociaż z drugiej strony chętnie uciekłabym do swojego ciemnego pokoju i zastanawiała się, jak się skończy bieg wydarzeń. Co właściwie będziemy robić tak długo? Mam przecież nie wrócić aż do czwartej w nocy. W nocy! Miałam ochotę dzwonić do Sim i prosić, by uporała się z prezentem szybciej. Nie zdążyłam nawet wyjąć telefonu, gdy wygrało we mnie przekonanie, że Marcel będzie dziś kimś więcej niż dekoratorem urodzinowego tortu. Omijałam  kałuże i nerwowo zaciskałam rękawy miękkiego swetra. Czy miałam czym się denerwować? Spotykałam przecież starego przyjaciela, byłego chłopaka, a w konsekwencji tylko znajomego.

Czułam jak przeszywa mnie specyficzny zimny dreszcz, gdy zobaczyłam, że Matt macha mi z umówionego miejsca, tuż przed barem. Wyglądał uroczo i już na pierwszy rzut oka było widać, że z jego twarzy biły pozytywniejsze uczucia niż wczorajsza depresja. Chyba moje policzki też zdążyły nabrać trochę szerszej skali barw niż blado-różowy.

Matt stronił od szykownych stylistów i markowych ubrań. Miałam wrażenie, że jego szafa składa się wyłącznie z czarnych rurek, T-shirtów i kurtek skórzanych - elementów koniecznych i kluczowych każdej stylizacji. Było w tym coś, co bardzo mi się podobało; imponował tą ignorancją modową (w jego zawodzie przecież też aspektem ważnym), zostając przy własnym stylu, który najlepiej go definiował. Kościste nogi zawsze zachowywały proporcje idealne, a policzki wystawały w takiej samym ułożeniu. A ja…oczywiście, musiałam się spóźnić!

Wybaczył jednak tę małą potyczkę na początek spotkania, zaprosił do środka, pomógł zdjąć płaszcz. Matt był angielskim dżentelmenem, muzykiem z zawodu i zamiłowania, liderem swojego zespołu, który próbował zatrzymać lata osiemdziesiąte w piosenkach pisanych na brzegu stolików barów o zbyt późnej porze, by być trzeźwym. Koncertował często, wyjeżdżał do rożnych zakątków świata, dorabiał jako model, żył z dnia na dzień. Przez nieuwagę o mały włos cztery razy nie spalił swojej kurtki skórzanej (a przez to i siebie) zapalniczką, kochał grać w szachy i nosić okulary przeciwsłoneczne w pomieszczeniach. Był moją pierwszą prawdziwą i poważną miłością.

Zamówiliśmy dwa piwa, siedliśmy przy tym samym stoliku co wczoraj, wymieniliśmy się wstępnymi wrażeniami tegorocznego paryskiego Tygodnia Mody. "Musiałem chodzić dzisiaj w kożuchach i płaszczach przy dwudziestu stopniach. Myślałem, że wyzionę tam ducha!" - opowiadał też o czekaniu na backstage'u, o tym jak po zaciętej walce wygrał z Marcelem w szachy i o tym, jak wypytywał go o romans z Sim. "Powiedział jedynie, że od czasu do czasu się całują. Nie przyznał się wprawdzie do niczego, ale wiem, że jest zakochany po uszy". Bo tak naprawdę każdy zaczynał zauważać to coraz wyraźniej; zwykłe spojrzenia zmieniały swój charakter, podobnie jak spotkania, które o jakiejkolwiek godzinie by się nie zaczynały, i tak kończyły się spaniem pod jedną kołdrą. "Ale nie mówmy o miłości."

Owszem, zbudowałam barierę uczuciową, barykadę bezpieczną, a dziś uczyłam się żyć w świecie prawdziwym, nie postrzeganym przez pryzmat miłości. Nie potrafiłam jednak o niej nie mówić, nie myśleć...nie skreśliłam jej widocznie ostatecznie. Temat szeroko ominięty może pozostać również zapomniany, ale hasło uczuć wciąż krążyło gdzieś w powietrzu.

Dziś było nieco inaczej niż poprzedniego wieczoru; nie było kolejnych zamówień piwa, kelner nudził się zamazując wolne kartki z zamówieniami, a my nie zapijaliśmy już  braku ani obecności miłości. Stół z dwoma szklankami i czarnymi Ray-Banami uginał się pod usytuowaniem łokci siedzących naprzeciwko siebie znajomych, pod ciężarem żartów i lekkością słów.

 - Ag, jak to możliwe, że tak długo nie mieliśmy kontaktu?

Chciałabym odpowiedzieć, ale nie wiedziałam, co dokładnie; może dlatego, że przeraziło mnie kiedyś uczucie, odpowiedzialność? Byliśmy tacy młodzi! Stchórzyliśmy przed uczuciem na całe życie, przed poważnymi krokami, decyzjami na wieczność. Trudno oceniać po czasie logikę miłości czy toku myślenia rozstających się kochanków – żałowałam jedynie tego, że zmarnowaliśmy piękną przyjaźń. Być może Sim uczyła się na moich błędach, wyrzekając się względem Marcela czułości, które mogłyby przekroczyć granice przyzwoitości relacji przyjacielskiej. Ale czy na pewno wszystko było w mojej sytuacji stracone? Może czasem zamek trzeba zburzyć, by znów powoli odbudować go, od fundamentów.

Matt szybko znalazł dziewczynę; modelka o takim samym guście muzycznym, skłonności do upijania się i wiecznej zabawy. Kochał ją mimo mankamentów charakteru i powrotów z klubu o piątej rano, za to Marcel w wyrafinowany i specyficzny dla siebie sposób okazywał jej niechęć, pogardę, tłumacząc co chwila przyjacielowi, że powinien rozważnej szukać pocieszenia. Moja imienniczka spisała się jak widać na dłuższy czas, mimo że każdy uważał ją jedynie za przygodę. Rozstali się wczoraj, Matt pogrążył się w po-związkowej żałobie, a jedynym zadowolonym z całego zajścia wydawał się Marcel.

- Od dawna nie byłem singlem.

- Przyzwyczaisz się.

- Długo to trwa?

- Co takiego?

- Przyzwyczajanie się.

- Cały czas.

Czy ja umiałam być właściwie samotna? Otaczałam się ludźmi, mieszkałam z przyjaciółka, wychodziłam z nią codziennie do znajomych; żyłam w tłumie praktycznie cały czas, ale nawet imponująca ilość osób nie jest w stanie zastąpić tej jedynej. Rozstaliśmy się z głupoty, pogodziliśmy z przypadku, jednoczymy ze złamanym sercem. Byłam samotna choć w tłumie, zamknięta w kryształowej kuli blichtru i szkła. Siedziałam tam na miękkiej poduszce, bezpieczna, zadowolona, napełniana inspiracją i zajętych umysłem. Siłą stała się ta samotność.

Określiłam siebie na nowo, odkurzyłam stare pasje, budowałam swoje realia tak skrupulatnie, że nawet nie zauważyłam, kiedy runęły. Ktoś jednak przerwał uzależniający ciąg samotności tak, jak zrywa się ze starym nałogiem; bo wszystko się zmieniło, gdy usiadłam w złym stanie psychicznym w całkiem porządnym paryskim barze. Moje myśli - początkowo odrzucone i skreślone - zaczęła wypełniać niespodziewanie dziwna radość! Los bywał złośliwy i  ujawniał, co ma do dodania w najmniej oczekiwanych momentach: ja już przecież zdążyłam polubić życie w melancholii, pracy, czas spędzany z przyjaciółmi, a nawet wieczorne łzy! Starannie sobie to wmówiłam, nakazałam mózgowi podziwiać piękne obrazy i cieszyć się z upieczonego ciasta - mój sposób na życie przywrócił mnie do duchowej harmonii, po czym niebawem ponownie zaprowadził do bram chaosu. Dwa połączone smutki nie tworzą już przecież samotności.

Obserwowałam dłonie Matta, wciąż przekładające okulary z miejsca na miejsce. Był weselszy, uśmiechał się od czasu do czasu, odzyskał trochę chęci do życia. Czyżby zaczął przyzwyczajać się do samotności?

- To wszystko nie ma sensu. Po co kochać, skoro istnieje rozstanie?

- Dla wspomnień.

- Chcę szczęścia, nie wspomnień. Wspomnienia budzą cierpienie.

- Dla niektórych cierpienie jest szczęściem, ale nie dla mnie, Matt.

Istotnie nie czerpałam życia ze źródła bolącej porażki, piekącej tęsknoty, niezdrowej motywacji, jaka rodzi się tylko w umysłach zranionych. Po co kochać, Matt? Po co, skoro i tak istnieją samoloty do Stanów, kłamstwo, obłuda i lekkość życia? Po co było to wszystko? A po co my byliśmy parą? Po to, aby się spotkać za kilka lat w barze i wspominać, a tym samym przecierpieć, dawne czasy? Bo znów zaczęliśmy mówić o koncertach niedaleko Olympii, grze na gitarze o piątej nad ranem na ulicy, o kwiatach jakie zrywałeś z kwitnących wiśni i wplatałeś mi we włosy. Wiem doskonale, że nie cierpisz patrząc na ten doskonały film przeszłości, że kącik twoich ust drgnął kiedy przypomniałeś sobie majowe, białe płatki bzu i bałagan w naszych pokojach. A co jeśli Miles kiedyś wróci? Wybiorę szczęście czy wspomnienia?

Wyszliśmy z baru późno, wciąż zbyt późno by się wyspać i za wcześnie by się pożegnać. "Jest dopiero północ, a miałam wrócić o czwartej. Swoją drogą, dlaczego nie mogę zobaczyć prezentu? Czy w tak tandetny sposób zdołali zyskać trochę czasu dla siebie?" - śmiałam się w duchu na samą myśl o tym, co może teraz dziać się u Sim i Marcela, którzy najwyraźniej sprawili prezent nie tylko Mattowi, ale też sobie; efekt uboczny, dodatek do anturażu niecnej niespodzianki. Tymczasem jednak szliśmy Boulevard Poissonnière w ciszy, słuchając odległych odgłosów klubów po drugiej stronie ulicy i pijanych chłopaków stojących tuż przed wejściem.

- Ag, chodź do mnie. Marcel pewnie jest teraz u swojej dziewczyny, Jonas również, dom stoi pusty...

- Dziewczyny? - przerwałam nie dowierzając własnym uszom - Czegoś nie wiem?

- Oh, żartuję jedynie. Chociaż w takim tempie zmiana stanu cywilnego i zameldowania jest bardzo prawdopodobna.

- Ah, racja! To idziemy do ciebie?

Nie protestował. Spontaniczna decyzja poprowadziła nas wprost przed drzwi mieszkania Matta - parę kroków, kilka ulic, a czułam się jak przeniesiona w czasie, jak wtedy, gdy wszystko widziałam w różowych barwach, gdy byłam szczęśliwą i spełnioną dziewczyną, stąpającą ze świadomością swoich celów do zrealizowania na ziemskim globie. Nic jednak nie trwa wiecznie! Moje marzenie się spełniało, nabrałam powietrza w płuca, głęboko się zachłysnęłam, a teraz znów wędrowałam pod rękę z chłopakiem w kurtce skórzanej, uśmiechnięta i zadowolona, nie zastanawiając się nad jutrem, nad tym, co było wczoraj. Jest nareszcie dobrze, po co więc psuć miłą atmosferę rozmyślaniem nad powodem czy przyczyną?

Stałam pod pokaźną kamienicą, mijałam schodek po schodku, zostawiając wspomnienia i kolejne żale. Kiedy ostatni raz przemierzałam tę drogę? Zapewne w innych okolicznościach; zapewne wtedy, gdy wszyscy razem sprzątaliśmy mieszkanie albo w momentach, gdy przychodziłam po tracącą łączność ze światem Sim. Często przecież nie mogła rozstać się z Marcelem, zapominała o telefonie i znikała bez śladu - miała skłonności do tracenia poczucia czasu, przebywając razem z tym wychudzonym książkoholikiem. Teraz role się pozmieniały! Wydawało mi się, że im mniej mieszkało tam ludzi, tym większy bałagan pozostawiał na powierzchni podłóg apartamentu; kurtki pozrzucane z wieszaka, buty Jonasa w artystycznym nieładzie, kuchnia pełna naczyń - zdecydowanie wizytówka domu. Całe szczęście, że przyzwyczaiłam się do tego widoku, a klimat w pełni mi odpowiadał; daleko mi było bowiem do pedanta.

- Wybacz za ten bałagan, nie byłem przygotowany...

- Bałagan? Nie potknęłam się jeszcze o kapelusz Marcela, nie wiem więc o czym mówisz.

Kapelusza, jak i Marcela w domu nie było, butelka wina i dwa kieliszki zajęły stolik w salonie, przy którym najbardziej lubił pracować i oglądać swoje fotografie z Sim w objęciach. Dziś to my, ludzie o wspólnej przeszłości, zasiadaliśmy w tym gnieździe kochanków, zapijając ponownie zmieniające się stany umysłu. "Alkohol smakuje lepiej, jak jest powód, by go pić." Siedzieliśmy w próżni mieszkania na trzecim piętrze, wciąż obserwując zmieniający się kierunek światła z Wieży Eiffla, licząc samoloty latające nad nią i myśląc zapewne o naszym słodkim cierpieniu. Z Mattem istotnie cierpiało się ze słodyczą; piłam gorzki kielich niemal z przyjemnością, a wino zamieniło żal do jednego mężczyzny w nawracającą sympatię do drugiego. To są takie chwile, kiedy człowiek boi się samego siebie i własnych uczuć, kiedy rozum i serce stają w konflikcie i zaczynają bitwę o ludzką duszę. Obiecałam sobie jedynie miłe popołudnie, ale z pewnością nie mogłam pozwolić na powrót dawnych, namiętnych nocy.

Milczeliśmy długo. Białe wino nie upajało nas już tak wyraźnie jak poprzednio, czas zabrał dźwięki ulicy i ułożył je do snu, a ja znalazłam się nagle na kolanach Matta, z policzkiem mocno przytwierdzonym do jego ręki i łzami w oczach. Kłamstwem bym nazwała stwierdzenie, że nie wiem jak to wszystko się stało. Owszem, wiem doskonale, przecież jak reżyser może nie znać własnej sztuki? Podniosłam się by wypić trochę trunku, ale zamiast po prostu odłożyć na miejsce pusty kieliszek, położyłam go na dywanie, niedbale, jak niedbale leżało wszystko w tym mieszkaniu. Wciąż milczeliśmy, głucho, ciszej, okropniej. Znów skosztowałam dawnego owocu, który budzi grozę i podniecenie zarazem; usta tak słodkie jak białe wino, tak zranione jak moje.

Gorycz, której się spodziewałam zginęła w pożądliwym spojrzeniu, delikatnym dotyku. Wciąż trzymałam jego rękę, która otarła łzę spływającą po policzku; łzę słodkości, emocji, wspomnień, które przerodziły się w najbardziej rzeczywistą teraźniejszość. Wyreżyserowano jednak rolę tylko jednego aktora; monolog szaleńczy i nieprzewidziany, w którym dotyk dłoni był metaforą ochrony przed reakcją, ochrony przed samym sobą. Matt delikatnie otulił moje plecy, trzymał moje biodra i patrzył głęboko w oczy. Przyciągnął mnie do siebie, policzył żebra chudymi dłońmi i pocałował jeszcze raz, jeszcze czulej. Całe ciało przeszedł dreszcz, pożądanie, bliskość. Powieki osunęły się jak gdyby zapadały w głęboki sen, pocałunki ogrzewały bladą szyję. Przeszłość została nakarmiona chwilą, dotykiem warg i naszym oddechem. Spowiadałam się przed samą sobą z dawnych grzechów, rozliczając wspomnienia i błędy. Zapomniałam o dzisiejszych, tak słodkich i tak niewinnych.

"Grzechy miłości najlepiej odkupuje się we własnych grzechach". Pocałunek za pocałunkiem, pieszczota za pieszczotą, ubranie za ubraniem. Rozprawiałam się z Milesem niczym na sali sądowej, na której każdy oddech był zarzutem, dotknięcie warg - karą. Chociaż, byłabym okrutna gdybym uważała, że ten poryw namiętności był jedynie krzywdą zadaną przez pokrzywdzoną; tego czynu po prostu potrzebowałam. I czym może się okazać zaledwie jeden dzień dla ludzi, którzy znali się całe lata? Tak Matt, znów jesteśmy razem. Znów leżę na twojej rozpiętej koszuli, całuję twoją szyję i pozwalam ci ubierać mnie jedynie twoimi rękami. Znów będziesz przykrywał mnie kołdrą o północy, a gdy rano otworzysz okno, powita nas zapewne woń kwitnących wiśni i biel bzu rosnącego nieopodal. Znów będziesz grał serenady do gwiazd, gdy zasnę z melodią the Smiths w uszach. Czy myślisz, że znów będziemy szczęśliwi?

Leżeliśmy na nagiej podłodze, pośrodku porozrzucanych ubrań i kartek papieru, w doskonałej ciemności i ciszy. Harmonią były nie tylko nasze pulsujące ciała, szybko bijące serca, ale też próżnia, jaką stało się mieszkanie. Liczyliśmy się tylko my, dzika namiętność, niepohamowane uczucia, chęć ucieczki w świat odległy i odkrywany na nowo. Pozwalałam nie tylko już się całować, ale pełnoprawnie pieścić przez człowieka, którego mimo wszystko nadal kochałam. Kochałam prawdziwie czy zastępczo? Oh, takie pytania nie miały najmniejszej racji bytu w takiej sytuacji! Nie wtedy, kiedy czujesz mocne, męskie ramiona na twoim brzuchu, ciepło na twoich nogach i konieczność w jego oczach. I nagle było już po wszystkim. Skończyłam zabójczy bieg, ukryłam się bezpiecznie, a co najgorsze, zdałam sobie sprawę, że uciekałam przed samą sobą.

Wiedziałam jednak, że nie obędzie się bez konsekwencji, bez obsesyjnych myśli, które niebawem zaczną krążyć, dobijać do bram mózgu i pytać, pytać, wciąż pytać! Ale póki co nastała cisza, głucha i przeszywająca. Było ciemno, czułam na szyi już tylko spokojny oddech Matta, który obejmował mnie mocno ramieniem, w którego mokre ciało się wtuliłam i dzięki któremu pochłonął mnie głęboki sen. Przyłożyłam głowę do jego klatki piersiowej, usypiałam w rytmie bijącego serca, wciąż czując ciepłą dłoń na policzku. To irytujące, że o konsekwencjach myślałam zawsze później! Najwyraźniej zasada wpajana od dzieciństwa "najpierw pomyśl, później powiedz" nie miała odzwierciedlenia w przyszłości. Najbardziej bałam się faktu, że mogło okazać się to chwilowe zastępstwo. Ale co Matt miał zastąpić? Mógł jedynie smutki i melancholię, bo przecież Miles wyjechał z mojego życia lotem bez przesiadki. Dobrze jednak zamienić ogarniającą każdy skrawek umysłu nostalgię na przyjemność, nawet jeżeli połączoną z lekkomyślnością. To ramiona Matta dawały mi teraz ucieczkę.

Błagałam samą siebie bym mogła zamknąć oczy i usłyszeć jednie ciszę przeszywającą na wskroś to mieszkanie. Wskazówki zegara przesuwały się teraz tak wolno, upajały mnie chwilą, tym pięknym wieczorem.

A jednak zasnęłam, wycieńczona dniem, wieczorem, nocą. Matt nadal spał obok, okryty swoją koszulką, najwyraźniej niewystarczającą jako kołdra dla wysokiego modela. Wyglądał jak anioł upadły na ziemię, spokojna istota, bezbronna i nieświadoma. Co my zrobiliśmy? Czy tak dzisiaj odzyskujemy szczęście? Nie taki kiedyś mieliśmy kodeks moralny; człowiek był, a nie bywał, niezastąpiony, przygnębienie co najwyżej pchało do drzwi nie takiej imprezy jak trzeba, zabawiało trunkami, aż w końcu usypiało w obcym mieszkaniu, pod obcą kołdrą z przyjacielem, który zazwyczaj się tobą opiekował. Matt, czy my próbowaliśmy się pocieszyć w ten okropny sposób? Leżałam tak długo nie mrużąc oka, głaszcząc lekko chudą rękę chłopaka i przykrywając go co raz jakimś kocem (a to na szczęście dało się znaleźć na tej podłodze!). Wiele godzin myślałam nad dynamiką tego co się stało, nad proroctwem jakie mogło nieść to wydarzenie, aż w końcu nad istotą historii z Milesem - krótkiej, treściwej, przygodowej. Z toku rozważań wyrwały mnie wibracje telefonu; "Czyżby Sim potrzebowała więcej czasu?". Ale najwyraźniej nie u wszystkich jest piąta nad ranem.

Przetarłam oczy i niechętnie podniosłam telefon - nie miałam najmniejszej ochoty wracać. Mimo kolejnych dręczących myśli, bałam się wypuścić z ramion wychudzonego, wtulonego we mnie Matta. Sim najwyraźniej nie miała zamiaru ani posyłać Marcela do jego mieszkania, ani nie oczekiwała mojego szybkiego przybycia. Przetarłam oczy jeszcze raz. Wino przestawało już wpływać na świadomość, słodycz też wygasała powoli. Może majaczę? Nie wierzyłam w to, co widzę! A jednak, wiadomości zza oceanu dotarły szybciej do telefonu, niż mojego mózgu. „Wybacz milczenie. Czy masz ochotę utrzymywać kontakt?”. Czyżby Miles poczuł jakieś wyrzuty sumienia?! Czyżby okazał serce?! Patrzyłam w telefon jak zaczarowana. Momentalnie zaklęta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz