poniedziałek, 1 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ 1.



Od zawsze zaczynałam poranek kawą cynamonową i croissantami. Lubiłam tę mocną woń w powietrzu, przy której łatwiej było wstawać. Nasza kuchnia była dość mała, przytulna. Mieścił się tam ledwo jeden stolik, mały zlew, kuchenka, koniecznie piekarnik, lodówka. Ledwo. Parę półek zdobiło całość, a na nich barwne okładki książek kucharskich, małe świeczki, latarenka. Sznury lampek, kolorowe kafelki, doniczki z ziołami na parapecie, ciasteczka czekoladowe na talerzu. Bo lubimy czekoladę. I lubimy patrzeć przez duże okno, dzisiaj wzbogacone o krople deszczu. Paryż wyglądał w tym klimacie może smutniej, a może bardziej abstrakcyjnie.

Zaczęłyśmy dzień jak każdy inny. Była sobota. Nie tylko nie trzeba było wstawać wcześnie, ale też bez pośpiechu. Cech porannych ptaszków na pewno nie można było nam przypisać. Wywlekłyśmy się jednak z ciepłego łóżka, z naszych chaotycznych pokoi. Niechętnie patrzyłyśmy przez okno, a przecież jedna z nas musiała wyjść do piekarni, by przynieść śniadanie. Jak zawsze. I los tak chciał, że poszła Agness. Zawsze była bardziej chętna do wszystkiego ode mnie, szczególnie o poranku. Od zawsze byłam leniem. I tak mi pozostało.

Założyła swój czerwony płaszcz przeciwdeszczowy i czarne gumiaki. To niebywałe, że nawet w tym można stylowo wyglądać. Agness miała w sobie coś takiego. We wszystkim wyglądała wręcz szykownie, ale nie snobistycznie. Idealnie. Nawet, gdy wychodziła kupić zapas croissantów przy dwóch stopniach Celsjusza na zewnątrz i nieprzyjemnym deszczu. Na szczęście piekarnia była niedaleko. Parę kroków, parę kropel. Weszła szybko. Piekarz pozdrowił ją z wielkim uśmiechem, w końcu stała klientka. Rogaliki były jeszcze ciepłe, jak zawsze; zapłaciła tyle samo co zawsze; z głośników wydobywała się muzyka z tej samej stacji radiowej. Jak zawsze. A jednak ten dzień zmienił życie Agness. Zresztą, nie tylko jej. Moje tym bardziej. Bo od tego dnia zaczął się szczęśliwy czas, dobra passa, obrót wydarzeń o 179 stopni. Nie takich, jak zawsze.

Może i pogoda nie była idealna, ale nie tylko my nie miałyśmy niczego na śniadanie. Dźwięk mokrych butów, szybko zamykające się drzwi. Lekki uśmiech. Jakaś taka radość, że dotarło się do celu. Wysoki, młody chłopak wtargnął do piekarni, a także do życia naszej drogiej Agness. Miał mokre, długie, czarne i falowane włosy, brązowe oczy, uwydatnione kości policzkowe. Przyjemny uśmiech. Co prawda, można było na niego w tej chwili patrzeć bardziej z politowaniem niż podziwem, jednak jego uroda oślepiłaby niejedną kobietę. Ponad metr osiemdziesiąt, idealne proporcje, chudość. ‘Model, jakich dużo tu, w Paryżu.’ – pomyślała Agness. Chłopak stanął w kolejce.

Spojrzała na niego trochę dłużej, po czym poczuła jego wzrok na sobie. Dziwne to uczucie, kiedy trzeba szybko zabrać oczy w stronę świeżo upieczonych bagietek i rumieniących się croissantów. Sprzedawca rzucił jakiś żart w stronę chłopaka i wspólnie zaczęli narzekać na kapryśną pogodę. I Agness dodała jakiś nieprzemyślany komentarz, tylko żeby coś powiedzieć. Zdążyła zorientować się, że chłopak jest tu od niedawna - nie był przyzwyczajony do tutejszego klimatu, do tego widziała ciekawość w oczach piekarza, który lubił wszystko o wszystkich wiedzieć. Nauka metod dedukcji u Agness nareszcie podziałała. Widziała tego człowieka po raz pierwszy i walczyła ze swoim wzrokiem, który lgnął jak magnez do jego twarzy. Uparcie złożyła swoje zamówienie, choć nie różniło się niczym od tych z dni poprzednich. Nabrało jednak jakiegoś innego brzmienia. Cukier na rogalikach dopiero zaczynał lśnić w stu osiemdziesięciu stopniach. Trzeba było czekać. Agness stanęła z boku, patrzyła dookoła. Obserwowała. Choć wydawało jej się to dość dziwne, to po prostu obserwowała. Właściciel piekarni rozpoczął już ciąg opowieści swojego życia, chcąc zainteresować słuchaczy. Wydawać by się mogło, że słuchali. Ale ich wzroki co chwila biegły w przeciwną stronę, a brązowe oczy zatrzymywały się w jednym, wspólnym punkcie.  

‘To co zwykle’ – powtórzyła roztargniona Agness. Nerwowo uśmiechnęła się do piekarza, wzięła pakunek świeżego pieczywa i wyszła. Znów na okropny deszcz, znów na zimno. Z wrzącym ciepłem w sercu. Szybko dotarła do domu. Tam czekałam na nią z gotową już kawą, zapalonymi świeczkami, oświetlonymi przez lampki półkami. Przyszła, jakaś ożywiona. Szybko zdjęła płaszcz i kalosze, szybko mówiła. Niezrozumiale. Był chłopak, tak, chłopak był w tej piekarni. Na pewno model, na pewno jakiś model. Nic nie wiedziała o nim, ale dużo mówiła. O jego ciemnych włosach, amerykańskim akcencie. I mimo wielkiego natłoku i chaosu słów, rozumiałam. Ktoś się pojawił, w najmniej oczekiwanym miejscu. I ktoś zawrócił w głowie, w najmniej oczekiwanym momencie. Chciała go szukać. Ale gdzie? Jak? Nawet nie zna imienia. Jedyne co wie, to że kupuje trzy bułki i dwa czekoladowe rogaliki. I że nie lubi deszczu. I że nie ma nawet parasolki. I coś ją ujęło w tych nikłych spostrzeżeniach. Coś ją ujęło w tym człowieku.

Agness widziała go przecież po raz pierwszy. Chciała tam wrócić, po cokolwiek, po jeszcze jedno spojrzenie, uśmiech, po to chociażby, by poznać jego imię. To co działo się w jej wnętrzu uwidaczniało się chyba na zewnątrz. Uspokoiłam ją, kazałam usiąść, odetchnąć i opowiedzieć wszystko powoli. Siadła więc. Koło okna, w którym kamienice rozpływały się w kołach i smugach. Z naszego domu widziałyśmy komin piekarni. Agness chciała wymazać myśli tak szybko jak dym ucieka z pieca pełnego słodkich drożdżówek. Poczuła nagle jakąś rychłą porażkę, po wielkiej, nieodgadniętej euforii dotarło do niej, że to pewnie nigdy się nie powtórzy, że więcej go nie spotka, nawet nie zobaczy. Stwierdziła, że pora wrócić do rzeczywistości. I mimo, że nie potrafiła myśleć o niczym innym, próbowała zadać mi pytania o pracę czy dzisiejsze plany, co brzmiało zbyt karykaturalnie, by stwierdzić, że to naprawdę ją interesuje. Postawiłam na kuchennym stole kawę i uśmiechnęłam się.

Bo tylko to mi pozostało. Śmiać się z Agness, ucieleśnienia spokoju, która teraz panikowała jak nigdy. Próbowałam ją uspokoić; skoro przyszedł do piekarni, to znaczy że mieszka gdzieś niedaleko. I że możliwe, że nawet parę kamienic stąd. Więc nie ma się co zamartwiać, można go spotkać dość łatwo. I jak widać, byłam dość przekonywująca. Bo mi uwierzyła. Posiadałam jakiś dziwny dar [albo przekleństwo], dzięki któremu zazwyczaj miałam rację. Albo i zawsze. Wypiłyśmy więc kawę, zmyłyśmy naczynia, ogarnęłyśmy dom, od paru dni bardziej zaniedbany, ale paradoksalnie bardziej uporządkowany niż zawsze, przejrzałyśmy parę zdjęć. Życie toczyło się dalej, chociaż było jakieś inne. Euforia Agness udzielała się wszystkim i wszystkiemu, przez co mimo deszczu za oknem, w domu panowała aura wiosny, kwiatów, lekkiego powietrza. I faktycznie, miało się rozpogodzić już następnego dnia. Ale jak na razie było deszczowe popołudnie, i nawet wieża Eiffla wyglądała jakoś niewyraźnie. I tak oto nastąpił przełom, a ja się utwierdziłam w przekonaniu, że to miasto przyniesie nam korzystne zmiany. Z dobrym humorem, głośno nastawioną płytą Submarine, zabrałyśmy się za robienie puddingu z chleba i czekolady.

Agness kroiła pieczywo, a ja powoli kompletowałam wszystkie składniki. Poziom radości - nie wiedząc czemu - wzrósł. Krzątałyśmy się po domu w ciepłych ciapach i piżamach; dzisiejszy sobotni dzień zaliczamy do tych, w których nie warto przebywać na zewnątrz. Oprócz oczywiście porannego wyjścia. Deszcz zaczynał nieco ustawać, ale nadal krople upadały z lekkim hukiem na przejrzystą szybę. Widziałyśmy słońce.

I nagle ktoś zapukał do drzwi. Niedziwne, deszcz przestał padać, ktoś chciał nas odwiedzić. Był to Marcel, nasz przyjaciel, a właściwie bardziej mój przyjaciel. Miałam z nim bliskie relacje. Przyjacielskie, oczywiście. Bowiem nie byłam osobą, która szukała w mężczyznach przede wszystkim partnera. Tak to więc kolegów posiadałam wielu. Bo też miałam do chłopaków jakieś inne podejście, które sprawiało, że czuli się swojo w moim towarzystwie. Marcel szczególnie. Był fotografem, ale też modelem. Lubił u nas bywać, klimat naszego mieszkania przypadł mu do gustu. I lubił u nas jadać. Kochał słodycze. I tak to przyszedł w samą porę, z butelką wina i głupią wymówką, że było mu smutno samemu w domu z kotem, którego też przytachał pod pachą. Rozgościł się, pomógł nakryć do stołu. Trzy razy przegonił kotkę, bo weszła nie tam gdzie trzeba. Opowiadał o sesjach, o plotkach, o wspólnych i nie wspólnych znajomych. Zawsze robiło się raźniej jak przychodził, a biorąc pod uwagę naszą wcześniejszą radość, dobry humor tego wieczoru sięgał górnych granic.

Czerwone wino, głośne śmiechy, coraz mniej wyraźne. Kot siedział na ciepłych kuchennych szafkach pośród bułek i kolorowych dżemów. Patrzył na nas z coraz większym zażenowaniem i wyższością. W powietrzu unosiła się woń papierosów. Marcel był chudym brunetem, o dużych, niebieskich oczach, wzrost ponad metr osiemdziesiąt. Jak u każdego modela – uwydatnione kości policzkowe, kościste ręce. Lekko falowane, długie włosy opadały mu na ramiona. Lubił chodzić w T-shirtach bez rękawów, rozpinanych bluzach i jeansach. Dużo opowiadał. Znał mnóstwo pogmatwanych historii, mało prawdopodobnych. I z chęcią je przywoływał. Każdy gubił czasem wątek słów drugiego. Dotarły do nas wieści o jakiejś imprezie w przyszłym tygodniu, na której wypadałoby się stawić. Wypadałoby, nie trzeba więc. Ulga. Marcel rozsiadł się na kanapie i opowiadał dalej, a nic nie wskazywało na to, by wybierał się dziś do domu.

Za oknem pełnia, latarnie miasta, odgłos samochodów i tłumów. Kot już dawno zasnął gdzieś na stole, a my siedzieliśmy na podłodze, wypalając już paczkę papierosów, po dwóch butelkach wina. Marcel był oparty o kanapę, obok mnie. Lubiłam patrzeć jak się uśmiecha, jak subtelnie wypuszcza dym z ust, słuchać jak opowiada jakieś dziwne historie. I istotnie, cieszyłam się, że jest z nami. I że zostanie aż do rana. Mówił coś o nowych nabytkach, których teraz będzie pełno, o imprezie, gdzie trochę się ich przewinie. I o tym, że paru poznał. 'Fajni kolesie' – ocenił krótko. I nikt wtedy nie przypuszczał, że zna chłopaka z piekarni. Agness tym bardziej. Zegar wybił północ, księżyc zaczął odbijać się w szybie, ktoś krzyczał na ulicy. Przyniosłam koce; pod jednym ukryła się Agness, pod drugim ja i Marcel. Nie był pijany. Był modelem, miał twardą głowę. Zasnął jednak szybko, opierając się na moim ramieniu.

Agness patrzyła na nas i uśmiechnęła się sama do siebie. Zawsze zastanawiała się czy ta opowieść o przyjaźni to prawda czy tylko taka bajka, która ma robić za wytłumaczenie czegoś więcej. Podobno wyglądaliśmy naprawdę słodko razem. Zawsze się wypierałam i mówiłam, że to nie jest to 'coś'. Agness rozumiała. Wiedziała, że ja i Marcel przyjaźnimy się, ale nasza przyszłość była dla niej zawsze zagadką. Księżyc był coraz wyżej, chmury się rozpraszały, a wszyscy opadali już z sił. Agness zgasiła ostatniego papierosa, zebrała kieliszki i po cichu położyła w zlewie. Wyjrzała jeszcze ostentacyjnie przez okno, lekko się uśmiechając, bardziej z emocji niż tych paru kieliszków. Kocie oczy spojrzały na nią bystro i futrzana kulka z gracją pobiegła za nią do pokoju. Agness powiedziała mi, że idzie spać, pełna niepozbieranych myśli. Poza tym, trochę dziwnie czuła się w tej sytuacji z Marcelem; nigdy bowiem nie wiedziała czy nie powinna zostawić nas samych. Zatem zapytała, co robimy ze śpiącym chłopakiem. Przecież nie możemy zostawić go na podłodze...

Zaproponowałam, by położyć go na kanapie, okryć i zostawić, by sobie dalej spał. Zawsze musiałam go ogarniać, jak był w takim stanie. I nigdy vice versa. Klepnęłam go lekko w policzek, żeby się obudził. I rzeczywiście, poskutkowało. Wcześniej Agness pościeliła łóżko, po czym szybko sobie poszła, widząc że on już nie śpi. Marcel położył się na kanapie i zaproponował, bym jeszcze z nim posiedziała. Niepotrzebnie go rozbudziłam, mógł już odpłynąć w tę swoją awangardową rzeczywistość, która dzisiaj akurat nie bardzo była odległa od realiów. Z okna było widać w oddali wciąż wieżę Eiffla, jednak już nie w deszczu, a w mrugnięciach sygnalizacji, w obiektywie miasta. Siedzieliśmy tak jeszcze parę minut, Marcel głaskał mnie po ręce, jak zawsze. Lubił okazywać mi czułości, co sprawiało, że nasza przyjaźń była jeszcze dziwniejsza. Ale oboje wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie; że dopełniamy się, że spełniamy wzajemnie nasze zachcianki, ale w tych czułościach i uściskach była czysta miłość przyjacielska, trochę braterska. Zaproponował, żebym tu z nim spała, a ja wiedziałam, że żywi czyste i dobre intencje. Miłość zmysłowa z jego strony co do mojej osoby byłaby zbyt dużą niedorzecznością.

Ale przyznam, podobały mi się prośby płynące z jego ust. Okryliśmy się grubą kołdrą, bo mimo, że nadchodziły ciepłe dni w Paryżu, noce nadal były chłodne. Zwłaszcza, gdy śpi się przy otwartym oknie. Marcel objął mnie i pocałował w czoło, jak to zawsze robi. Chwilę popatrzył i życzył dobrej nocy. W domu nastała cisza, na zewnątrz hałasem wydawało się już tylko migotanie gwiazd. Zasnęliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz