wtorek, 31 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 11. CZĘŚĆ II.




***

Spędziłam tylko jedno Boże Narodzenie poza domem. Mieszkałam wtedy w Paryżu od ledwo roku, pracowałam w jednej z najważniejszych agencji modelek, która wysłała mnie na miesięczny kontrakt do Tokio, razem z paroma podopiecznymi, czyli… Mattem, Jonasem, Paulem i Marcelem. Los tak chciał, że przyszło nam spędzać Święta razem w zupełnie obcym miejscu, z otaczającą nas zupełnie inną kulturą i zwyczajami. Na szczęście znaliśmy się już bardzo dobrze, przyjaźniliśmy od czasu, kiedy Hubert – mój ówczesny chłopak – wprowadził mnie do towarzystwa. Pojechała wtedy też z nami Ag, dokumentować naszą pracę i pomagać swojemu koledze w różnych sesjach zdjęciowych na miejscu. 

Owszem, byłam w związku, ale daleko mu było od nazwania go szczęśliwym. Mijał właśnie piąty miesiąc, a kryzysy mnożyły się z szybkością złośliwych bakterii. Hubert był na początku wymarzonym chłopakiem, który codziennie zabierał mnie do pubu, w którym grał ze swoim jazzowym zespołem, a później do studia nagraniowego, gdzie spędziliśmy nie jedną nieprzespaną noc. Był najbardziej uroczym człowiekiem na świecie, kiedy wychylał się zza pianina i wzrokiem pokazywał, że gra każdy utwór tylko dla mnie. Nietrudno było się zakochać; po paru spotkaniach w pubie i paru nocach w studiu, zdecydowaliśmy się na poważny związek. Euforii nie było końca, każda randka zmieniała się w romantyczne pieszczoty, a ja mogłam odetchnąć głęboką piersią, że rzucając się na głęboką wodę, czyli wyjeżdżając do obcego kraju wbrew wszystkiemu i wszystkim, znalazłam szczęście.

Świat znów okazał się mały i monotonny. Musiałam mieć przy sobie o wiele wyższego i chudszego ode mnie chłopaka, z niebieskimi oczami i długimi, brązowymi włosami. Hubert to typowy metr osiemdziesiąt osiem, z wystającymi kośćmi policzkowymi, pełnymi ustami i cienkim nosem. Miał bardzo przenikliwy wzrok, wyćwiczone palce, mocne rysy twarzy, bladą skórę. Poznałam go w pracy, kiedy miałam pokazać mu drogę do biura jego agentki. Wciąż widok tylu przystojnych mężczyzn w jednym pomieszczeniu był dla mnie nowością, tak też obdarowałam Huberta nietuzinkowym spojrzeniem na wejście, dziękując po cichu Bogu za jego nadmierne zainteresowanie moją osobą. Widząc, że Anna była zajęta, miałam okazję porozmawiać i zapoznać się z chłopakiem przed drzwiami jej biura. Wymieniliśmy się numerami telefonu, a on zaprosił mnie do baru, w którym grał co jakiś czas na pianinie. Byłam jego pierwszą fanką, wiernym towarzyszem każdego występu, zajmując to samo miejsce, pijąc ten sam drink parę godzin i słuchając pięknej muzyki. Dostawałam specjalne zaproszenie, róże, dedykacje i taniec wieńczący koncert i atmosferę. Wychodziliśmy z jazzowego baru razem, często z premedytacją błądząc po ciemnych uliczkach, krętych ścieżkach, wybierając najdłuższą drogę. Pewnego dnia pożegnaliśmy się pocałunkiem przed drzwiami kamienicy, w której mieszkam. Tak też zaczął się ten piękny sen, który trwał do momentu, kiedy ktoś uszczypnął mnie zbyt mocno i ocknęłam się z bajki. Jak się okazało, Hubert oprócz uroku jaki miał w oczach, szczerości w uśmiechu i ciepła w dłoniach, pokazał także gorsze strony.

Jakby szczęścia było mało, okazało się, że Hubert jest Włochem, a widząc że urodziłam się i mieszkałam wiele lat w Mediolanie, uważaliśmy wręcz, że trafiliśmy na siebie we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Zaczęły się więc romantyczne kolacje, burzliwe noce w świetle księżyca, pierwsze aż tak śmiałe pocałunki i pożytkowania uczucia. Zainwestowałam ich niemało. Do dziś nie żałuję.

Wychodzę dziś z założenia, że jeśli coś raptownie staje się sukcesem, szybko potrafi zmienić się w fiasko. Miłość literalnie idealna, od której nie potrafiłam oderwać ani płatka myśli, która przyprawiała mnie o emocjonalny niepokój, wkrótce stała się bardziej stabilna. I mimo, że była przyprószona spotkaniami pełnymi muzyki i dymu papierosów, czytaniem pamiętnika Huberta, w którym pisał naszą miłosną historię, oraz dziką namiętnością, przybierała bardziej ekstrawaganckich odcieni, wręcz ekscentrycznych, głównie przez nasze porywcze, mocne charaktery i jego okropną zazdrość.

Bywałam w jego towarzystwie podobnie, jak on bywał w moim. Nie miałam więc wielkiego wpływu na to, że te dwa środowiska dzielił od siebie jeden krok i wkrótce postanowiły się połączyć. Polubiłam Jonasa i Matta od razu, później poznałam Paula, a Marcel…przyznam się, niewinnie mi się podobał. Był inny, miał nietuzinkowe spojrzenie na świat i odbierał rzeczywistość w podobny sposób. Stał się swego rodzaju inspiracją, powiewem nowego powietrza, przykładem do naśladowania, wzorem. Nie było więc dziwne, że nasze relacje powoli stawały się coraz silniejsze, na początku bywając wśród znajomych, później siadając obok siebie w restauracjach czy klubach, w końcu spotykając się sam na sam. Traktowałam go jak zwykłego znajomego, tak jak milion innych chłopaków z którymi pracowałam [od zawsze zajmowałam się sekcją męskiej mody], co spędzało sen z powiek mojego chłopaka. Hubert był o mnie bardzo zazdrosny, ale początkowo odbierał to bardziej jako prowokację i styl gry wstępnej. Ja natomiast reagowałam furią na każdą uszczypliwą wzmiankę, odbierając to jako władcze zagarnięcie mnie tylko dla siebie. Zresztą, to było dość krępujące. Malutkie objawy zaczęły jednak rosnąć w zawrotnym tempie i do zawrotnych rozmiarów, aż zazdrość zmieniała się w kłótnie, które na znak zgody kończyły się miłością bardziej cielesną, niż uczuciową. Tak, godziliśmy się w łóżku, po cichu obiecując sobie, że spróbujemy zachować spokój następnym razem. Ale zazdrość Huberta rosła na tyle, że zaczął wymagać zazdrości ode mnie. Zdarzało mu się podrywać inne dziewczyny, gdy akurat na niego patrzyłam, tylko po to, abym zrobiła mu przy wszystkich awanturę i pokazała, że mi na nim zależy. Ale zamiast tego, ranił moje serce z artystyczną precyzją, ozdabiając go koronką goryczy i perłami żalu. Było mi przykro. A na domiar wszystkiego, relacja z Marcelem stawała się elementarnym składnikiem dnia powszedniego.

Zaczęło się, gdy przypadkiem wpadliśmy na siebie w sklepie. Od zwyczajnego “cześć, co słychać?” nawiązała się znacznie dłuższa rozmowa przy stoisku z malinami. Zakupy zrobiliśmy razem, a gdy moje ręce prosiły się o pomoc, niosąc dwie wielkie siatki jedzenia, Marcel bez wahań podprowadził mnie do domu. Przyjaźń sama zapukała do drzwi. Rozmawialiśmy bardzo długo, spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, korzystając z niewiedzy Huberta, który na pewno nie byłby zadowolony, widząc mnie z jakimkolwiek innym mężczyzną. Czasem dziwię się, że pozwalał mi chodzić do pracy. Wszystko zaczynało zamieniać się w ruinę, gdy stał się bardzo nerwowy. Marcel wtedy pojawiał się mimowolnie często w moim życiu i sądziłam, że zaczyna widzieć we mnie kogoś więcej niż zwykłą znajomą. Znów poczułam, że komuś zależy. Wiedziałam, jak załagodzić każdy konflikt z Hubertem, ale istniała świadomość, że nie zawsze jest różowo. Jestem pewna, że widział jak dobry kontakt jest między mną i jego przyjaciółmi. Miałam wrażenie, że dopadnie go biała gorączka, gdy śmiałam się żartów Marcela, obdarowując go szczerym uśmiechem.

Jak też nietrudno się spodziewać, Hubert zachowywał się coraz…gorzej? Cóż, śmielej flirtował z innymi dziewczynami, nawet w moim towarzystwie, po to, aby rozbudzić tę bezsensowną zazdrość. Przecież to nie miało jakiegokolwiek sensu! Do tego, mimowolnie, włączała się w mózgu człowieka funkcja zastanawiania się nad „o czym ludzie pomyślą”. Było mi po prostu wstyd. Czułam się upokorzona, pozwalając mu na coraz więcej, tym samym zachowując się chłodno, nie reagując na nic, by nie dawać mu satysfakcji, że realizuje swój plan. Wychodziłam na bezsilną, coraz częściej niekontrolowanie płakałam, kłóciłam się z Ag, która kategorycznie, codziennie próbowała mi wyperswadować pomysł tego związku. Na śniadanie „Zostaw go!”, na obiad „Zerwij z nim!”, na kolację „Skończ z tym!”. Wiem, że chciała pomóc. Nawet to nie wychodziło.

Dziwnym trafem, miałam poparcie nawet ze strony przyjaciół Huberta. Nie mówię tutaj oczywiście o Marcelu, który swoją drogą próbował pomóc jak mógł, ale o Jonasie, najbardziej wybuchowym mieszkańcu ich domu. Stawał nie raz w mojej obronie, gdy Hubert zaczynał na mnie narzekać…starcie dwóch bardzo silnych charakterów, które gdyby nie Matt i Marcel, skończyłoby się bójką. Nagle cały świat był po mojej stronie. Jeśli spotykaliśmy się w towarzystwie, a Hubert zaczynał robić swoje, zabierali mnie gdzie indziej lub próbowali tak zagadywać, bym nic nie widziała. Ale wiedziałam, wszystko wiedziałam. Dni do zdrady były policzone, ja z moimi łzami mogłam wypełnić niejedną wannę, a inni obserwowali sztukę, która z komedii przeistaczała się w wyrafinowaną tragedię. I w ostatniej chwili pojawiła się propozycja wyjazdu do Tokio. Wiem doskonale, że nawet w pracy wiedzieli o moich uczuciowych problemach, i całe szczęście okazali się tacy dobrzy, że zaproponowali właśnie mnie wyjechać. Niesamowite, ile wspaniałych ludzi jesteśmy w stanie poznać w potrzebie.

Był to wyjazd służbowy. Dwa miesiące w stolicy Japonii, by pracować przy  Urban Outfitters i nawiązać kontakty z tamtejszymi agencjami; mimo że byliśmy już na rynku azjatyckim, ważne jednak stały się coraz większe wpływy. Wyjechaliśmy więc razem; ja, Ag Jonas, Matt, Marcel, Paul i paru innych modeli. Z jednej strony, nie było to dziwne, że wytypowano właśnie tę czwórkę, przecież byli to modele z czołówki wszystkich rankingów! Hubert niestety radził sobie w tamtym sezonie trochę gorzej w modzie, ale coraz lepiej na muzycznej scenie. Dowiedział się o moim wyjeździe w dzień odlotu. Nie pożegnaliśmy się.

Miałam wrażenie, że nareszcie odpocznę od Huberta, od presji, jaka na mnie ciążyła i modliłam się, by wszystkie łzy zostały daleko, daleko za mną. Co do dwóch rzeczy się nie myliłam, ale presja pozostała obecna. Tym razem jednak inna, przyjemniejsza: większość naszych przyjaciół przebywających wtedy w Tokio uważała, że powinnam związać się z Marcelem. Faktycznie, spędzaliśmy coraz więcej czasu razem, dogadywaliśmy się wyśmienicie, do tego to właśnie Marcel wspierał mnie najbardziej [obok Ag oczywiście] w trudnych chwilach. I kiedy myślałam, że wypocznę od paryskiego galimatiasu, stworzył się nowy już parę dni po przylocie do Tokio. Spod deszczu pod rynnę.

Dzieliłam się opłatkiem z rodzicami przez Skype, nie jadłam ani pierogów z kapustą i grzybami, łososia w cieście francuskim ani nie piłam kompotu z suszu [co do ostatniego - całe szczęście]. W pokoju, który dzieliłam z Ag, ubrałam choinkę, przyozdobiłam wszystkie kąty lampkami, z laptopa słychać było kolędy, a śnieg od czasu do czasu padał za oknami. Dzień wcześniej kupiłyśmy wszystkim prezenty, poszukałyśmy coś dla naszych rodzin i zorganizowałyśmy małą, świąteczną kolację w hotelu. Pozwolono mi nawet upiec pierniki! I mimo, że nie smakowały jak te moje z czasów nastoletnich, to i tak przyniosły trochę domowej atmosfery. I tak rzeczywiście było – znalazłam się przy stole z moimi przyjaciółmi, każdy z innego kraju, którzy razem tworzyli swoistą, nową rodzinę. Może i byłam poza domem, tęskniłam niemiłosiernie jak każdy, ale wspólnymi siłami udało nam się stworzyć piękne Święta, łącząc tradycję, kulturę, dając prym polskim obyczajom by podnieść mnie trochę na duchu.

Nikłym ogniem tliły się małe świeczki, dwanaście potraw w ramach kompromisu znalazło się na stole. Każdy próbował nawzajem zapełniać pustkę nowym znaczeniem Świąt, pierwszych do tej pory tak dalekich od domu. Jak pogodzić tyle osób, jak każdy pochodził z innej części globu? Nawet otwieranie prezentów okazało się małym problemem. W Wigilię, pierwszy czy drugi dzień Świąt? Jonas zachwycał się kolejną porcją jakieś ryby, Paul próbował klusków z makiem, których nie mogła podarować sobie Ag [jeśli nie pierogi, to chociaż zróbmy kluski]. Miło było patrzeć, gdy co chwilę wymieniała uśmiechy z Mattem, z którym w owym czasie relacja rozwijała się dość dynamicznie.

Zajęłam strategiczne miejsce obok Marcela, jedynej osoby zdolnej poprawić mi humor. Wiele razy zwierzałam mu się, że sytuacja z Hubertem nie wygląda zbyt dobrze, poza tym, spędzałam Święta bez rodziny, było mi więc trochę przykro, choć chciałam to schować bardzo głęboko, pod płachtą ładnej sukienki i pełnego uśmiechu.

Zbliżała się już końcówka naszej Wigilii. Każdy był najedzony do syta, opowiedział już nie jedną opowieść czy bajkę, odbył migrację przy stole i doszedł do etapu otwierania prezentów. Pamiętam, że siedzieliśmy na miękkiej, czerwonej sofie, gdy Jonas, który wszystkim najbardziej przypominał Mikołaja ze względu na zarost, rozdawał drobne upominki. Przyniósł mi cztery starannie zapakowane paczki, w tym jedną malutką, wielkości pudełeczka na pierścionek. Po piśmie poznałam od razu, że podarował mi to Marcel, zresztą, tylko on mógł tak subtelnie przekazać pewne wiadomości. Otworzyłam oczywiście ten prezent jako pierwszy, znajdując pod białym materiałem klucz, a pod nim kartkę z liczbą 202 – numer pokoju Marcela. Tak, ta relacja przeradzała się coraz śmielej w romans, a ostatnie dni wydawały się jej kulminacyjnym punktem. Bowiem każde słowo znajdywało swój podtekst, bycie miłym przerodziło się w przesadę, a każde zachowanie stawało się dwuznaczne. Rozmawialiśmy szyfrem, nie do końca rozumianym ani przez niego, ani przeze mnie. A wisienką stał się pokój 202.

Uśmiechnęłam się do niego porozumiewawczo. Tak, zrozumiałam bardzo dobrze jego krótki przekaz – baw się i zapomnij. Nie myślałam wiele o tym, czy kryją się za tym jakiekolwiek uczucia; w takich momentach istnieje pewność, która po prostu pchnie człowieka do danego czynu. Marcel siedział niedaleko mnie na sofie, poprawiał swoją granatową marynarkę i nerdy na nosie. Falowane włosy opadały mu ładniej na ramiona, okulary dodawały uroku, a eleganckie ubranie podkreślało jego urodę. Śmiał się właśnie z maskotki kawaii którą dostał od Jacoba, ciągle zachowując spokój i nieporuszenie. Mogę się założyć, że serce o mało co nie zahaczyło o zawał. Serce, do którego miałam klucz.

Podeszłam do Marcela wtedy, gdy wyszedł z sali, w której graliśmy z resztą w jakieś gry planszowe. Cały czas miałam przy sobie jego prezent, a w oczach niepewność. Przyznam, nie byłam duszą towarzystwa przez te dni, ale nie zważał na to. Zaprosił mnie do stołu, znajdując wymówkę, by powiedzieć cokolwiek. Wiedziałam, że musimy w końcu dojść do tematu Huberta. Nic nie mówiliśmy o tym jeszcze tego wieczoru, mimo, że nadal byłam roztrzęsiona po porannym połączeniu z moim chłopakiem na Skype. Zaczęło się od niewinnego „czy wszystko w porządku?”. To był sygnał do upustu wszelkich emocji, kiedy twoje oczy mogą nareszcie rozluźnić wodzę łez, a twarz odpocząć od ciężkiej maski. Przytuliłam się bez słowa do Marcela, wciąż milcząc i pozwalając łzom zająć miejsce na granatowym materiale. Tak bardzo chciałam skończyć relację z Hubertem, a jednak coś mnie przed tym powstrzymywało. Opowieści i żale przyszły same, wprosiły się na to smutne przyjęcie i postanowiły rozbawić towarzystwo. Tak też zaczęłam się zwierzać z najdrobniejszych faktów, chłodnym okiem próbując dokonać trafnej oceny każdego z nich i pozbierać wszystkie myśli w zwarty szyk. Widziałam oburzenie w spokojnych oczach Marcela, czułam, jak przytula mnie coraz mocniej, bym płakała coraz mniej. Nie do końca nawet umiem sobie wytłumaczyć pewnych rzeczy, wszystko działo się tak szybko… Nasze twarze znalazły się bardzo blisko, mój nos dotykał jego kości policzkowej, oczy szukały oczu drugiej osoby. Pamiętam, jak głaskał mnie wtedy po włosach, ja jego po szyi, jak nasze ciała przywierały do siebie coraz pewniej. Reszta była ciepłem, dreszczem i długim, pierwszym, namiętnym pocałunkiem.  

Usta wciąż oddalone o zaledwie kilka centymetrów, oddech Marcela przeszywający na wskroś skórę i obraz ograniczający się jedynie do jego zamykających się, głęboko niebieskich oczu, wyraźnie szczęśliwych. Zamykały się i znów otwierały, jakby przez rozkosz chciały przedrzeć się w poszukiwaniu upragnionej osoby. Mikołaj przyniósł mi całkiem ładny prezent i tajemniczy klucz wciąż zalegał w czarnej torebce. Moje palce ściskały plecy Marcela, a usta ostrożnie dotykały jego warg. Umysł próbował ostrzec mnie przed możliwym błędem i przed zachłyśnięciem się chwilą, ale  przecież jedyne czym się dławiłam od dłuższego czasu była ta szara codzienność, o której miałam szczęście w tej chwili zapomnieć. Pociągnęłam lekko dolną wargę chłopaka, otuliłam językiem podniebienie, a w umyśle rozpaliłam kolejne pożądania. Wyciągnęłam klucz z bocznej kieszonki i popatrzyłam na niego uważnie. Marcel nie puszczał mnie ze swoich ramion. Czekał. Warto byłoby sprawdzić, co Mikołaj miał na myśli - szepnęłam mu do ucha i złapałam chłopaka mocno za rękę. W zamian obdarował mnie uśmiechem, zagryzł odruchowo wargę i zeskoczył z kanapy, jak chłopiec łapiący motyle ciesząc się z upragnionych kolorowych skrzydeł dorodnej królowej. W pewnym sensie byłam dla niego czymś tak ulotnym, że mogłam w każdej chwili odfrunąć, zniknąć i zapomnieć o wszystkim.

W windzie miałam wyraźny przedsmak następnej doby. Nie było od tego odwrotu, ten romans już się zaczął i trwał bez niczyjego pozwolenia ani kontroli. To miało swoją aurę i swoisty przepych, który próbował zachować i zostawić pozory na korytarzu. Otworzyłam magiczny pokój 202, wciąż czując na sobie bliskość Marcela, niczym najsubtelniejszą sukienkę w garderobie. I przyznam, że po przekroczeniu progu, nie czułam się już tak pewnie jak wcześnie. Jedna wiadoma rzecz – robię właściwy krok. W którą stronę? Nie wiadomo. Pozwoliłam Marcelowi usiąść na wygodnym łóżku, które jak na ironię losu przystało, było łożem matrymonialnym. Za późno na wycofanie.

Nagłe przerażenie mieszało się z pożądaniem, lękiem, podziwem w idealnych proporcjach, podsycając atmosferę niepewności i niecierpliwości. Los dał mi jedyną taką szansę. Położyłam torebkę na fotelu, podeszłam nieśmiało do Marcela, który wyciągnął rękę w moim kierunku. Gdy podałam mu dłoń, zaczął otulać ją swoimi wargami. Coraz więcej pocałunków, coraz odważniejszych, przez ramię do szyi, subtelnie dotykając ustami moje obojczyki.

Kolana same się ugięły. Nawet nie wiem, kiedy siadłam na udach chłopaka, zdjęłam mu marynarkę i rozpięłam koszulę. Przyjęłam rolę umiejętnej marionetki, którą kierują jedynie emocje i instynkt. Przywarłam do ust Marcela, czując jak rozpina sukienkę i okrywa plecy długimi, zimnymi palcami. Drżał, oddychał ciężko, dotykał bardzo delikatnie. Siedzieliśmy na krawędzi tego wielkiego łoża, czując się jak dwie nieporadne istoty próbujące hamować się przed pełnią szczęścia, porozumiewając się jedynie cichymi jękami, uśmiechami i westchnieniami. Nareszcie mogłam zobaczyć wszystkie tatuaże, o których mi mówił, głaskać jego nagi tors i usłyszeć „kochanie”, tłumione w sobie od tylu dni. Sukienka leżała już gdzieś w kącie, obok koszuli, marynarki i paska od spodni. W pokoju robiło się coraz bardziej duszno i ciepło, jakby na złość włączali dodatkowe ogrzewanie. 

Jedynie nasze ciała wystarczyłyby do ogrzania pokoju 202, ciepłe ręce, głębokie oddechy. Były coraz bliżej, coraz bardziej otulając siebie nawzajem. Nasze usta cały czas się spotykały, pocałunki były długie i namiętne lub krótkie przerywane pojedynczymi westchnieniami. Nie było już mowy o strachu i niepewności. Oddałam mu się w całości, początkowo nieśmiało, w konsekwencji czyniąc go władcą mojego ciała na wielkim białym łóżku. Długie, drżące palce wędrowały po moim brzuchu, głaskały uda. Byłam jego najcenniejszym skarbem na świecie, czułam to. Przymrużając oczy, patrzył na moją odchyloną, roześmianą twarz, na napięte ciało i trzymające go mocno dłonie. Łóżko kołysał delikatny ruch bioder i przyjemność płynąca z ust kochanków.

Szeptałam jego imię, kiedy rozchylał uda, całował okolice pępka, zrywał ubrania. Ogarnęła nas namiętność, którą nawet trudno w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Ujrzałam Marcela w innym świetle, dostrzegając piękno jego chudych ramion, wystających i pulsujących żył, umięśnionego ciała. I słodyczy jego ciepłych ust, tonu spokojnego głosu, przy dźwięku którego czułam się bezpiecznie. Dziwne to uczucie uświadomić sobie tak dosadnie przełom ówczesnej relacji. I mimo, że byliśmy już całkowicie bez ubrań, ogarnięci dziką, niepohamowaną pasją, spoceni na mokrym prześcieradle z kołdrą na podłodze, nie krępowaliśmy się. Wszystko było na swoim miejscu. My tym bardziej.

Krople potu zamieniały się miejscem z nieopanowaną szybkością, a twarze oblewały rumiane wypieki. Mokre ciała przywierały do siebie, ręce otulały każdy zakamarek. Dłonie Marcela pieściły moje piersi, usta wilgotnym ciepłem wywoływały drżenie wyższych partii nóg. Wydawało się, że jego temperatura sięgała zenitu, gdy pocałunkami wędrował od pachwiny, do kości biodrowej. Podsycały go kolejne jęki i energiczny, ale spokojny ruch bioder, gdy wargi znajdowały się w najbardziej unerwionym miejscu ciała. Jego język odkrywał najgłębsze sekrety, czuł szybszy puls moich żył. Włosy Marcela łaskotały lekko mój brzuch, rozpływały się w błogości i topiły w zmęczeniu. Emocje narastały, oddechy stawały się szybsze, chęci niepohamowane. Przyciągnęłam go do siebie, by nasze oczy były bardzo blisko, na tym samym poziomie, zaczerpując sporą dawkę powietrza duszącymi oddechami.

To wszystko wydawało się szaleństwem w czystej postaci. Leżał na mnie drżący Marcel, z każdą chwilą podniecony coraz bardziej, podekscytowany, szczęśliwy. Gryzł lekko skórę moich ramion, później zdecydowanie ssał tę na szyi, przyjmując z błogością mój dotyk w dolnych partiach brzucha. Nasza przyjemność graniczyła prawie z bólem, gdy wiliśmy się na łóżku w poszukiwaniu ulotnych chwil zatracenia. Kto by pomyślał, że Mikołaj przyniesie mi romans i zdradę? Kto by pomyślał, że tak bardzo na to czekałam? Byłam szczęśliwa, zapominając o otaczającym świecie i zostawiając problemy za drzwiami pokoju. I chociaż wiem, że robiłam coś bardzo złego, nie miałam możliwości tego zatrzymać. Zresztą, nie chciałam. Pozwalałam Marcelowi rozkochać mnie w nim, a udawało się to z każdym kolejnym gestem i myślą, dniem i godziną. Trzymałam właśnie w dłoni róg prześcieradła, zamykając oczy z rozkoszy, gdy bez oporów znalazł się w moim ciele. I nawet wtedy miałam wrażenie, że jesteśmy idealną całością, że wypełniamy się z precyzją zegarmistrza. Głucha cisza pokoju była teraz swoistym dźwiękiem walki, okrzykiem radości i spełnienia, wspólnie werbalizowanym raz przeze mnie, raz przez Marcela. Opierał się o poręcz łóżka rękami, i chociaż pokój oświetlało jedynie znikome światło lampki na komodzie, widziałam jego cudowne, niebieskie oczy, coraz bardziej przytłoczone doznaniami.

Opadliśmy na łóżko wycieńczeni, wciąż trzymając się za ręce i dysząc jak dwa parowozy. Każdy mięsień pulsował rytmicznie, jakby układając swoisty raport ostatnich minut. Zdołałam jeszcze przytulić się do klatki piersiowej półprzytomnego chłopaka, wciąż roztrzęsionego, zasypiającego z uśmiechem na twarzy. Wyszeptał moje imię, kiedy resztkami sił głaskałam jego policzek. Podniosłam kołdrę, by chroniła nasze ciepłe ciała, i ułożyłam się na jego sercu, tak bardzo niespokojnie bijącym od paru dni. Otuliłam go pocałunkiem, w cichej nadziei, że się trochę uspokoi. Biło bardzo szybko, podobnie jak moje. Oboje od razu zasnęliśmy.

Nikłe światło lampki ocuciło powieki Marcela z głębokiego snu. Kto by myślał o oszczędności prądu, gdy dusza żyje mocniej niż zawsze, a myśli mijają się ze zdrowym rozsądkiem? Nic nie było w stanie wyrwać mnie ze snu na tak wygodnej poduszce, jaką okazało się ramię Marcela. Ani promienie żarówki ani dźwięki ścigających się z czasem samochodów. Marcel delikatnie położył moją głowę we właściwej pozycji na bardziej miękkiej niż jego wystająca kość poduszce, odgarnął włosy spadające na mój nos i przez chwilę obserwował jak moje płuca delikatnie unoszą się i opadają, wędrując spokojnie po sennych marzeniach. Dusza artysty nie opuszczała go zwłaszcza w takich momentach; nie mógł oszczędzić sobie sięgnięcia po swój analog zamknięty w szufladzie. Pierwsza klatka zajęta moją śpiącą, bezwiednie uśmiechniętą twarzą była na tyle głośna, że udało jej się mnie zbudzić. Przeciągnęłam ręce, a Marcel pocałował mnie na przebudzenie. Usta wciąż smakowały tak słodko i uzależniająco, że nie miałam najmniejszej ochoty o czymkolwiek zapominać. I tak właśnie musiało wyglądać drugie zdjęcie malowane tuszem polaroidu.

Była najprawdopodobniej druga w nocy. Z trudem mogłam zobaczyć cokolwiek przez okno; jedynie ciemność i parę wynurzających się z kosmosu gwiazd. Nawet one zdawały się malować zwiastuny miłosne, kiedy próbowałam ochłodzić się przy otwartym oknie. W pokoju wciąż było przesadnie ciepło, jakby właściciele hotelu zrobili prezent w postaci dodatkowej porcji ogrzewania. Marcel nadal robił zdjęcia, nakłaniając mnie do tego, bym pozowała. Czyżby role się zamieniły? Usiadłam na wciąż ciepłej pościeli tuż obok chłopaka, opatulając się jego włosami i smakiem całowanych ust. Pamiętam, że zasugerowałam mu, aby robił zdjęcia właśnie podczas pocałunków i pieszczot, przez co kolejne paręnaście minut zamieniło się w swoistą sesję zdjęciową pełnoprawnych kochanków. Na początku siedziałam na jego udach, tyłem do aparatu, odwracając się tak, by było mnie widać jedynie profilem, później jednak pozowałam już prawie jak modelka, śmiała i dumna.

Zdjęcia stawały się coraz odważniejsze, razem z rozkwitającą śmiałością. Całą powierzchnię materaca zajmowały rozproszone fotografie, co chwila wywoływane przez aparat chłopaka. Uśmiechy przerywały kolejne klatki kliszy i wciąż drżące mimowolnie ręce. Nieustanne pocałunki, słodkość ust i gorycz ich rozstania. To pożądanie budzące się z każdym dotykiem i zbliżeniem. Objęłam jego szyję, a nasze oczy przeszyła ta sama żądza siebie nawzajem. Wszystkie ubrania stały na straży łóżka, gdy nie mieliśmy na sobie nic, prócz kołdry. Dłonie Marcela upuściły aparat, który wylądował gdzieś na brzegu wielkiej poduszki. Utonęłam wśród białej kołdry, kładąc powoli plecy podtrzymywane żarem kolejnych bliskości, a ręka sama lądowała między nogami chłopaka.

I zaczęło się wszystko od nowa, tym razem jednak trochę spokojniej i wolniej. Pieszczotom towarzyszyła całkiem logiczna i sensowna rozmowa, drobne szepty do ucha i cichy wzrok pożądania. Moje palce odkrywały fizjonomię twarzy Marcela, z policzków przechodząc do konturów jego kształtnych ust. Lizał koniuszki, patrzył na mnie swoimi wymownymi oczami. Musiałam dość głośno się śmiać, kiedy mnie przewrócił i łaskotał, ale kto się tym przejmował? Zachowywaliśmy się jak para, która odkrywa siebie od nowa, mówi pieszczotliwie, która…kocha?

- A co, jeśli zajdę w ciążę?
- Wtedy spróbuję cię w sobie rozkochać. Będę cię zapraszał na randki, aż uda mi się ukraść twoje serce. Później będę miał nadzieję, że się zgodzisz na związek, a w końcu będę się starał o twoją rękę. Jeśli i wtedy się zgodzisz, to zostaniemy małżeństwem z pięknym synkiem albo piękną córką. Oczywiście, jeśli zechcesz.

Dreszcz, drżące serce, nikłe łzy w kącikach oczu, ścisk motyli w brzuchu. Odpowiedziałam mu wyjątkowo tkliwym uśmiechem i wzrokiem, który wymownie, jak mi się zdawało, wołał - Jakbym mogła nie zechcieć?!. Wtopiłam się w jego ramiona i całkowicie zapomniałam o jakiejkolwiek innej rzeczywistości, czując jedynie ciepło dłoni odpoczywającej na moich plecach. Marcel snuł opowieści, dotyczące zdobywania mojego serca i dziecka, które jego zdaniem byłoby najpiękniejszym stworzeniem na ziemi. Z wyjątkiem mamy.

Miałam do czynienia z nowym rodzajem miłości: słodkiej, czułej, przepełnionej komplementami i troską. Zgrzytliwy kontrast do tej co miałam dotychczas, z powierzchni wprost ze snu, u sedna jak z koszmarów. Muszę jednak stanąć tutaj w obronie Huberta – miał swoje napady zazdrości, umiejętnie potrafił się kłócić, jeszcze umiejętniej przepraszać, ale kochałam go szczerze. Jak więc wytłumaczyć ten skok w bok? Nie nadawaliśmy się na parę. Byliśmy tak bardzo do siebie podobni, że w pewnym momencie zaczęliśmy mieć dosyć drugiej osoby. Również pozornie, jak się okazywało, gdy pisaliśmy sobie wiadomości pełne tęsknoty. Tak, wtedy pogubiłam się na dobre, jak moja przyjaciółka mawia – naważyłam piwa, które wypadało teraz wypić. Kielich goryczy sączyłam z przyjemnością w tym ciepłym łóżku, patrząc na śpiącego Marcela, kochając się z nim parę razy, znów zasypiając i znów wracając do obłędnej myśli co robić. Konkluzja przyszła sama, wraz z promieniami porannego słońca, początkiem świątecznego dnia i spoconym Marcelem, który leżał na mnie, opierając swoją głowę o moje piersi i wciąż dysząc z przyjemności, jaką przed chwilą zaznał.

Próbowałam każdą chwilę zarejestrować w nienaruszonym stanie, zawsze czuć ten dotyk i gest. Obawiałam się nieco moich uczuć, które z każdym oddechem rosły i stawały się silniejsze. W szybę uderzał lekki deszcz ze śniegiem, atmosferę świąteczną zwieńczała ozdobiona białym światłem i czerwonymi bombkami mała choinka. Święta w tym roku zdecydowanie pozwoliły inaczej spojrzeć na moje życie. I nie wiem czy Marcel popadł w taką samą zadumę jak ja, ale najwyższa pora na wnioski: Miłość do Huberta wprawdzie była prawdziwa, ale ja byłam nią zmęczona. Czułam, że moje skrzydła są konsekwentnie przycinane, a ja gubię oddech w metalowej klatce.

- Przemyślałam pewną rzecz. - spojrzałam na Marcela, nadal wtulonego, chłonącego dotyk mojej ręki na włosach. Czy przemyślałam? Raczej powiedziałam coś, co w danym momencie czułam, a konsekwencje zostawiłam daleko za sobą. - Zerwę z nim. Czas najwyższy.
- Jesteś pewna?
- Kiedyś musiało się to skończyć. Szybciej, niż myślałam.

Innego wyjścia nie było. Nie miało sensu żyć dalej w blichtrowym kłamstwie i udawać, że nic się nie dzieje, szczególnie nie teraz. Nie wspominaliśmy ani słowem o okolicznościach pozostawionych w Paryżu przez całą noc, czemu więc miałby zachwiać ten spokój świt? Pokój zaczął jaśnieć, lampka na komodzie traciła znaczenie swojego światła, a ja z przerażeniem zauważyłam liczne siniaki na moim ciele. Moje uda wyglądały jakby roztrzaskały się o nie śliwki, podobnie brzuch i piersi. Nawet na ramionach miałam ślady tej brutalnej namiętności, a o szyi bałam się pomyśleć. Marcel zresztą wyglądał podobnie; jego plecy przypominały podrapane lustro, w niektórych miejscach już utworzyły się strupy, a szyja nabawiła się paru malinek. Zegar wskazywał piątą z minutami rano, cisza wypełniała pomieszczenie, podłogę zdobiły fotografie, ubrania, poduszki. Zamknęłam oczy na chwilę, a otworzyłam o dziesiątej, przykryta kołdrą, z oddechem Marcela na ciele.

Pobudka, tym razem ta właściwa, odznaczyła się wyjątkowo rażącymi promieniami słońca i wyjątkowo uroczym widokiem Marcela. Pocałowałam chłopaka w czoło, a ten ocknął się, powoli otwierając oczy. Uśmiech o poranku był miodem na serce, nawet w chwili gdy wiedziałam, że muszę wstać i opuścić pokój numer 202.

- Powinnam iść. - szepnęłam do budzących się uszu, przylegających do mojej klatki piersiowej.
- Nie idź. - Marcel w embrionalnej pozycji przytulił się do mojej talii i jak dziecko kurczowo się jej trzymał. Kiedy znów zaczął całować mój brzuch, uniosłam jego twarz, a wargi znów znalazły odpowiednie miejsce.
- Muszę. - wstałam powoli i trochę nieśmiało. Założyłam na siebie koszulkę Marcela, która leżała tuż przy łóżku, odnalazłam bieliznę, a raczej jej część, pozwalającą na przejście po korytarzu bez spodni. Obcisła i elegancka sukienka stała się podręcznym bagażem dla podróżniczki z bluzką ledwo okrywającą pośladki. Co teraz?  Pożegnamy się? Mam po prostu wyjść? Coś powiedzieć?
- Poczekaj. - Złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - To była najlepsza noc w moim życiu.
Oparł mnie o drzwi, przyległ całym ciałem i przyssał usta do mojej szyi, łaskocząc delikatnością języka i zostawiając kolejny znak swojej obecności.

Jak miałam go opuścić? Serce cierpiało na samą myśl rozsądku o rozstaniu. Mimo, że będzie dzielił nas tylko korytarz, nie miałam najmniejszej ochoty wyłaniać się z bezpiecznych ramion Marcela. Wręcz płakałam, gdy przestawał całować, przesuwałam jego rękę wciąż na moje piersi, pozwalałam rozchylać moje nogi. Blackout mózgu – czy cisza, ładny uśmiech i szmer powietrza będą wystarczające? Marcel wyjął klucz z zamka i dał mi do ręki, śmiejąc się, że dorobił mój prezent bez niczyjej wiedzy. To nasz pokój, księżniczko.

Na szczęście nasze pokoje znajdywały się naprzeciwko siebie. Marcel wciąż stał nagi przy drzwiach i patrzył, jak znikam z pola widzenia. Ostatni wzrok obietnicą rychłego spotkania. Byleby się przespać. Zamknęłam drzwi z impetem, trochę za późno zdając sobie sprawę z tego, że Ag w pokoju nie jest sama. Wracać skąd przyszłam czy opaść bez słowa wycieńczona na łóżku? Co gorsza, gościem był Matt, przyjaciel Marcela. Jak miałam się pokazać w takim stanie przed tą dwójką? Za późno na cokolwiek – Ag już mnie zobaczyła; dziewczynę opierającą się resztkami sił o drzwi, wciąż oblaną potem, z ulubioną koszulką Marcela, sukienką i torebką w ręce, z posiniaczonymi, podrapanymi i pogryzionymi nogami.

Podbiegli do mnie z wielkimi oczami i otwartymi ustami. Zaczęli łapać mnie, myśląc, że mdleję, ale przecież nic mi nie było! Przyjaciółka miała skłonność do przesady, ale muszę jej uwierzyć, że mój wygląd nie wskazywał na najlepszy stan.
- Co ci się stało? Co ci zrobili? - pytała Ag ze łzami w oczach. Fakt, przekonanie, że twoja bratnia dusza została zgwałcona i pobita, kiedy ty bawiłaś się w najlepsze przez pół nocy musi nie być przyjemna. Właściwie, sama myśl, że stało się coś tak okrutnego.
- Nic mi nie jest… - Nie wiedziałam jak mam wyjaśnić. Nie mogłam przecież powiedzieć, że to sprawka Marcela i najpiękniej spędzonej nocy, a każdy siniak jest pamiątką ciepłych ust i czułego dotyku.

Matt trzymał mnie za ramię, a w jego oczach nagle zniknął gniew i strach, gdy przyjrzał mi się dokładniej. Klucz: bluzka. Ag przeglądając moje rany i siniaki, wpadła na ten sam trop. Całe szczęście, jeszcze szukałaby gwałciciela po hotelu.

Naprawdę wstydziłam się stać w takim stanie między nimi. Matt śmiał się i klepał mnie po ramieniu, Ag z przerażeniem patrzyła na moje nogi. Jak najszybciej schowałam się pod kołdrą, nakryłam głowę poduszką i błagałam o nieprzerwany, dziesięciogodzinny sen… w końcu spaliłam więcej kalorii niż zjadłam przez całą Wigilię. Usłyszałam jedynie, jak rozbawiony Matt uspakaja Ag i wychodzi, bo „nic tu po mnie”. Pamiętam rękę przyjaciółki na czole, kiedy sprawdzała czy mam gorączkę i dopytywała jak było. „Kochaliśmy się całą noc” – uznałam, że to powinno jak na razie wystarczyć, póki nie usnę długim, głębokim snem.

I rzeczywiście obudziłam się po paru solidnych godzinach, z okładami na nogach i uporczywie czuwającą Ag. Gdy usłyszała pełną opowieść rodem z pokoju 202, wybuchła bomba euforii, podsycana prochem ostatnich wydarzeń z Hubertem i ogniem z przekonań o idealnym doborze Marcela. I całe szczęście, że właśnie w tym momencie ktoś zapukał do drzwi! Po chwili wszedł do pokoju wymęczony chłopak o podkrążonych oczach, promiennym uśmiechu, potarganych włosach, ubrany w czarne spodnie i zapiętą na co drugi guzik koszulą, trzymający w ręku czarny materiał.

Widziałam ten pełny szczerości uśmiech Ag. Cóż, nie był to codzienny widok, a biorąc pod uwagę to, że kibicowała nam od początku, myślę, że miała wielką ochotę uścisnąć nam dłonie. Ograniczyła się jednak do szczerej radości, widząc Marcela przybywającego z osobistym znaleziskiem. “Nic tu po mnie” - jej rozsądek powtórzył słowa Matta i nim się obejrzeliśmy, zamknęły się drzwi, jeszcze z dosłyszanym szeptem “Zajmij się nią godnie”. Brzdęk klamki udekorował ciszę i uroczy wzrok chłopaka.

- To twoje. Przyszedłem zwrócić. Wszystko w porządku? – powiedział, podając mi czarny stanik.
-  Oczywiście. Po prostu bardzo chciało mi się spać. - wyciągnęłam ramiona, nabierając nowego tchu w płuca. Marcel dotknął mojej nogi przypadkiem wystającej zza kołdry, jak wiadomo, pełnej kolorów wczorajszego szaleństwa.
- Też mam parę. Nie chcesz widzieć moich pleców! - Pogłaskał mnie po głowie. Przez chwilę wydawało mi się, że czuje mój ból bardziej niż swój. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił, z tęsknoty, ze szczęścia, z uczucia.
- Nie wiem już czy wczoraj cię pobiłam czy się z tobą kochałam.
- Jak widać jedno i drugie. – siadł na krawędzi łóżka i pocałował namiętnie moje usta.

Nieuniknione stało się więc teraz wypoczywanie obok siebie na łóżku, tym razem bez nadmiernych szaleństw i porywów uczuć, głaskanie policzków drugiej osoby, drobne pocałunki. Głód chciał, że musieliśmy pokazać się na dole na kolacji. Poza tym jest pierwszy dzień Świąt! Mieliśmy już więcej sił niż poprzednio, nawet by elegancko się ubrać, zakryć siniaki czarnymi spodniami i granatowymi rajstopami, szyję włosami czy w moim przypadku szalem. Bardzo boli mnie gardło. Chyba się przeziębiłam.

Dni mijały, my spotykaliśmy się ukradkiem w barach i restauracjach, jedliśmy razem sushi i ryby, całowaliśmy się w pokoju 202. Wiele razy tam przypadkowo zasnęłam, zmęczona całodobowym motorem myślowym o monotonnie powtarzającej się taśmie. Naważyłaś piwa, to pij. To były jedne z najpiękniejszych momentów w życiu, kiedy po całym dniu przytulałam się do umięśnionych ramion Marcela, zasypiałam w jego wielkim łóżku i budziłam się z nosem w jego włosach. Nigdy nie powtórzyliśmy zdarzenia z Wigilii. Powiedzmy, że matka natura nie dała nam takiej szansy.

Cały tydzień usłany był nocnymi rozmowami, przechadzkami po świątecznym mieście i czekaniem na Nowy Rok. Oto ostatnie beztroskie chwile razem, kiedy mogliśmy trzymać się za ręce na spacerach odkrywając kolejne tabuny reklam w centrum miasta, wymieniać się papierosem pod galerią sztuki, kupować bluzki na straganach, całować w nieodkrytych zaułkach. To właśnie podczas tamtej wyprawy Marcel kupił swoją ulubioną bluzkę z gejszami, nieodłączny element jego garderoby. Ostatni dzień roku nie pozwalał nam rozdzielić splecionych dłoni, obawiając się już tęsknoty i ciężaru wziętej na siebie odpowiedzialności. Nikt nie pytał, co dalej, a przecież parę ważnych spraw do rozważenia przed nami. Sylwestrowa impreza trwała w najlepsze, na najwyższym piętrze hotelu. Melodią w uszach stała się chwilowa cisza i odliczanie ostatnich sekund.

Szczęśliwego Nowego Roku. Na niebie milion fajerwerków, każdy kolor, odcień, rozmiar sztucznego ognia, obserwowany z dwudziestego piętra. Widok niezapomniany do końca życia, podobnie jak mało przemyślany pocałunek z Marcelem przy wszystkich. To miał być zdecydowanie nasz rok – mój i jego. Miał się zacząć namiętnym pocałunkiem, skończyć najlepiej obrączką na palcu. Tak się jednak nie stało.

Dzień przed wyjazdem z Tokio poprosiłam Marcela o czas. Chciałam, aby wszystko co stało się w tym mieście, pozostało w ścianach pokoju hotelowego i pamięci dwóch perfekcyjnych już kochanków. Zabrałam go na dach, w to samo miejsce, gdzie witaliśmy Nowy Rok. Zrozumiał. Wróciliśmy do Paryża z trudem, ja od razu stałam się kłębkiem nerwów i wyrzutów sumienia, Marcel wydawało się, że o wszystkim zapomniał. Próbowałam jeszcze naprawić relacje z Hubertem, jednak parę dni po moim powrocie oświadczył, że dostał pracę we Florencji i wraca do domu. Byliśmy razem jeszcze przez dwa tygodnie, żyjąc bardziej wspomnieniami niż resztkami miłości. Dobrze się bawiliśmy – mówił dzień przed rozstaniem. Już wtedy żal i złość minęły. Do dziś utrzymujemy kontakt.

***

Siedzieliśmy na materacu patrząc bez celu przed siebie. Nie odzywaliśmy się od paru minut, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć po tym nagłym wybuchu emocji. Nie mogliśmy powtórzyć historii z Tokio.
- Przepraszam. – chwyciłam zimną dłoń Marcela, w nadziei że nie jest na mnie zły.
- Ja też.

Przytuliliśmy się. Położyłam głowę na jego nagim ramieniu, ukryłam nos w jego ciepłej szyi. Zawsze tak zasypialiśmy.

- Boję się. – wyszeptałam mu do ucha.
- Czego?
- Że kiedyś nie będziemy umieli zobaczyć granicy w tej relacji.
- Nie przejmuj się tym. – doceniałam próby uspakajania mnie przez Marcela. Czasem pocałunek w czoło wystarczył, bym poczuła się lepiej. Przytuliłam go mocniej, już z uśmiechem na twarzy i paniką odłożoną na bok.

Podczas tego wieczora przyznał się, że pije i imprezuje, bo się boi. Boi się, że mnie straci, popełniając jakiś jeden nieprzemyślany, spontaniczny krok, który uznam za przełom przyjaźni. Boi się odrzucenia. A ja przestraszyłam się samej siebie.

Nastała aura intymności. Życie cichło, koty zasypiały, gwiazdy na niebie liczyły zyski i straty kolejnego dnia. Niektóre bajki się kończyły, inne znajdywały swój początek, kolejny rozdział w ciemnościach białych pokoi i białej pościeli. Nagle usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami i szloch w przedpokoju. Powiedziałam Marcelowi by poczekał, z pewnością była to albo Claudia, albo Ag. Z każdym krokiem płacz stawał się wyraźniejszy, dochodził z korytarza, gdzieś nieopodal drzwi.

Zastałam skuloną Ag w czarnym płaszczu, łkającą, zalaną łzami. Siedziała w kącie, opierając się o drzwi wejściowe, z jedną ręką na bucie, który najwyraźniej chciała zdjąć. Podbiegłam do niej, zapaliłam lampkę na stoliku, próbując jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało. Wtuliła się we mnie, wciąż powtarzając jedno słowo. Wyjeżdża.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz