***
Spędziłam tylko jedno Boże Narodzenie poza domem. Mieszkałam wtedy w
Paryżu od ledwo roku, pracowałam w jednej z najważniejszych agencji modelek,
która wysłała mnie na miesięczny kontrakt do Tokio, razem z paroma
podopiecznymi, czyli… Mattem, Jonasem, Paulem i Marcelem. Los tak chciał, że
przyszło nam spędzać Święta razem w zupełnie obcym miejscu, z otaczającą nas
zupełnie inną kulturą i zwyczajami. Na szczęście znaliśmy się już bardzo
dobrze, przyjaźniliśmy od czasu, kiedy Hubert – mój ówczesny chłopak – wprowadził
mnie do towarzystwa. Pojechała wtedy też z nami Ag, dokumentować naszą pracę i
pomagać swojemu koledze w różnych sesjach zdjęciowych na miejscu.
Owszem, byłam w związku, ale daleko mu było od nazwania go
szczęśliwym. Mijał właśnie piąty miesiąc, a kryzysy mnożyły się z szybkością
złośliwych bakterii. Hubert był na początku wymarzonym chłopakiem, który
codziennie zabierał mnie do pubu, w którym grał ze swoim jazzowym zespołem, a
później do studia nagraniowego, gdzie spędziliśmy nie jedną nieprzespaną noc. Był
najbardziej uroczym człowiekiem na świecie, kiedy wychylał się zza pianina i
wzrokiem pokazywał, że gra każdy utwór tylko dla mnie. Nietrudno było się
zakochać; po paru spotkaniach w pubie i paru nocach w studiu, zdecydowaliśmy
się na poważny związek. Euforii nie było końca, każda randka zmieniała się w
romantyczne pieszczoty, a ja mogłam odetchnąć głęboką piersią, że rzucając się
na głęboką wodę, czyli wyjeżdżając do obcego kraju wbrew wszystkiemu i
wszystkim, znalazłam szczęście.
Świat znów okazał się mały i monotonny. Musiałam mieć przy sobie o
wiele wyższego i chudszego ode mnie chłopaka, z niebieskimi oczami i długimi,
brązowymi włosami. Hubert to typowy metr osiemdziesiąt osiem, z wystającymi
kośćmi policzkowymi, pełnymi ustami i cienkim nosem. Miał bardzo przenikliwy
wzrok, wyćwiczone palce, mocne rysy twarzy, bladą skórę. Poznałam go w pracy,
kiedy miałam pokazać mu drogę do biura jego agentki. Wciąż widok tylu przystojnych
mężczyzn w jednym pomieszczeniu był dla mnie nowością, tak też obdarowałam Huberta
nietuzinkowym spojrzeniem na wejście, dziękując po cichu Bogu za jego nadmierne
zainteresowanie moją osobą. Widząc, że Anna była zajęta, miałam okazję
porozmawiać i zapoznać się z chłopakiem przed drzwiami jej biura. Wymieniliśmy
się numerami telefonu, a on zaprosił mnie do baru, w którym grał co jakiś czas
na pianinie. Byłam jego pierwszą fanką, wiernym towarzyszem każdego występu,
zajmując to samo miejsce, pijąc ten sam drink parę godzin i słuchając pięknej muzyki.
Dostawałam specjalne zaproszenie, róże, dedykacje i taniec wieńczący koncert i
atmosferę. Wychodziliśmy z jazzowego baru razem, często z premedytacją błądząc
po ciemnych uliczkach, krętych ścieżkach, wybierając najdłuższą drogę. Pewnego
dnia pożegnaliśmy się pocałunkiem przed drzwiami kamienicy, w której mieszkam.
Tak też zaczął się ten piękny sen, który trwał do momentu, kiedy ktoś
uszczypnął mnie zbyt mocno i ocknęłam się z bajki. Jak się okazało, Hubert
oprócz uroku jaki miał w oczach, szczerości w uśmiechu i ciepła w dłoniach,
pokazał także gorsze strony.
Jakby szczęścia było mało, okazało się, że Hubert jest Włochem, a
widząc że urodziłam się i mieszkałam wiele lat w Mediolanie, uważaliśmy wręcz,
że trafiliśmy na siebie we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Zaczęły się
więc romantyczne kolacje, burzliwe noce w świetle księżyca, pierwsze aż tak
śmiałe pocałunki i pożytkowania uczucia. Zainwestowałam ich niemało. Do dziś
nie żałuję.
Wychodzę dziś z założenia, że jeśli coś raptownie staje się sukcesem,
szybko potrafi zmienić się w fiasko. Miłość literalnie idealna, od której nie
potrafiłam oderwać ani płatka myśli, która przyprawiała mnie o emocjonalny
niepokój, wkrótce stała się bardziej stabilna. I mimo, że była przyprószona
spotkaniami pełnymi muzyki i dymu papierosów, czytaniem pamiętnika Huberta, w
którym pisał naszą miłosną historię, oraz dziką namiętnością, przybierała
bardziej ekstrawaganckich odcieni, wręcz ekscentrycznych, głównie przez nasze
porywcze, mocne charaktery i jego okropną zazdrość.
Bywałam w jego towarzystwie podobnie, jak on bywał w moim. Nie miałam
więc wielkiego wpływu na to, że te dwa środowiska dzielił od siebie jeden krok
i wkrótce postanowiły się połączyć. Polubiłam Jonasa i Matta od razu, później
poznałam Paula, a Marcel…przyznam się, niewinnie mi się podobał. Był inny, miał
nietuzinkowe spojrzenie na świat i odbierał rzeczywistość w podobny sposób.
Stał się swego rodzaju inspiracją, powiewem nowego powietrza, przykładem do
naśladowania, wzorem. Nie było więc dziwne, że nasze relacje powoli stawały się
coraz silniejsze, na początku bywając wśród znajomych, później siadając obok
siebie w restauracjach czy klubach, w końcu spotykając się sam na sam.
Traktowałam go jak zwykłego znajomego, tak jak milion innych chłopaków z
którymi pracowałam [od zawsze zajmowałam się sekcją męskiej mody], co spędzało
sen z powiek mojego chłopaka. Hubert był o mnie bardzo zazdrosny, ale
początkowo odbierał to bardziej jako prowokację i styl gry wstępnej. Ja
natomiast reagowałam furią na każdą uszczypliwą wzmiankę, odbierając to jako
władcze zagarnięcie mnie tylko dla siebie. Zresztą, to było dość krępujące.
Malutkie objawy zaczęły jednak rosnąć w zawrotnym tempie i do zawrotnych
rozmiarów, aż zazdrość zmieniała się w kłótnie, które na znak zgody kończyły
się miłością bardziej cielesną, niż uczuciową. Tak, godziliśmy się w łóżku, po
cichu obiecując sobie, że spróbujemy zachować spokój następnym razem. Ale
zazdrość Huberta rosła na tyle, że zaczął wymagać zazdrości ode mnie. Zdarzało
mu się podrywać inne dziewczyny, gdy akurat na niego patrzyłam, tylko po to,
abym zrobiła mu przy wszystkich awanturę i pokazała, że mi na nim zależy. Ale
zamiast tego, ranił moje serce z artystyczną precyzją, ozdabiając go koronką
goryczy i perłami żalu. Było mi przykro. A na domiar wszystkiego, relacja z
Marcelem stawała się elementarnym składnikiem dnia powszedniego.
Zaczęło się, gdy przypadkiem wpadliśmy na siebie w sklepie. Od
zwyczajnego “cześć, co słychać?” nawiązała się znacznie dłuższa rozmowa przy
stoisku z malinami. Zakupy zrobiliśmy razem, a gdy moje ręce prosiły się o
pomoc, niosąc dwie wielkie siatki jedzenia, Marcel bez wahań podprowadził mnie
do domu. Przyjaźń sama zapukała do drzwi. Rozmawialiśmy bardzo długo,
spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, korzystając z niewiedzy Huberta, który
na pewno nie byłby zadowolony, widząc mnie z jakimkolwiek innym mężczyzną.
Czasem dziwię się, że pozwalał mi chodzić do pracy. Wszystko zaczynało
zamieniać się w ruinę, gdy stał się bardzo nerwowy.
Marcel wtedy pojawiał się mimowolnie często w moim życiu i sądziłam, że
zaczyna widzieć we mnie kogoś więcej niż zwykłą znajomą. Znów poczułam, że
komuś zależy. Wiedziałam, jak załagodzić każdy konflikt z Hubertem, ale
istniała świadomość, że nie zawsze jest różowo. Jestem pewna, że widział jak
dobry kontakt jest między mną i jego przyjaciółmi. Miałam wrażenie, że dopadnie
go biała gorączka, gdy śmiałam się żartów Marcela, obdarowując go szczerym
uśmiechem.
Jak też nietrudno się spodziewać, Hubert zachowywał się coraz…gorzej?
Cóż, śmielej flirtował z innymi dziewczynami, nawet w moim towarzystwie, po to,
aby rozbudzić tę bezsensowną zazdrość. Przecież to nie miało jakiegokolwiek
sensu! Do tego, mimowolnie, włączała się w mózgu człowieka funkcja zastanawiania
się nad „o czym ludzie pomyślą”. Było mi po prostu wstyd. Czułam się
upokorzona, pozwalając mu na coraz więcej, tym samym zachowując się chłodno,
nie reagując na nic, by nie dawać mu satysfakcji, że realizuje swój plan.
Wychodziłam na bezsilną, coraz częściej niekontrolowanie płakałam, kłóciłam się
z Ag, która kategorycznie, codziennie próbowała mi wyperswadować pomysł tego
związku. Na śniadanie „Zostaw go!”, na obiad „Zerwij z nim!”, na kolację „Skończ
z tym!”. Wiem, że chciała pomóc. Nawet to nie wychodziło.
Dziwnym trafem, miałam poparcie nawet ze strony przyjaciół Huberta.
Nie mówię tutaj oczywiście o Marcelu, który swoją drogą próbował pomóc jak
mógł, ale o Jonasie, najbardziej wybuchowym mieszkańcu ich domu. Stawał nie raz
w mojej obronie, gdy Hubert zaczynał na mnie narzekać…starcie dwóch bardzo
silnych charakterów, które gdyby nie Matt i Marcel, skończyłoby się bójką.
Nagle cały świat był po mojej stronie. Jeśli spotykaliśmy się w towarzystwie, a
Hubert zaczynał robić swoje, zabierali mnie gdzie indziej lub próbowali tak
zagadywać, bym nic nie widziała. Ale wiedziałam, wszystko wiedziałam. Dni do
zdrady były policzone, ja z moimi łzami mogłam wypełnić niejedną wannę, a inni
obserwowali sztukę, która z komedii przeistaczała się w wyrafinowaną tragedię.
I w ostatniej chwili pojawiła się propozycja wyjazdu do Tokio. Wiem doskonale,
że nawet w pracy wiedzieli o moich uczuciowych problemach, i całe szczęście
okazali się tacy dobrzy, że zaproponowali właśnie mnie wyjechać. Niesamowite,
ile wspaniałych ludzi jesteśmy w stanie poznać w potrzebie.
Był to wyjazd służbowy. Dwa miesiące w stolicy Japonii, by pracować
przy Urban
Outfitters i nawiązać kontakty z tamtejszymi agencjami; mimo że byliśmy już na
rynku azjatyckim, ważne jednak stały się coraz większe wpływy. Wyjechaliśmy
więc razem; ja, Ag Jonas, Matt, Marcel, Paul i paru innych modeli. Z jednej
strony, nie było to dziwne, że wytypowano właśnie tę czwórkę, przecież byli to
modele z czołówki wszystkich rankingów! Hubert niestety radził sobie w tamtym
sezonie trochę gorzej w modzie, ale coraz lepiej na muzycznej scenie.
Dowiedział się o moim wyjeździe w dzień odlotu. Nie pożegnaliśmy się.
Miałam wrażenie, że nareszcie odpocznę od Huberta, od presji, jaka na
mnie ciążyła i modliłam się, by wszystkie łzy zostały daleko, daleko za mną. Co
do dwóch rzeczy się nie myliłam, ale presja pozostała obecna. Tym razem jednak
inna, przyjemniejsza: większość naszych przyjaciół przebywających wtedy w Tokio
uważała, że powinnam związać się z Marcelem. Faktycznie, spędzaliśmy coraz
więcej czasu razem, dogadywaliśmy się wyśmienicie, do tego to właśnie Marcel
wspierał mnie najbardziej [obok Ag oczywiście] w trudnych chwilach. I kiedy
myślałam, że wypocznę od paryskiego galimatiasu, stworzył się nowy już parę dni
po przylocie do Tokio. Spod deszczu pod rynnę.
Dzieliłam się opłatkiem z rodzicami przez Skype, nie jadłam ani
pierogów z kapustą i grzybami, łososia w cieście francuskim ani nie piłam
kompotu z suszu [co do ostatniego - całe szczęście]. W pokoju, który dzieliłam
z Ag, ubrałam choinkę, przyozdobiłam wszystkie kąty lampkami, z laptopa słychać
było kolędy, a śnieg od czasu do czasu padał za oknami. Dzień wcześniej
kupiłyśmy wszystkim prezenty, poszukałyśmy coś dla naszych rodzin i
zorganizowałyśmy małą, świąteczną kolację w hotelu. Pozwolono mi nawet upiec
pierniki! I mimo, że nie smakowały jak te moje z czasów nastoletnich, to i tak
przyniosły trochę domowej atmosfery. I tak rzeczywiście było – znalazłam się
przy stole z moimi przyjaciółmi, każdy z innego kraju, którzy razem tworzyli
swoistą, nową rodzinę. Może i byłam poza domem, tęskniłam niemiłosiernie jak
każdy, ale wspólnymi siłami udało nam się stworzyć piękne Święta, łącząc
tradycję, kulturę, dając prym polskim obyczajom by podnieść mnie trochę na
duchu.
Nikłym ogniem tliły się małe świeczki, dwanaście potraw w ramach
kompromisu znalazło się na stole. Każdy próbował nawzajem zapełniać pustkę
nowym znaczeniem Świąt, pierwszych do tej pory tak dalekich od domu. Jak
pogodzić tyle osób, jak każdy pochodził z innej części globu? Nawet otwieranie
prezentów okazało się małym problemem. W Wigilię, pierwszy czy drugi dzień
Świąt? Jonas zachwycał się kolejną porcją jakieś ryby, Paul próbował klusków z
makiem, których nie mogła podarować sobie Ag [jeśli nie pierogi, to chociaż zróbmy kluski]. Miło było patrzeć,
gdy co chwilę wymieniała uśmiechy z Mattem, z którym w owym czasie relacja
rozwijała się dość dynamicznie.
Zajęłam strategiczne miejsce obok Marcela, jedynej osoby zdolnej
poprawić mi humor. Wiele razy zwierzałam mu się, że sytuacja z Hubertem nie
wygląda zbyt dobrze, poza tym, spędzałam Święta bez rodziny, było mi więc trochę
przykro, choć chciałam to schować bardzo głęboko, pod płachtą ładnej sukienki i
pełnego uśmiechu.
Zbliżała się już końcówka naszej Wigilii. Każdy był najedzony do syta,
opowiedział już nie jedną opowieść czy bajkę, odbył migrację przy stole i
doszedł do etapu otwierania prezentów. Pamiętam, że siedzieliśmy na miękkiej,
czerwonej sofie, gdy Jonas, który wszystkim najbardziej przypominał Mikołaja ze
względu na zarost, rozdawał drobne upominki. Przyniósł mi cztery starannie
zapakowane paczki, w tym jedną malutką, wielkości pudełeczka na pierścionek. Po
piśmie poznałam od razu, że podarował mi to Marcel, zresztą, tylko on mógł tak
subtelnie przekazać pewne wiadomości. Otworzyłam oczywiście ten prezent jako
pierwszy, znajdując pod białym materiałem klucz, a pod nim kartkę z liczbą 202
– numer pokoju Marcela. Tak, ta relacja przeradzała się coraz śmielej w romans,
a ostatnie dni wydawały się jej kulminacyjnym punktem. Bowiem każde słowo
znajdywało swój podtekst, bycie miłym przerodziło się w przesadę, a każde
zachowanie stawało się dwuznaczne. Rozmawialiśmy szyfrem, nie do końca
rozumianym ani przez niego, ani przeze mnie. A wisienką stał się pokój 202.
Uśmiechnęłam się do niego porozumiewawczo. Tak, zrozumiałam bardzo
dobrze jego krótki przekaz – baw się i zapomnij. Nie myślałam wiele o tym, czy
kryją się za tym jakiekolwiek uczucia; w takich momentach istnieje pewność,
która po prostu pchnie człowieka do danego czynu. Marcel siedział niedaleko
mnie na sofie, poprawiał swoją granatową marynarkę i nerdy na nosie. Falowane
włosy opadały mu ładniej na ramiona, okulary dodawały uroku, a eleganckie
ubranie podkreślało jego urodę. Śmiał się właśnie z maskotki kawaii którą
dostał od Jacoba, ciągle zachowując spokój i nieporuszenie. Mogę się założyć,
że serce o mało co nie zahaczyło o zawał. Serce, do którego miałam klucz.
Podeszłam do Marcela wtedy, gdy wyszedł z sali, w której graliśmy z
resztą w jakieś gry planszowe. Cały czas miałam przy sobie jego prezent, a w
oczach niepewność. Przyznam, nie byłam duszą towarzystwa przez te dni, ale nie
zważał na to. Zaprosił mnie do stołu, znajdując wymówkę, by powiedzieć
cokolwiek. Wiedziałam, że musimy w końcu dojść do tematu Huberta. Nic nie
mówiliśmy o tym jeszcze tego wieczoru, mimo, że nadal byłam roztrzęsiona po
porannym połączeniu z moim chłopakiem na Skype. Zaczęło się od niewinnego „czy
wszystko w porządku?”. To był sygnał do upustu wszelkich emocji, kiedy twoje
oczy mogą nareszcie rozluźnić wodzę łez, a twarz odpocząć od ciężkiej maski.
Przytuliłam się bez słowa do Marcela, wciąż milcząc i pozwalając łzom zająć
miejsce na granatowym materiale. Tak bardzo chciałam skończyć relację z
Hubertem, a jednak coś mnie przed tym powstrzymywało. Opowieści i żale przyszły
same, wprosiły się na to smutne przyjęcie i postanowiły rozbawić towarzystwo.
Tak też zaczęłam się zwierzać z najdrobniejszych faktów, chłodnym okiem
próbując dokonać trafnej oceny każdego z nich i pozbierać wszystkie myśli w
zwarty szyk. Widziałam oburzenie w spokojnych oczach Marcela, czułam, jak
przytula mnie coraz mocniej, bym płakała coraz mniej. Nie do końca nawet umiem
sobie wytłumaczyć pewnych rzeczy, wszystko działo się tak szybko… Nasze twarze
znalazły się bardzo blisko, mój nos dotykał jego kości policzkowej, oczy
szukały oczu drugiej osoby. Pamiętam, jak głaskał mnie wtedy po włosach, ja
jego po szyi, jak nasze ciała przywierały do siebie coraz pewniej. Reszta była
ciepłem, dreszczem i długim, pierwszym, namiętnym pocałunkiem.
Usta wciąż
oddalone o zaledwie kilka centymetrów, oddech Marcela przeszywający na wskroś skórę
i obraz ograniczający się jedynie do jego zamykających się, głęboko niebieskich
oczu, wyraźnie szczęśliwych. Zamykały się i znów otwierały, jakby przez rozkosz
chciały przedrzeć się w poszukiwaniu upragnionej osoby. Mikołaj przyniósł mi
całkiem ładny prezent i tajemniczy klucz wciąż zalegał w czarnej torebce. Moje
palce ściskały plecy Marcela, a usta ostrożnie dotykały jego warg. Umysł
próbował ostrzec mnie przed możliwym błędem i przed zachłyśnięciem się chwilą,
ale przecież jedyne czym się dławiłam od
dłuższego czasu była ta szara codzienność, o której miałam szczęście w tej
chwili zapomnieć. Pociągnęłam lekko dolną wargę chłopaka, otuliłam językiem
podniebienie, a w umyśle rozpaliłam kolejne pożądania. Wyciągnęłam klucz z
bocznej kieszonki i popatrzyłam na niego uważnie. Marcel nie puszczał mnie ze
swoich ramion. Czekał. Warto byłoby
sprawdzić, co Mikołaj miał na myśli - szepnęłam mu do ucha i złapałam
chłopaka mocno za rękę. W zamian obdarował mnie uśmiechem, zagryzł odruchowo wargę
i zeskoczył z kanapy, jak chłopiec łapiący motyle ciesząc się z upragnionych kolorowych
skrzydeł dorodnej królowej. W pewnym sensie byłam dla niego czymś tak ulotnym,
że mogłam w każdej chwili odfrunąć, zniknąć i zapomnieć o wszystkim.
W windzie miałam
wyraźny przedsmak następnej doby. Nie było od tego odwrotu, ten romans już się
zaczął i trwał bez niczyjego pozwolenia ani kontroli. To miało swoją aurę i
swoisty przepych, który próbował zachować i zostawić pozory na korytarzu.
Otworzyłam magiczny pokój 202, wciąż czując na sobie bliskość Marcela, niczym
najsubtelniejszą sukienkę w garderobie. I przyznam, że po przekroczeniu progu,
nie czułam się już tak pewnie jak wcześnie. Jedna wiadoma rzecz – robię
właściwy krok. W którą stronę? Nie wiadomo. Pozwoliłam Marcelowi usiąść na
wygodnym łóżku, które jak na ironię losu przystało, było łożem matrymonialnym.
Za późno na wycofanie.
Nagłe przerażenie
mieszało się z pożądaniem, lękiem, podziwem w idealnych proporcjach, podsycając
atmosferę niepewności i niecierpliwości. Los dał mi jedyną taką szansę. Położyłam
torebkę na fotelu, podeszłam nieśmiało do Marcela, który wyciągnął rękę w moim
kierunku. Gdy podałam mu dłoń, zaczął otulać ją swoimi wargami. Coraz więcej
pocałunków, coraz odważniejszych, przez ramię do szyi, subtelnie dotykając
ustami moje obojczyki.
Kolana same
się ugięły. Nawet nie wiem, kiedy siadłam na udach chłopaka, zdjęłam mu
marynarkę i rozpięłam koszulę. Przyjęłam rolę umiejętnej marionetki, którą
kierują jedynie emocje i instynkt. Przywarłam do ust Marcela, czując jak
rozpina sukienkę i okrywa plecy długimi, zimnymi palcami. Drżał, oddychał
ciężko, dotykał bardzo delikatnie. Siedzieliśmy na krawędzi tego wielkiego
łoża, czując się jak dwie nieporadne istoty próbujące hamować się przed pełnią
szczęścia, porozumiewając się jedynie cichymi jękami, uśmiechami i
westchnieniami. Nareszcie mogłam zobaczyć wszystkie tatuaże, o których mi
mówił, głaskać jego nagi tors i usłyszeć „kochanie”,
tłumione w sobie od tylu dni. Sukienka leżała już gdzieś w kącie, obok koszuli,
marynarki i paska od spodni. W pokoju robiło się coraz bardziej duszno i
ciepło, jakby na złość włączali dodatkowe ogrzewanie.
Jedynie
nasze ciała wystarczyłyby do ogrzania pokoju 202, ciepłe ręce, głębokie
oddechy. Były coraz bliżej, coraz bardziej otulając siebie nawzajem. Nasze usta
cały czas się spotykały, pocałunki były długie i namiętne lub krótkie
przerywane pojedynczymi westchnieniami. Nie było już mowy o strachu i
niepewności. Oddałam mu się w całości, początkowo nieśmiało, w konsekwencji
czyniąc go władcą mojego ciała na wielkim białym łóżku. Długie, drżące palce
wędrowały po moim brzuchu, głaskały uda. Byłam jego najcenniejszym skarbem na
świecie, czułam to. Przymrużając oczy, patrzył na moją odchyloną, roześmianą
twarz, na napięte ciało i trzymające go mocno dłonie. Łóżko kołysał delikatny
ruch bioder i przyjemność płynąca z ust kochanków.
Szeptałam
jego imię, kiedy rozchylał uda, całował okolice pępka, zrywał ubrania. Ogarnęła
nas namiętność, którą nawet trudno w jakikolwiek sposób wytłumaczyć. Ujrzałam
Marcela w innym świetle, dostrzegając piękno jego chudych ramion, wystających i
pulsujących żył, umięśnionego ciała. I słodyczy jego ciepłych ust, tonu
spokojnego głosu, przy dźwięku którego czułam się bezpiecznie. Dziwne to uczucie
uświadomić sobie tak dosadnie przełom ówczesnej relacji. I mimo, że byliśmy już
całkowicie bez ubrań, ogarnięci dziką, niepohamowaną pasją, spoceni na mokrym
prześcieradle z kołdrą na podłodze, nie krępowaliśmy się. Wszystko było na
swoim miejscu. My tym bardziej.
Krople potu
zamieniały się miejscem z nieopanowaną szybkością, a twarze oblewały rumiane
wypieki. Mokre ciała przywierały do siebie, ręce otulały każdy zakamarek.
Dłonie Marcela pieściły moje piersi, usta wilgotnym ciepłem wywoływały drżenie wyższych
partii nóg. Wydawało się, że jego temperatura sięgała zenitu, gdy pocałunkami
wędrował od pachwiny, do kości biodrowej. Podsycały go kolejne jęki i
energiczny, ale spokojny ruch bioder, gdy wargi znajdowały się w najbardziej
unerwionym miejscu ciała. Jego język odkrywał najgłębsze sekrety, czuł szybszy
puls moich żył. Włosy Marcela łaskotały lekko mój brzuch, rozpływały się w
błogości i topiły w zmęczeniu. Emocje narastały, oddechy stawały się szybsze,
chęci niepohamowane. Przyciągnęłam go do siebie, by nasze oczy były bardzo
blisko, na tym samym poziomie, zaczerpując sporą dawkę powietrza duszącymi
oddechami.
To wszystko wydawało się szaleństwem w czystej postaci. Leżał na mnie
drżący Marcel, z każdą chwilą podniecony coraz bardziej, podekscytowany,
szczęśliwy. Gryzł lekko skórę moich ramion, później zdecydowanie ssał tę na
szyi, przyjmując z błogością mój dotyk w dolnych partiach brzucha. Nasza
przyjemność graniczyła prawie z bólem, gdy wiliśmy się na łóżku w poszukiwaniu
ulotnych chwil zatracenia. Kto by pomyślał, że Mikołaj przyniesie mi romans i
zdradę? Kto by pomyślał, że tak bardzo na to czekałam? Byłam szczęśliwa,
zapominając o otaczającym świecie i zostawiając problemy za drzwiami pokoju. I
chociaż wiem, że robiłam coś bardzo złego, nie miałam możliwości tego
zatrzymać. Zresztą, nie chciałam. Pozwalałam Marcelowi rozkochać mnie w nim, a
udawało się to z każdym kolejnym gestem i myślą, dniem i godziną. Trzymałam
właśnie w dłoni róg prześcieradła, zamykając oczy z rozkoszy, gdy bez oporów
znalazł się w moim ciele. I nawet wtedy miałam wrażenie, że jesteśmy idealną
całością, że wypełniamy się z precyzją zegarmistrza. Głucha cisza pokoju była
teraz swoistym dźwiękiem walki, okrzykiem radości i spełnienia, wspólnie
werbalizowanym raz przeze mnie, raz przez Marcela. Opierał się o poręcz łóżka
rękami, i chociaż pokój oświetlało jedynie znikome światło lampki na komodzie,
widziałam jego cudowne, niebieskie oczy, coraz bardziej przytłoczone
doznaniami.
Opadliśmy na łóżko wycieńczeni, wciąż trzymając się za ręce i dysząc
jak dwa parowozy. Każdy mięsień pulsował rytmicznie, jakby układając swoisty
raport ostatnich minut. Zdołałam jeszcze przytulić się do klatki piersiowej
półprzytomnego chłopaka, wciąż roztrzęsionego, zasypiającego z uśmiechem na
twarzy. Wyszeptał moje imię, kiedy resztkami sił głaskałam jego policzek.
Podniosłam kołdrę, by chroniła nasze ciepłe ciała, i ułożyłam się na jego
sercu, tak bardzo niespokojnie bijącym od paru dni. Otuliłam go pocałunkiem, w
cichej nadziei, że się trochę uspokoi. Biło bardzo szybko, podobnie jak moje.
Oboje od razu zasnęliśmy.
Nikłe światło lampki ocuciło powieki Marcela z głębokiego snu. Kto by
myślał o oszczędności prądu, gdy dusza żyje mocniej niż zawsze, a myśli mijają
się ze zdrowym rozsądkiem? Nic nie było w stanie wyrwać mnie ze snu na tak
wygodnej poduszce, jaką okazało się ramię Marcela. Ani promienie żarówki ani dźwięki
ścigających się z czasem samochodów. Marcel delikatnie położył moją głowę we
właściwej pozycji na bardziej miękkiej niż jego wystająca kość poduszce,
odgarnął włosy spadające na mój nos i przez chwilę obserwował jak moje płuca
delikatnie unoszą się i opadają, wędrując spokojnie po sennych marzeniach. Dusza
artysty nie opuszczała go zwłaszcza w takich momentach; nie mógł oszczędzić
sobie sięgnięcia po swój analog zamknięty w szufladzie. Pierwsza klatka zajęta
moją śpiącą, bezwiednie uśmiechniętą twarzą była na tyle głośna, że udało jej
się mnie zbudzić. Przeciągnęłam ręce, a Marcel pocałował mnie na przebudzenie. Usta
wciąż smakowały tak słodko i uzależniająco, że nie miałam najmniejszej ochoty o
czymkolwiek zapominać. I tak właśnie musiało wyglądać drugie zdjęcie malowane
tuszem polaroidu.
Była najprawdopodobniej druga w nocy. Z trudem mogłam zobaczyć
cokolwiek przez okno; jedynie ciemność i parę wynurzających się z kosmosu
gwiazd. Nawet one zdawały się malować zwiastuny miłosne, kiedy próbowałam
ochłodzić się przy otwartym oknie. W pokoju wciąż było przesadnie ciepło, jakby
właściciele hotelu zrobili prezent w postaci dodatkowej porcji ogrzewania.
Marcel nadal robił zdjęcia, nakłaniając mnie do tego, bym pozowała. Czyżby role
się zamieniły? Usiadłam na wciąż ciepłej pościeli tuż obok chłopaka, opatulając
się jego włosami i smakiem całowanych ust. Pamiętam, że zasugerowałam mu, aby
robił zdjęcia właśnie podczas pocałunków i pieszczot, przez co kolejne
paręnaście minut zamieniło się w swoistą sesję zdjęciową pełnoprawnych kochanków.
Na początku siedziałam na jego udach, tyłem do aparatu, odwracając się tak, by
było mnie widać jedynie profilem, później jednak pozowałam już prawie jak
modelka, śmiała i dumna.
Zdjęcia
stawały się coraz odważniejsze, razem z rozkwitającą śmiałością. Całą
powierzchnię materaca zajmowały rozproszone fotografie, co chwila wywoływane przez
aparat chłopaka. Uśmiechy przerywały kolejne klatki kliszy i wciąż drżące
mimowolnie ręce. Nieustanne pocałunki, słodkość ust i gorycz ich rozstania. To
pożądanie budzące się z każdym dotykiem i zbliżeniem. Objęłam jego szyję, a
nasze oczy przeszyła ta sama żądza siebie nawzajem. Wszystkie ubrania stały na
straży łóżka, gdy nie mieliśmy na sobie nic, prócz kołdry. Dłonie Marcela
upuściły aparat, który wylądował gdzieś na brzegu wielkiej poduszki. Utonęłam
wśród białej kołdry, kładąc powoli plecy podtrzymywane żarem kolejnych
bliskości, a ręka sama lądowała między nogami chłopaka.
I zaczęło
się wszystko od nowa, tym razem jednak trochę spokojniej i wolniej. Pieszczotom
towarzyszyła całkiem logiczna i sensowna rozmowa, drobne szepty do ucha i cichy
wzrok pożądania. Moje palce odkrywały fizjonomię twarzy Marcela, z policzków
przechodząc do konturów jego kształtnych ust. Lizał koniuszki, patrzył na mnie
swoimi wymownymi oczami. Musiałam dość głośno się śmiać, kiedy mnie przewrócił
i łaskotał, ale kto się tym przejmował? Zachowywaliśmy się jak para, która
odkrywa siebie od nowa, mówi pieszczotliwie, która…kocha?
- A co,
jeśli zajdę w ciążę?
- Wtedy spróbuję
cię w sobie rozkochać. Będę cię zapraszał na randki, aż uda mi się ukraść twoje
serce. Później będę miał nadzieję, że się zgodzisz na związek, a w końcu będę
się starał o twoją rękę. Jeśli i wtedy się zgodzisz, to zostaniemy małżeństwem
z pięknym synkiem albo piękną córką. Oczywiście, jeśli zechcesz.
Dreszcz, drżące serce, nikłe łzy
w kącikach oczu, ścisk motyli w brzuchu. Odpowiedziałam mu wyjątkowo tkliwym
uśmiechem i wzrokiem, który wymownie, jak mi się zdawało, wołał - Jakbym mogła nie zechcieć?!. Wtopiłam
się w jego ramiona i całkowicie zapomniałam o jakiejkolwiek innej
rzeczywistości, czując jedynie ciepło dłoni odpoczywającej na moich plecach.
Marcel snuł opowieści, dotyczące zdobywania mojego serca i dziecka, które jego
zdaniem byłoby najpiękniejszym stworzeniem na ziemi. Z wyjątkiem mamy.
Miałam do czynienia z nowym rodzajem miłości: słodkiej, czułej,
przepełnionej komplementami i troską. Zgrzytliwy kontrast do tej co miałam
dotychczas, z powierzchni wprost ze snu, u sedna jak z koszmarów. Muszę jednak
stanąć tutaj w obronie Huberta – miał swoje napady zazdrości, umiejętnie
potrafił się kłócić, jeszcze umiejętniej przepraszać, ale kochałam go szczerze.
Jak więc wytłumaczyć ten skok w bok? Nie nadawaliśmy się na parę. Byliśmy tak
bardzo do siebie podobni, że w pewnym momencie zaczęliśmy mieć dosyć drugiej
osoby. Również pozornie, jak się okazywało, gdy pisaliśmy sobie wiadomości
pełne tęsknoty. Tak, wtedy pogubiłam się na dobre, jak moja przyjaciółka mawia
– naważyłam piwa, które wypadało teraz wypić. Kielich goryczy sączyłam z
przyjemnością w tym ciepłym łóżku, patrząc na śpiącego Marcela, kochając się z
nim parę razy, znów zasypiając i znów wracając do obłędnej myśli co robić. Konkluzja przyszła sama, wraz
z promieniami porannego słońca, początkiem świątecznego dnia i spoconym
Marcelem, który leżał na mnie, opierając swoją głowę o moje piersi i wciąż
dysząc z przyjemności, jaką przed chwilą zaznał.
Próbowałam każdą chwilę zarejestrować w nienaruszonym stanie, zawsze
czuć ten dotyk i gest. Obawiałam się nieco moich uczuć, które z każdym oddechem
rosły i stawały się silniejsze. W szybę uderzał lekki deszcz ze śniegiem, atmosferę
świąteczną zwieńczała ozdobiona białym światłem i czerwonymi bombkami mała choinka.
Święta w tym roku zdecydowanie pozwoliły inaczej spojrzeć na moje życie. I nie
wiem czy Marcel popadł w taką samą zadumę jak ja, ale najwyższa pora na wnioski:
Miłość do Huberta wprawdzie była prawdziwa, ale ja byłam nią zmęczona. Czułam,
że moje skrzydła są konsekwentnie przycinane, a ja gubię oddech w metalowej
klatce.
- Przemyślałam pewną rzecz. - spojrzałam na Marcela, nadal wtulonego, chłonącego
dotyk mojej ręki na włosach. Czy przemyślałam? Raczej powiedziałam coś, co w
danym momencie czułam, a konsekwencje zostawiłam daleko za sobą. - Zerwę z nim.
Czas najwyższy.
- Jesteś pewna?
- Kiedyś musiało się to skończyć. Szybciej, niż myślałam.
Innego wyjścia nie było. Nie miało sensu żyć dalej w blichtrowym
kłamstwie i udawać, że nic się nie dzieje, szczególnie nie teraz. Nie
wspominaliśmy ani słowem o okolicznościach pozostawionych w Paryżu przez całą
noc, czemu więc miałby zachwiać ten spokój świt? Pokój zaczął jaśnieć, lampka
na komodzie traciła znaczenie swojego światła, a ja z przerażeniem zauważyłam
liczne siniaki na moim ciele. Moje uda wyglądały jakby roztrzaskały się o nie
śliwki, podobnie brzuch i piersi. Nawet na ramionach miałam ślady tej brutalnej
namiętności, a o szyi bałam się pomyśleć. Marcel zresztą wyglądał podobnie;
jego plecy przypominały podrapane lustro, w niektórych miejscach już utworzyły
się strupy, a szyja nabawiła się paru malinek. Zegar wskazywał piątą z minutami
rano, cisza wypełniała pomieszczenie, podłogę zdobiły fotografie, ubrania,
poduszki. Zamknęłam oczy na chwilę, a otworzyłam o dziesiątej, przykryta
kołdrą, z oddechem Marcela na ciele.
Pobudka, tym razem ta właściwa, odznaczyła się wyjątkowo rażącymi
promieniami słońca i wyjątkowo uroczym widokiem Marcela. Pocałowałam chłopaka w
czoło, a ten ocknął się, powoli otwierając oczy. Uśmiech o poranku był miodem
na serce, nawet w chwili gdy wiedziałam, że muszę wstać i opuścić pokój numer
202.
- Powinnam iść. - szepnęłam do budzących się uszu, przylegających do
mojej klatki piersiowej.
- Nie idź. - Marcel w embrionalnej pozycji przytulił się do mojej
talii i jak dziecko kurczowo się jej trzymał. Kiedy znów zaczął całować mój
brzuch, uniosłam jego twarz, a wargi znów znalazły odpowiednie miejsce.
- Muszę. - wstałam powoli i trochę nieśmiało. Założyłam na siebie
koszulkę Marcela, która leżała tuż przy łóżku, odnalazłam bieliznę, a raczej
jej część, pozwalającą na przejście po korytarzu bez spodni. Obcisła i
elegancka sukienka stała się podręcznym bagażem dla podróżniczki z bluzką ledwo
okrywającą pośladki. Co teraz? Pożegnamy
się? Mam po prostu wyjść? Coś powiedzieć?
- Poczekaj. - Złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - To była
najlepsza noc w moim życiu.
Oparł mnie o drzwi, przyległ całym ciałem i przyssał usta do mojej
szyi, łaskocząc delikatnością języka i zostawiając kolejny znak swojej
obecności.
Jak miałam go opuścić? Serce cierpiało na samą myśl rozsądku o
rozstaniu. Mimo, że będzie dzielił nas tylko korytarz, nie miałam najmniejszej
ochoty wyłaniać się z bezpiecznych ramion Marcela. Wręcz płakałam, gdy
przestawał całować, przesuwałam jego rękę wciąż na moje piersi, pozwalałam
rozchylać moje nogi. Blackout mózgu – czy cisza, ładny uśmiech i szmer
powietrza będą wystarczające? Marcel wyjął klucz z zamka i dał mi do ręki,
śmiejąc się, że dorobił mój prezent bez niczyjej wiedzy. To nasz pokój, księżniczko.
Na szczęście nasze pokoje znajdywały się naprzeciwko siebie. Marcel
wciąż stał nagi przy drzwiach i patrzył, jak znikam z pola widzenia. Ostatni
wzrok obietnicą rychłego spotkania. Byleby się przespać. Zamknęłam drzwi z
impetem, trochę za późno zdając sobie sprawę z tego, że Ag w pokoju nie jest
sama. Wracać skąd przyszłam czy opaść bez słowa wycieńczona na łóżku? Co
gorsza, gościem był Matt, przyjaciel Marcela. Jak miałam się pokazać w takim
stanie przed tą dwójką? Za późno na cokolwiek – Ag już mnie zobaczyła;
dziewczynę opierającą się resztkami sił o drzwi, wciąż oblaną potem, z ulubioną
koszulką Marcela, sukienką i torebką w ręce, z posiniaczonymi, podrapanymi i
pogryzionymi nogami.
Podbiegli do mnie z wielkimi oczami i otwartymi ustami. Zaczęli łapać
mnie, myśląc, że mdleję, ale przecież nic mi nie było! Przyjaciółka miała
skłonność do przesady, ale muszę jej uwierzyć, że mój wygląd nie wskazywał na
najlepszy stan.
- Co ci się stało? Co ci zrobili? - pytała Ag ze łzami w oczach. Fakt,
przekonanie, że twoja bratnia dusza została zgwałcona i pobita, kiedy ty
bawiłaś się w najlepsze przez pół nocy musi nie być przyjemna. Właściwie, sama
myśl, że stało się coś tak okrutnego.
- Nic mi nie jest… - Nie wiedziałam jak mam wyjaśnić. Nie mogłam
przecież powiedzieć, że to sprawka
Marcela i najpiękniej spędzonej nocy, a każdy siniak jest pamiątką ciepłych ust
i czułego dotyku.
Matt trzymał mnie za ramię, a w jego oczach nagle zniknął gniew i
strach, gdy przyjrzał mi się dokładniej. Klucz: bluzka. Ag przeglądając moje
rany i siniaki, wpadła na ten sam trop. Całe szczęście, jeszcze szukałaby
gwałciciela po hotelu.
Naprawdę wstydziłam się stać w takim stanie między nimi. Matt śmiał
się i klepał mnie po ramieniu, Ag z przerażeniem patrzyła na moje nogi. Jak
najszybciej schowałam się pod kołdrą, nakryłam głowę poduszką i błagałam o
nieprzerwany, dziesięciogodzinny sen… w końcu spaliłam więcej kalorii niż
zjadłam przez całą Wigilię. Usłyszałam jedynie, jak rozbawiony Matt uspakaja Ag
i wychodzi, bo „nic tu po mnie”.
Pamiętam rękę przyjaciółki na czole, kiedy sprawdzała czy mam gorączkę i
dopytywała jak było. „Kochaliśmy się całą
noc” – uznałam, że to powinno jak na razie wystarczyć, póki nie usnę
długim, głębokim snem.
I rzeczywiście obudziłam się po paru solidnych godzinach, z okładami na
nogach i uporczywie czuwającą Ag. Gdy usłyszała pełną opowieść rodem z pokoju
202, wybuchła bomba euforii, podsycana prochem ostatnich wydarzeń z Hubertem i
ogniem z przekonań o idealnym doborze Marcela. I całe szczęście, że właśnie w
tym momencie ktoś zapukał do drzwi! Po chwili wszedł do pokoju wymęczony
chłopak o podkrążonych oczach, promiennym uśmiechu, potarganych włosach, ubrany
w czarne spodnie i zapiętą na co drugi guzik koszulą, trzymający w ręku czarny materiał.
Widziałam ten pełny szczerości uśmiech Ag. Cóż, nie był to codzienny
widok, a biorąc pod uwagę to, że kibicowała nam od początku, myślę, że miała
wielką ochotę uścisnąć nam dłonie. Ograniczyła się jednak do szczerej radości,
widząc Marcela przybywającego z osobistym znaleziskiem. “Nic tu po mnie” - jej rozsądek powtórzył słowa Matta i nim się
obejrzeliśmy, zamknęły się drzwi, jeszcze z dosłyszanym szeptem “Zajmij się nią godnie”. Brzdęk klamki
udekorował ciszę i uroczy wzrok chłopaka.
- To twoje. Przyszedłem zwrócić. Wszystko w porządku? – powiedział,
podając mi czarny stanik.
- Oczywiście. Po prostu bardzo
chciało mi się spać. - wyciągnęłam ramiona, nabierając nowego tchu w płuca.
Marcel dotknął mojej nogi przypadkiem wystającej zza kołdry, jak wiadomo,
pełnej kolorów wczorajszego szaleństwa.
- Też mam parę. Nie chcesz widzieć moich pleców! - Pogłaskał mnie po
głowie. Przez chwilę wydawało mi się, że czuje mój ból bardziej niż swój.
Przyciągnął mnie do siebie i przytulił, z tęsknoty, ze szczęścia, z uczucia.
- Nie wiem już czy wczoraj cię pobiłam czy się z tobą kochałam.
- Jak widać jedno i drugie. – siadł na krawędzi łóżka i pocałował
namiętnie moje usta.
Nieuniknione stało się więc teraz wypoczywanie obok siebie na łóżku,
tym razem bez nadmiernych szaleństw i porywów uczuć, głaskanie policzków
drugiej osoby, drobne pocałunki. Głód chciał, że musieliśmy pokazać się na dole
na kolacji. Poza tym jest pierwszy dzień Świąt! Mieliśmy już więcej sił niż
poprzednio, nawet by elegancko się ubrać, zakryć siniaki czarnymi spodniami i
granatowymi rajstopami, szyję włosami czy w moim przypadku szalem. Bardzo boli mnie gardło. Chyba się
przeziębiłam.
Dni mijały, my spotykaliśmy się ukradkiem w barach i restauracjach,
jedliśmy razem sushi i ryby, całowaliśmy się w pokoju 202. Wiele razy tam
przypadkowo zasnęłam, zmęczona całodobowym motorem myślowym o monotonnie powtarzającej
się taśmie. Naważyłaś piwa, to pij.
To były jedne z najpiękniejszych momentów w życiu, kiedy po całym dniu
przytulałam się do umięśnionych ramion Marcela, zasypiałam w jego wielkim łóżku
i budziłam się z nosem w jego włosach. Nigdy nie powtórzyliśmy zdarzenia z
Wigilii. Powiedzmy, że matka natura nie dała nam takiej szansy.
Cały
tydzień usłany był nocnymi rozmowami, przechadzkami po świątecznym mieście i
czekaniem na Nowy Rok. Oto ostatnie beztroskie chwile razem, kiedy mogliśmy
trzymać się za ręce na spacerach odkrywając kolejne tabuny reklam w centrum
miasta, wymieniać się papierosem pod galerią sztuki, kupować bluzki na
straganach, całować w nieodkrytych zaułkach. To właśnie podczas tamtej wyprawy
Marcel kupił swoją ulubioną bluzkę z gejszami, nieodłączny element jego
garderoby. Ostatni dzień roku nie pozwalał nam rozdzielić splecionych dłoni,
obawiając się już tęsknoty i ciężaru wziętej na siebie odpowiedzialności. Nikt
nie pytał, co dalej, a przecież parę ważnych spraw do rozważenia przed nami. Sylwestrowa
impreza trwała w najlepsze, na najwyższym piętrze hotelu. Melodią w uszach
stała się chwilowa cisza i odliczanie ostatnich sekund.
Szczęśliwego
Nowego Roku. Na niebie milion fajerwerków, każdy kolor, odcień, rozmiar
sztucznego ognia, obserwowany z dwudziestego piętra. Widok niezapomniany do
końca życia, podobnie jak mało przemyślany pocałunek z Marcelem przy
wszystkich. To miał być zdecydowanie nasz rok – mój i jego. Miał się zacząć
namiętnym pocałunkiem, skończyć najlepiej obrączką na palcu. Tak się jednak nie
stało.
Dzień przed
wyjazdem z Tokio poprosiłam Marcela o czas. Chciałam, aby wszystko co stało się
w tym mieście, pozostało w ścianach pokoju hotelowego i pamięci dwóch perfekcyjnych
już kochanków. Zabrałam go na dach, w to samo miejsce, gdzie witaliśmy Nowy
Rok. Zrozumiał. Wróciliśmy do Paryża z trudem, ja od razu stałam się kłębkiem
nerwów i wyrzutów sumienia, Marcel wydawało się, że o wszystkim zapomniał.
Próbowałam jeszcze naprawić relacje z Hubertem, jednak parę dni po moim
powrocie oświadczył, że dostał pracę we Florencji i wraca do domu. Byliśmy
razem jeszcze przez dwa tygodnie, żyjąc bardziej wspomnieniami niż resztkami
miłości. Dobrze się bawiliśmy – mówił
dzień przed rozstaniem. Już wtedy żal i złość minęły. Do dziś utrzymujemy
kontakt.
***
Siedzieliśmy na materacu patrząc bez celu przed siebie. Nie
odzywaliśmy się od paru minut, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć po tym nagłym
wybuchu emocji. Nie mogliśmy powtórzyć historii z Tokio.
- Przepraszam. – chwyciłam zimną dłoń Marcela, w nadziei że nie jest
na mnie zły.
- Ja też.
Przytuliliśmy się. Położyłam głowę na jego nagim ramieniu, ukryłam nos
w jego ciepłej szyi. Zawsze tak zasypialiśmy.
- Boję się. – wyszeptałam mu do ucha.
- Czego?
- Że kiedyś nie będziemy umieli zobaczyć granicy w tej relacji.
- Nie przejmuj się tym. – doceniałam próby uspakajania mnie przez Marcela.
Czasem pocałunek w czoło wystarczył, bym poczuła się lepiej. Przytuliłam go
mocniej, już z uśmiechem na twarzy i paniką odłożoną na bok.
Podczas tego wieczora przyznał się, że pije i imprezuje, bo się boi.
Boi się, że mnie straci, popełniając jakiś jeden nieprzemyślany, spontaniczny
krok, który uznam za przełom przyjaźni. Boi się odrzucenia. A ja przestraszyłam
się samej siebie.
Nastała aura intymności. Życie cichło, koty zasypiały, gwiazdy na
niebie liczyły zyski i straty kolejnego dnia. Niektóre bajki się kończyły, inne
znajdywały swój początek, kolejny rozdział w ciemnościach białych pokoi i
białej pościeli. Nagle usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami i szloch w
przedpokoju. Powiedziałam Marcelowi by poczekał, z pewnością była to albo
Claudia, albo Ag. Z każdym krokiem płacz stawał się wyraźniejszy, dochodził z
korytarza, gdzieś nieopodal drzwi.
Zastałam skuloną Ag w czarnym płaszczu, łkającą, zalaną łzami.
Siedziała w kącie, opierając się o drzwi wejściowe, z jedną ręką na bucie,
który najwyraźniej chciała zdjąć. Podbiegłam do niej, zapaliłam lampkę na
stoliku, próbując jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało. Wtuliła się we
mnie, wciąż powtarzając jedno słowo. Wyjeżdża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz