sobota, 14 września 2013

ROZDZIAŁ 8.




Zostały dwa dni do wyjazdu. Londyn czekał już z otwartymi ramionami, a my tradycyjnie nie byłyśmy przygotowane. Pochłonęły nas inne sprawy, które jakby mnożyły się z godziny na godzinę, chociaż minęło dopiero parę dni. Zegary Paryża przyśpieszyły – tak myślałam za każdym razem, kiedy dziewiąta zamieniała się w czternastą, a czternasta w późną noc. I mimo, że próbowałam przestawiać wskazówki i szukać w Internecie czasu online – nic to nie dało. Dni pochłaniały zdarzenia, pełno zdarzeń. A w moim życiu – pełno Milesa.

Od naszego spotkania nad pod wieżą Eiffla minęło równie nie tak wiele dni. Przecież to był wtorek, tak mi się wydaje. To wtedy pierwszy raz poczułam coś mocniejszego niż zwykle, i choć pozbawione to było motyli w brzuchu i rumieńców, mogłam zlokalizować pewną dozę emocji gdzieś w moim ciele. Bardziej w mózgu niż sercu. Serce przecież nie myśli.

Znów powtórzył się ten sam scenariusz; ciemne niebo Paryża, gasnący zachód słońca, zapalające się latarnie. Nigdy nie przestanę podkreślać dynamiki tego wielkiego miasta, tych tysięcy sygnalizacji i tej aury panującej na ulicach. Wśród tego wszystkiego znaleźliśmy się właśnie my, zadowoleni ze spędzonego wspólnie popołudnia i zmartwieni trochę faktem późnego dotarcia do domu. Na szczęście udało nam się od razu znaleźć wolną taksówkę, Miles postanowił odwieźć mnie pierwszą, a ja resztką sił w portfelu próbowałam sobie przypomnieć, czy mam jeszcze drobne na następny dzień. Pieniądze nigdy nie trzymały się mnie kurczowo.

Jechaliśmy w ciszy, wyglądając przez okno i słuchając kolejnych piosenek w radiu. Ciekawe, czy umówienie na jutro jest aktualne, czy jedynie wypowiedziane pod wpływem emocji? Nie wypada chyba teraz pytać. Siedzieliśmy tuż obok siebie, trochę zawstydzeni, ze świadomością szeroką i głęboką, że nasze relacje potoczyły się za szybko. I mimo, że nie mówiliśmy tego głośno, mogę się założyć, że w tym momencie każde z nas o tym myślało. Miles objął moją rękę podczas wieczornego rejsu promu, mówił dużo pięknych rzeczy, zachwycał się Paryżem. I kiedy padło stwierdzenie, że mógłby tu zamieszkać, bo znalazł tu coś ważnego w jego życiu, zrobiło się dość niezręcznie. Na krótką chwilę. Wybrnęliśmy jednak z kilkusekundowej, krępującej ciszy w momencie, gdy mocnej objęłam jego dłoń, z nadzieją myśląc, że uśmiech rozwiąże niejeden problem. Nie wróciliśmy już do tego wątku przez cały wieczór. Przez resztę dni również nie.

Droga nie trwała długo, być może z powodu niewielu kilometrów na liczniku kierowcy, może przez tłoczące się myśli z przemijającym krajobrazem Paryża w tle. Oczy usypiały, kontrastując rozbawionemu nastrojowi na ulicach i entuzjazmowi rosnącemu nieuchronnie w sercu. Żadnych nadziei - zawsze sobie powtarzałam. Tym razem też próbowałam, zwłaszcza, gdy moja głowa prawie opadała ze zmęczenia na chude ramię Milesa, obserwując zmieniające się uliczki, kawiarnie, miejsca, w których dziś byliśmy. Uśmiechałam się sama do siebie, na czym przyłapywałam się zbyt często w tym momencie. Czułam się trochę jak w pewnym transie, targały mną tak skrajne uczucia. Miara radości usytuowała się na miejscu pierwszym, czasem mieszała się ze zdezorientowaniem i zmęczeniem. Jeszcze zanim zdążyłam zorientować się, że taksówka stała przed moją kamienicą, Miles wyciągnął portfel z kieszeni i zapłacił za naszą dwójkę, kiedy właśnie szukałam drobnych w kurtce. Nie przyjmował do wiadomości żadnych zwrotów pieniędzy i pewnym momencie zaprzestałam prób przekonywania. W gruncie rzeczy przeliczanie moich 'oszczędności' nie trwało zbyt długo i nie wymagało skomplikowanej matematyki, a Miles wydawał się być szczery w tym, co robił. Przylgnęłam tylko do niego, kiedy otulił właśnie moje plecy ciepłym uściskiem i jedyne, co już mogliśmy sobie wtedy powiedzieć, to wyszeptane dziękuję za dziś. Pożegnał mnie w progu wejścia przez drewniane drzwi, uśmiechnął się i ruszyliśmy w dwie różne strony, mając jedną i tę samą myśl. Siebie.

Drzwi zamknięte, dom pusty, okna uchylone. Od razu pomyślałam - 'Albo praca, albo Marcel'. Miałam nadzieję jednak dominacji drugiej opcji nad pierwszą- bo Fashion Week, wyjazd, przygotowania - ze skłonnościami Sim do przesadzania z pracą, brzmiało to dość niebezpiecznie. Siadłam koło okna w kuchni, tam, gdzie kiedyś wypatrywałam nieznanego Romeo z piekarni, czekałam na przyjście przyjaciółki, a czekoladowy zapach wypełniał właśnie całe mieszkanie, bo naszła mnie ogromna ochota na coś słodkiego, pysznego, co na pewno 'pójdzie mi w boki'. Zrobię podwójną porcję, Sim się ucieszy.

I rzeczywiście się ucieszyła. Wróciła do domu pół godziny później niż ja, w ciemnym kapeluszu i rumianych policzkach. Zapewne Marcel – pomyślałam. Tak, to był jego kapelusz, jego ulubiony. Zawsze nosił go o tej porze roku, uważając, że nakrycia głowy do niego pasują.

Sim poszła szybko przebrać się w piżamę, ja nalewałam czekoladę do kubków. Zauważyłam pewną różnicę w jej zachowaniu; była jakoś dziwnie radosna, ewidentnie próbowała też ukryć przejawy tej wesołości, chociaż powód zdradził się na wejściu. Może zdarzyło się coś więcej? Oczywiście Sim nic mi początkowo nie powie, ulegnie po dłuższej rozmowie i wyzna swoją historię tuż przed pójściem spać. To będzie ciekawy wieczór.

Tradycyjnie musiałam rozlać jedną dziesiątą garnka, zabrudzić dwie ścierki i ochlapać pół kuchni. Tak właśnie wygląda moje gotowanie, do czego Sim się już przyzwyczaiła. Trudno powiedzieć, która z nas dbała o porządek w tym domu; z czasem to się zmieniło, ciągle się zmienia. Wycierając blat stołu usłyszałam kroki przyjaciółki i miłe Musisz mi wszystko opowiedzieć. Ja?

Opowiedziałam więc, próbując zachować chronologię i szczegóły. Sama zresztą zdałam sobie w tym momencie sprawę, w jak korzystnej jestem sytuacji. Idealne popołudnie, przemiły chłopak, wszystko takie idealne. Więc gdzie tutaj jest haczyk? A może nie ma haczyka? Musi przecież gdzieś być.

- Szczęściara z tym twoim Milesem. I co dalej?

- Opowiedziałam ci już wszystko.

- Ale dalej, w sensie jutro. Widzicie się?

Nie wiem. Bo w gruncie rzeczy, jak się po tym wszystkich zachować? Zadzwonić, napisać? Zapytać, zaprosić? Dzisiaj nie mogłam odpowiedzieć. Nie umiałam pozbierać wszystkich faktów w logiczną całość, co mówić o podejmowaniu dalszych decyzji. I żeby o tym dalej nie mówić, zajęłam się lepszym tematem, czyli opisywaniem wszystkich czynności Milesa jeszcze raz, jakby Sim o nich przed chwilą zapomniała. Rozumiała mój zachwyt. Mimo, że mówiła o swoim braku zrozumienia logiki uczuć, uważałam, że nikt lepiej nie rozszyfrowuje ich od niej.

- Kiedy go poznam? – zapytała Sim, oglądając zdjęcia Milesa na swoim laptopie. Ułożyła się wygodnie na krześle, podkuliła nogi i poprawiła białą piżamę. Gdy przełknęła kolejny łyk czekolady, podjęła temat. – Mało ma zdjęć z pokazów, ale widać, że pasuje. Zaproś go tutaj jeszcze przed Londynem, muszę go ocenić.

- Lepiej mi powiedz dokładniej, gdzie ty byłaś! – nuta politowania dotycząca kwestii oceny Milesa przedarła się przez mój głos.

Po dłuższych namowach Sim wyznała mi, co naprawdę się stało. Opowiadała szczegóły, opisała, jak wszystko wynikło. Widziałam, że trudno jej o tym mówić, jakby toczyła właśnie bitwę sama ze sobą. Znałam ją na tyle dobrze, że widziałam po jej twarzy, że to była jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie przeżywała i na które długo czekała. I przechodziła najwidoczniej teraz proces wmawiania sobie jak złe to było, jak nieprawidłowe, kończąc po cichu na tym, że chyba nie zaśnie, bo całą noc będzie o tym myślała.

- To dziś chyba obie nie zmrużymy oka, chociaż padam z nóg - powiedziałam wycierając kąciki ust pełne czekolady.

- I tak niewiele zostało nam już czasu.

Stuknęłyśmy nawzajem wielkimi kubkami z ostatnim łykiem czekolady, włożyłyśmy je do zlewu i w tym momencie żadna z nas nie przybierała tej strony pedantycznej; zamiar zmywania naczyń nie przeszedł nikomu przez głowę.

-Nie chce spać sama.

- Ja też.

I tak zmęczonym, ale lekkim krokiem, rzuciłyśmy się na łóżko. Rozmawiałyśmy jeszcze długo, nie straszyła nas nawet wizja zbliżającego się poranku, sinych oczu i pięciu kaw na powitanie. Dwie kołdry grzały nogi, przez wielkie okno wpadało złote światło księżyca i próbowało odpędzić sen z powiek.

- To kiedy poznam Milesa?

- A ja kiedy dostanę zaproszenie na ślub?

- Dobranoc! – odparła kategorycznie Sim, przytulając poduszkę.

Dni zaczęły mijać, zlewać się w jedność albo powtarzać cyklicznie. Ranki były coraz bardziej słoneczne, niekiedy jedynie parę chmur zasłaniało niebieskie niebo. Niesłychana pogoda, jak na tę porę roku! Aura wiosny nie pomagała jednak ani trochę w wstawaniu o szóstej trzydzieści, co szczególnie było widać po Sim, dla której dźwięk budzika oznaczał znak, by przekręcić się na drugą stronę łóżka. Szybkie śniadanie, zimny prysznic, wciąż zaspane oczy, wciąż radosna mina. Przeżywałam bowiem coś, czego brakowało mi właściwie przez dłuższy okres, a może i przez całe życie? Sama nie rozumiałam do końca, jak to wszystko się stało. Wychodzi na to, że szczęście chodzi ulicami? Dlaczego od razu chciałam się zakochać [albo mocno zauroczyć] w kimś, kogo nawet nie znałam? Uroda stała się wyznacznikiem, drogowskazem? Możliwe, ale miłe to uczucie, kiedy drogowskazy prowadzą do celu.

Sim próbowała zachowywać się normalnie, jakby nic się nie stało. Nie dało się jednak ukryć częstszych uśmiechów, dobrego samopoczucia i humoru. Od początku wiedziałam, że poznanie Marcela wróży kolejny rozdział w jej życiu, który zaczął się w środku wielkiej miłości i nagłego narzeczeństwa z Hubertem. Mogę się założyć, że moja przyjaciółka próbowała właśnie zapomnieć o tych pocałunkach, bo przecież to nie mogło się tak skończyć. Jak sama mówiła – obawiała się kolejnego spotkania z Marcelem, chociaż też nie pierwszy raz stoi przed taką sytuacją. Tylko że poprzednia zdarzyła się wieki temu.

Oczywiście tego dnia musiałyśmy rano iść na piechotę do pracy. Sim nie wzięła samochodu z parkingu, właściwie zapominając nawet zabrać kluczyków z szuflady swojego biurka. Na szczęście nie jest to bardzo daleka droga, po pół godzinie szybkiego marszu dotarłyśmy na miejsce.

- Nie wzięłam samochodu, bo kazałby mi podwozić się do domu.

- Na pewno byłaś tak przebiegła, że o tym pomyślałaś – rzuciłam w lekkiej irytacji uwagę, zamykając z trzaskiem drzwi od mojej części studia. Nieprzyjemny jogging z rana w niewygodnych butach i torbą ważącą parę kilogramów uważałam za skończony. I wcale nie było mowy o jakimkolwiek odpoczynku.

Niesamowity rozgardiasz, niepoukładane maile, a pracy coraz więcej. Tradycyjnie kawa na biurku, chrupiący croissant z aksamitnie budyniowym nadzieniem, będący jedyną nagrodą za poranne ściganie się z czasem. Trzeba było powiedzieć stop myślom bawiącym się w berka i skupić się nad konkretnymi zadaniami, przecież Londyn już tak blisko! Skreślałam na kalendarzu - bez którego nie mogłam się już obyć- wszystko, co zostało zrobione i zaznaczałam to, co nas jeszcze czeka. Zmęczenie dawało się we znaki i prosiło o kolejną kawę. Co chwila nerwowo sprawdzałam telefon, z naiwnym wytłumaczeniem zorientowania się, która godzina. Jakby co najmniej to miało jakiekolwiek znaczenie! Nie wychodziliśmy z pracy o umownej godzinie, zwłaszcza teraz. Musieliśmy dawać z siebie wszystko, a czasem nawet więcej i wyjście w żadnym wypadku nie oznaczało dla nas godziny szesnastej. I dlaczego to właśnie w tym momencie, kiedy mamy pokazać swoją najlepszą stronę i maksimum swoich możliwości, mój umysł błądzi gdzieś daleko od tego miejsca, gdzie jestem teraz?! Najwyraźniej, nie tylko mój.

Nie mogłyśmy niczego popsuć, nie teraz. Eliza, zawsze zorganizowana i pełna energii próbowała zapanować nad całym chaosem, wykraczała znacząco za granicę swojej roli. Wszystko szło żwawo do przodu i mimo problemów ze skupieniem, zawsze istniała tu taka aura, która dawała ogrom motywacji i satysfakcji.

- Potrzebujemy przerwy. - przyszła właśnie do mnie Sim, której stan był widocznie bardzo zbliżony do mojego.

- Chyba żartujesz, nawet nie wiesz, ile jeszcze mam papierów!

- Mamy jeszcze czas, trzeba odetchnąć.

Przerwy przestały być śmieszne, przestały składać się z dłuższych rozmów i plotek, przestały prawie istnieć. Krótkie trzy minuty na papierosa w ciszy i z powrotem. Sim panowała na razie nad sobą; najwyraźniej incydent z Marcelem dobrze wówczas na nią wpłynął.

- Nie masz dziś na niego czasu. – wyrwała mnie z ciszy przyjaciółka – Jeśli zamierzasz się spotykać, to po dziewiętnastej, pamiętaj.

- Wiem.

Niewiele mogłam wtedy o tym mówić, nie miałam zresztą wielkiej ochoty wyjść gdzieś ani spotkać się z kimkolwiek, nawet z Milesem. Jesteśmy zapleczem modeli, załatwiamy im pokazy, załatwiamy im pieniądze – na tym polega nasza praca. I wydaje mi się, że nikt lepiej niż Miles by tego nie zrozumiał. Postanowiłam więc zadzwonić do niego – pierwsza męska decyzja dnia, zapewne ostatnia. Przerwa wyjątkowo więc trwała trzy i pół minuty.

Umówiliśmy się na wieczór, na dwudziestą. Miała się to stać nasza codzienna pora spotkań, które w niewyjaśnionych okolicznościach zdecydowały się namnożyć. Właściwie nie pamiętam dnia, żebyśmy się nie widzieli, nie rozmawiali, nie pisali. Albo i wszystko na raz. Miles bowiem zaczął odgrywać czynną rolę w moim życiu, poprawiając nastrój w przekopywaniu się w stosie fotografii. Przez parę dni byłam kretem.

Sim co chwilę otwierała drzwi z impetem, zabierała dwie teczki i wychodziła. Na początku mówiła jeszcze coś miłego, później ograniczała się do uśmiechu, w końcu wyzbyła się emocji. Zamykała się w swoich czterech ścianach i kłamstwem by było stwierdzenie, że wiedziałam, co robiła. Dlatego podjęłam drugą męską decyzję tego tygodnia – przetransportowałam swoje góry zdjęć do niej na kanapę. Razem raźniej milczeć.

Stwierdziłam, że jakiekolwiek pytanie wyda się teraz naiwne i banalne, więc zamknęłyśmy się w swoich dwóch światach, umieszczając je w jednym pomieszczeniu. Nie byłam pewna czy Sim zauważyła że weszłam, do czasu kiedy [nie odrywając wzroku od kartki, którą właśnie trzymała przed oczami] wypowiedziała jakieś niezrozumiałe słowa.

- Nie wiem, co z nim zrobić. – powtórzyła, widząc mój wyrwany z porównywania dwóch zdjęć wzrok.

- Musicie porozmawiać.

- Tylko jedno Ci w głowie! Z tym tutaj, nie jestem pewna czy się dostanie. - i nie trudno się dziwić, po przejrzeniu tylu fotografii pięknie chudych, wysokich chłopaków z ciekawymi twarzami trudno było robić selekcję godzinę dziesiątą z kolei. Byłyśmy coraz bardziej zmęczone i świeże spojrzenie miało wyjątkowe znaczenie. Zdawało mi się, że pory dnia przestały być dla mnie liczbami; kolejnymi wyznacznikami stały się: 'pobudka', 'studio', 'Miles', 'dom'. Żyłam według dawnego marzenia, czułam się znów jak ta młoda dziewczyna, marząca o gwiazdach nad wieżą Eiffla. Z tą różnicą, że wtedy mogła zobaczyć ją tylko na zdjęciu.

Umówienie za umówieniem, zdjęcie za zdjęciem, dzień za dniem. Rzeczywistość przybrała smak przyjemnej monotonii. Równo o dwudziestej, kiedy zaczynały puchnąć mi oczy, a fałdy mózgu boleć, zjawiał się Miles, wiecznie uśmiechnięty i, jak widać, nie tak bardzo zmęczony. Właściwie nie znałam dokładnie powodu jego obecności w Paryżu, ale po co o tym myśleć?

Pierwszym razem, kiedy próbował znaleźć studio, musiał się zgubić. Na szczęście ten incydent się nie powtórzył i na szczęście nie musiałam już na niego czekać pół godziny. Zjawiał się punktualnie, proponował krótki spacer, odprowadzał mnie do domu. Przy okazji poznał Sim, która była bardzo sympatyczna, jak na stan, w którym się znajdywała. Pewnie powodem tego dobrego humoru było zaproszenie do domu Marcela za parę dni, ale zauważyłam, że stał się to drażliwy dla niej temat, więc wolałam nie dopytywać. Sama zresztą mówiła; nie wiedziała jak się zachować, co zrobić i co powiedzieć. Jedyne, czego była pewna, to fakt, że nie żałowała. 

Spacerowałam z Milesem zawsze tą samą drogą, między zatłoczonymi ulicami, później trochę bardziej bezludnymi ulicami, w końcu pustą ulicą. Poznawaliśmy się coraz lepiej, a ja zatracałam się w nim coraz bardziej. Nie w porę przyszła miłość – myślałam. Miłość, zauroczenie, nazywać to, jak się chce. Ważne, że pozwoliło mi to na wypatrywanie dwudziestej, pizzę trzy razy w tygodniu i smsa na dobranoc.

Skupienie…cóż, byłam skupiona. Wykonywałam zadania jak należało. Starałam się nie zwracać uwagi na liczne wiadomości od Milesa, ale często ulegałam, rzucając się na telefon, jak głodny na chleb. Bo w pewnym sensie byłam głodna – jego słów, opowieści, propozycji. Czekałam na to, szczególnie w moim zdjęciowym tunelu.

Zostało dwa dni do wyjazdu. Uzgodniłam z Milesem, że poleci razem z nami wszystkimi do Londynu jednym lotem. Taka nasza tradycja – zawsze Matt, Marcel i Sim załatwiali bilety oraz zakwaterowanie, ja i Jonas szukaliśmy ciekawych imprez i eventów. Cieszyłam się na wieść, że Miles zechce się do nas przyłączyć. Jak mogłabym zresztą zareagować inaczej?! Londyn zapowiadał się więc idealną podróżą, mimo że służbową. Mógł wiele znaczyć, wiele zmienić. Może na lepsze.

Pozostawał jeszcze fakt Marcela. Poradziłam Sim, by rozwiązać tę sprawę jeszcze przed wyjazdem. Nikt chyba nie wyobrażał sobie tych paru godzin w samolocie, tkwiąc w dość krępującej atmosferze między młotem a kowadłem. Chwila ciszy w przyjaźni między nimi wydawała mi się absurdalna, inicjatorom tego całego zamieszania chyba jeszcze bardziej. Chociaż temat był drażliwy, przemilczenie nie usuwało go z życia; nie usuwało go z myśli Sim.

Nareszcie budzik zadzwonił - moje ociężałe ciało postanowiło wstać dla odmiany punktualnie, choć głowa nadal tkwiła w puchu białej poduszki. Pozwoliłam porannym, wiosennym promieniom dotrzeć do zakątków naszego mieszkania, ogrzewając nawet wrzącą już wodę na kawę. Byłam gotowa przed czasem, postanowiłam więc skorzystać z pełni energii dzisiejszego ranka i przygotować śniadanie. Z przyzwyczajenia wzięłam telefon do ręki, chcąc sprawdzić czy nie dostałam żadnej wiadomości od Milesa, gdy zaraz po spojrzeniu na ekran z godziną szóstą czterdzieści siedem, zaśmiałam się sama do siebie, uznając to za lekkie uzależnienie.

- Czemu się tak cieszysz? - usłyszałam przeciągającą się Sim, która właśnie wchodziła do kuchni.

- Dzień dobry! - odwróciłam się z entuzjazmem w stronę przyjaciółki. Rozłożyłam na beżowe talerze dwa duże pancakes'y z czekoladą i posłodziłam kawę. - Po śniadaniu proponuję powtórkę joggingu.

- Przynajmniej nie przytyję.

Świeże powietrze wpadało przez uchylone okno i przynosiło szczątki ożywionych rozmów przechodni, piekarzy, szczekających małych psów na końcu ulicy.

- Miles jedzie z nami do Londynu, mówiłam ci już?

- Tak, około dziesięć razy - odpowiedziała ze śmiechem zaspana Sim.

- A więc ja, ty, Miles, Matt, Jonas i Marcel, tak jeszcze nigdy nie było!

- Marcel… przyznam, tak nigdy nie było.

- No daj już spokój, jeszcze o tym nie rozmawialiście?! - chociaż bardzo dobrze o tym wiedziałam, chciałam nakłonić Sim do wyjaśnienia wszystkiego jak najszybciej.

-Umówię się z nim na dzisiaj.

Przyznam, że zdziwiłam się na myśl, że od tego czasu się jeszcze nie widzieli. Na pewno słyszałam ich rozmowę przez telefon, ale czymś nienaturalnym było nie widzieć Marcela dłużej niż trzy dni w naszym domu. Sim nie bardzo wiedziała, co o tym wszystkim sądzić, a może wiedziała, tylko nie chciała o tym mówić. Jedynym wyjściem, z tego co mi mówiła, był powrót do normy, przyznanie się do emocjonalnego porywu i… niestety, znów nie mogłam liczyć na nic więcej. Sim nie chciała związku z Marcelem, a ja nie umiałam zrozumieć jej powodów. Błahych? Mało powiedziane! Nie chciała stracić przyjaciela i zrujnować wszystkiego próbą pozyskania czegoś więcej. Nie chciała Marcela. W tym mechanizmie mogła być metoda.

- Nie będzie mnie wieczorem – powiedziała bez uczuć Sim, zmywając talerze. 

- Rozumiem. Tylko nie rób głupstw. I dzwoń, jak coś się wydarzy.

W duchu życzyłam jej powodzenia – jakakolwiek byłaby jej decyzja, oby była słuszna. W tym momencie dostałam krótką wiadomość od Milesa – „19?”. Idealnie, dziewiętnasta była idealną godziną. W pracy zajmowałyśmy się jedynie już szlifami wszystkich zleceń, zresztą było nas niemało, więc każdy przyczynił się do tego wielkiego sukcesu wygrania kampanii z zegarem. Odetchnęliśmy świeżym powietrzem, ja codziennie wieczorem odpływałam w mój odrębny świat, Sim nie dała się zwyciężyć swoim paranoicznym strachom i stresowi. Duża w tym zasługa pocałunku Marcela, na którym skupiła swoją uwagę i frustrację. Jak sama któregoś dnia się przyznała – przyjemne to nerwy. Wywołują jakąś słodycz, jakąś miłą mękę. Od początku jednak mogłam przewidzieć jej wybór, kwestią wątpliwości został sposób, w jakim przywróci rzeczywistość do normy.

Dziewiętnasta, znów na to czekam, na godzinę. Kolejne spotkanie z Milesem, kolejny spacer na około, znów gdzieś się zgubimy, tak jak ostatnim razem. Poszliśmy przypadkiem za daleko, skręciliśmy w nieodpowiednią ulicę i znaleźliśmy się w dzielnicy, którą naprawdę bardzo słabo znam. Gdyby nie wolny Internet w telefonie i wskazówki ludzi, którędy iść, pewnie nocowalibyśmy na ulicy. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie.

Skończyłam swoją pracę przed czasem. Dziwny dzień, wszystko kończy się wcześniej, niż przewidywałam. Nareszcie chwila wytchnienia i czas na herbatę! Sprytnie zamieniłam kawę na inną używkę, ale trzeba jakoś się wspomagać, prawda? Zapukałam do pokoju Sim, rozsiadłam się na kanapie, moim byłym miejscu pracy i zaczęłam wymieniać ostatnie poprawki, które zostały nam na jutro, czyli na ostatni dzień. Patrzyła na mnie z zadowoleniem, jakby dumna z ogromu zadań, jakie zostały wykonane.

- Trzech modeli od nas może wylądować na pierwszych stronach prestiżowych rankingów. – powiedziała dumnie moja przyjaciółka, rozsiadając się na swoim fotelu. Tradycyjnie podkuliła nogi, wzięła łyk herbaty. W tym momencie usłyszałyśmy pukanie. Na Milesa było za wcześnie, przecież dopiero osiemnasta. Któż to inny, niż Marcel?

Co prawda widok wychudzonego chłopaka, mierzącego metr osiemdziesiąt, nie był u nas nowością, jednak Marcel miał w sobie coś charakterystycznego, co wyróżniało go spośród innych. Sam sposób w jakie otworzył drzwi wskazywał na tylko jedną osobę. Marcel! - słychać było teraz w naszym studiu; wszyscy znali się z Marcelem, a dość dawno temu widzieliśmy się w pełnym gronie. Zastał nas właśnie kończących wszystkie prace, porządkujących rzeczy porozrzucane po studiu w ciągu tego tygodnia; z jednej strony kartka, w drugim kącie numer jakiejś reklamy; w kolejnym pogniecione oferty. Stoicki spokój. Najprawdopodobniej była to cisza przed burzą, ale londyńskie nerwy lepiej było trzymać na wodzy, aż do Londynu.

- Kończycie już? - zapytał Marcel, z niezmienną nonszalancją, jednak tym razem jakoś bardziej niepewnie. I zanim Sim zdążyła otworzyć usta wyrwałam się szybko:

- Właściwie, to już skończyliśmy. - spojrzałam na Sim, która pokręciła tylko głową - Nie martw się, zostanę jeszcze trochę, posprzątam też na twoim biurku.

I wiem, że jej mina nie zaczynaj, błagam miała w sobie jakąś nutę wdzięczności. Spakowała drobne rzeczy do torby, założyła ją na ramie, sięgnęła po kapelusz z wieszaka - ten sam, który skradła razem z nieoczekiwanym pocałunkiem parę dni temu. Uśmiechnęła się, pożegnała wszystkich i wyszła z Marcelem u boku.

- Tylko nie przyprowadzaj mi jej za późno, za dwa dni Londyn!- krzyknęłam w drzwiach, właściwie sama nie mogąc już znieść powtarzającej się frazy Londyn coraz bliżej, a tym bardziej nie wierząc w szybki powrót. Nie tylko Sim.

Włóczyli się ulicami Paryża, zachowywali się jak zawsze, nic się nie zmieniło. Przywitała ją może nie góra komplementów, - bo jednak Marcel wolała zachować jakieś podstawy ostrożności - ale pięknie wyglądasz wystarczyło w pełni. Trafili do ulubionego baru, siedli w tradycyjnie obleganym przez nich stoliku, zamówili dwa piwa.

- Chyba musimy porozmawiać . - Sim zwróciła się do Marcela z jak największym spokojem. Jestem jednak pewna, że można było zauważyć jej lekko drżące dłonie. – Powinniśmy zapomnieć o tym, co się stało.

Z jej relacji, którą później opowiadała mi pół nocy, wynika, że Marcel przez dłuższy czas nic nie odpowiedział. Siedział pochylony nad stołem i bawił się szklaną butelką Heinekena. Ani nie posmutniał, ani się nie rozweselił, przyjął na klatę słowa dziewczyny, które pozornie nie wywarły na nim wrażenia, lecz wewnątrz czuł lekkie ukłucie, o ile igły dostają się do serca.

Uśmiechnął się do Sim i podjął ze spokojem temat: Możemy o tym nie mówić, ale ja nigdy tego nie zapomnę.

I co można było w tej sytuacji powiedzieć? Sim uśmiechnęła się do niego i pogłaskała jego dłoń. Chciała go przeprosić, chociaż sama nie wiedziała konkretnie za co. Za nadzieję? Ale przecież ona utrzymywała, że Marcel nie żywi innych uczuć do niej, tylko przyjaźń. Co więcej, twierdziła tak nawet po pocałunku! Znaleźć sens i logikę między tymi dwoma ludźmi było trudno, ale możliwe, że dlatego tak dobrze się dogadywali.

Resztę wieczoru podobno spędzili na rozmowie o innych tematach. Sprawa wydawała się tymczasowo zamknięta, chociaż każdy wiedział, że w Londynie pojawią się pewnie między nimi nowe okoliczności. Wypili piwo w barze, przespacerowali się pośród ciemnej i pochmurnej nocy. Marcel przytulił Sim, kiedy było jej zimno, a robił to tak spontanicznie i niewymuszenie, że gest ten zatarł nieswój nastrój sprzed paru godzin. Opowiadali sobie, co ich ominęło przez te parę dni, kiedy się nie spotykali. Nigdy tak długo się nie widzieli.

Rozmowa przybrała tak spontanicznego i swobodnego toku, że nie sposób było już myśleć o jakimkolwiek stresie. Sim w duszy odetchnęła z ulgą, że ich przyjacielskich relacji [zresztą tak przez nią bronionej] nic nie zagraża. Właściwie jakie byłoby to zagrożenie? Pytałam, za każdym razem pytałam. Myślę, że oni też zadawali sobie to samo pytanie. Nie zrozumiałam.

- Nigdy nie zapomnę. Co mogłam powiedzieć?! - spojrzała na mnie, tym razem z ogromną bezradnością w oczach. Słuchając tej historii poczułam prawdziwy szacunek do Marcela i polubiłam go jeszcze bardziej, głównie dlatego, że przedstawił Sim sytuację taką, jaka jest naprawdę.

Sim opowiadała o powrocie do domu, tak uspokajającym jej duszę. Szli obok siebie, otuleni światłem wysokich latarni, nie bali się wychodzącego księżyca i mijając istot. Spacerowali po kamiennym chodniku, korzystając z ostatnich chwil w Paryżu. Dwa dni do wyjazdu a atmosfera jest wyjątkowo spokojna! Wołali koty przemykające po zatłoczonych uliczkach, napajali się widokiem mijanych rzeźb i dzieł architektury. Kochali to miasto - miasto miłości? Może coś w tym było.

- Cieszę się, że nie jesteś zły. – Sim musiała rozpocząć temat jeszcze raz, zdając sobie sprawę z niedorzeczności zdania, dopiero po jego wypowiedzeniu.

- Zły? Nie widzę powodów, dla których nie miałoby być inaczej. - westchnął Marcel, w głębi duszy domyślając się, co Sim ma na myśli. Przytulił ją mocniej i uśmiechnął się, już oficjalnie wpisując ten odruch na listę najlepszych w sytuacji bez wyjścia.

- Nie widzieliśmy się parę dni.

- Przyznam, dziwne były to dni. Ale czasem krótka przerwa to całkiem dobra alternatywa.

Usiedli na jednej z białych ławek, udekorowanej z dwóch stron skromnymi, kolorowymi kwiatami. Rozmawiali o wyjeździe, opowiadali i przeżywali swoje historie ponownie. Stronili jednak od tematu pocałunku. Planowali raczej, gdzie wybrać się w Londynie i którego dnia się spotkać. Marcel odprowadził Sim pod drzwi mieszkania, obiecał, że zadzwoni kolejnego dnia, by ustalić godzinę wyjazdu na lotnisko. Pożegnali się, a po pierwszych słowach, jakie usłyszałam, po wejściu przyjaciółki do domu, można było wywnioskować, że wszystko ułożyło się po jej myśli. Mówiła o tym pół nocy.

Tymczasem po raz kolejny spotkałam się z Milesem. Przyszedł do studia o wyznaczonej godzinie, z propozycją wyjścia na kolację. Można sobie tylko wyobrazić, jak mogłam się ucieszyć, gdy mój żołądek po raz trzeci zaburczał! Poszliśmy do pewnej małej restauracji niedaleko, zamówiliśmy pyszne jedzenie, najedliśmy się do przesady, spalając kalorie jednocześnie śmiejąc się z różnych opowieści czy żartów. Poczucie humoru Milesa odpowiadało mi szczególnie, a może wmawiałam sobie tę niezwykłość? W gruncie rzeczy idealizowałam go, chociaż co innego mogłam powiedzieć, gdy tak się zachowywał? Poprawiał mi samopoczucie każdego dnia, odrywał myśli od spraw przyziemnych, odprowadzając do domu za każdym razem.

- Czujesz już zbliżający się wyjazd? – zapytał chłopak, dolewając sobie do szklanki wody.

- Zdecydowanie. Zmiana środowiska wszystkim dobrze zrobi.

Wyjazd zbliżał się nieuchronnie szybko, organizacja nie zawodziła i wszystko było dopracowane w stu procentach. Sim umówiła się z Marcelem na dokładną godzinę przed wylotem. Nasz pokój tymczasem stał się pobojowiskiem. Ja i Sim to złe połączenie z pakowaniem. Ubrania były wszędzie; z szafy wędrowały do walizki, z walizki na łóżko, powodując ogromną niechęć do wybierania i wypakowania połowy rzeczy. Co chwila krzyczałam ze swojego pokoju, że nie wiem co mam zabrać, z przekonaniem, że większości i tak zapomnę.

Sim selekcjonowała ubrania dokładnie i po godzinie była gotowa. „Nie mam ich tak dużo jak ty.” – tak oto brzmiał uszczypliwy komentarz, wieczny i niezmienny. Owszem, od zawsze kochałam mieć pełną szafę i od zawsze nie wiedziałam, co dokładnie się w niej kryje i co mi się przyda, ale łudziłam się, że w tej sztuce jest metoda. Na pewno metoda kradzieży czasu, bowiem po trzech godzinach i ja byłam spakowana.

Walizki wystawiłyśmy na korytarz, zjadłyśmy ubogą kolację, rozeszłyśmy się do pokoi. Tak, kolacja przed wyjazdem zawsze kończyła się spożywaniem tuńczyków w puszce lub słoiku dżemu – w lodówce nic innego nie było, kupować nie było sensu, a nawet nie bardzo było za co. Wyjazdy kosztują.

Nadszedł ten dzień, wiecie? Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie ta konkretna data. Za godzinę trzeba się spotkać z Milesem, później dołączy do nas Marcel z kolegami. Oczywiście na lotnisko jedziemy autobusem, bo nikomu nie chcę się zostawiać samochodu na parkingu, a może bardziej nikomu nie chce się prowadzić o szóstej rano.

Sim przeklinała od rana, chciała zabić cały świat, wysadzić lotnisko w powietrze, w szczególności tabele z rozkładem lotów. Jej namiętność do spania sięgała zazwyczaj apogeum, gdy ktoś ją zrywał z łóżka przesadnie wcześnie, tak jak dziś. I nie liczył się już cel tej pobudki! Carpe diem, czas na złość tu i teraz.

Zamknęłyśmy mieszkanie na trzy zamki, zamknęłyśmy szczelnie okna, zasłoniłyśmy żaluzje. „Już widzę ten cmentarz kwiatów, jak tylko wrócimy. – wtrąciła Sim przed wyjściem – Istna próżnia w tym domu.” Tak, miała rację. Dobrze, że na razie nie mamy zwierząt, chociaż zapewne pędziłyby teraz z nami na lotnisko i cierpiały z powodu stresu przed lotem i niewygodną klatką. Miałam wielką nadzieję, że Marcel nie zabierze swojego kota. Zawsze było mi go szczególnie szkoda. Miles wspominał o jakimś psie, ale nigdy go nie widziałam. Pies widmo?

Wsiadłyśmy w pierwszy autobus prowadzący na lotnisko, ciągnąc za sobą dwie wielkie walizki, plecaki wypełnione po brzegi. Zrobiłyśmy to dość szybko i sprawnie, z pomocą jakiegoś sympatycznego młodego Francuza, który wzniósł nasze bagaże. Ustąpiłam Sim wolnego miejsca, które nie było zajęte wyjątkowym trafem szczęścia - o tej właśnie godzinie większość mieszkańców jedzie do pracy, czasem szkoły. Zasypiała na krześle i budziła się przy gwałtownym hamowaniu kierowcy, narzekając na jego umiejętności prowadzenia autobusu i zarzekając mu odebranie prawa jazdy. Ja też nie należałam do grona wyspanych, jednak pewien rodzaj entuzjazmu nie dawał mi spokoju i dostarczał regularnie kolejnej dawki adrenaliny. Jak to będzie?

Notoryczny ruch każdego poranka. Ludzie wbiegali niemal pod koła, samochody zatrzymywały się nerwowo na światłach, a my dotarłyśmy na czas, nawet przed czasem. Byłyśmy pierwsze, a chłopaków nie dostrzegałyśmy nawet na horyzoncie. Słońce powoli wzbijało się wyżej i oślepiało mnie tak, że prawie nic nie widziałam. Sim nawet o szóstej rano nie zapomniała o swoich okularach. Miała je teraz na nosie i szczerze powiedziawszy, nie wiedziałam, czy próbuje chronić się przed słońcem, czy nadal śpi.
Niecierpliwiłam się trochę, postanowiłam się rozejrzeć. Przyłożyłam rękę do czoła jak stary podróżnik z mapą w dłoni, wypatrujący upragnionej wyspy. Zamiast mapy miałam bilety, a wyspa właśnie poruszała się i wędrowała w pośpiechu po brukowanym chodniku.

Przyniósł psa. Musiał go przynieść. Tylko dlaczego miał ze sobą tylko plecak? Plecak, klatka, podkrążone oczy. Przyszedł Miles, próbując uśmiechnąć się na dzień dobry i udawać, że jest wypoczęty. „Ten pies waży z dwadzieścia kilo.” – skarżył się, mimo, że jak zajrzałam do środka, zobaczyłam brązową kulkę, szczelnie otuloną kocem. „Barbara” – pochwalił się imieniem szczenięcia. Miło cię poznać.

Chłopak przywitał się ze mną jak trzeba, a gdy chciał podejść do Sim, oboje zorientowaliśmy się, jak kamienny sen ogarnął ją podczas czekania na uczestników podróży. Siedziała na metalowym krześle ze swoimi Ray - Banami, głową opadającą w dół i wyciągniętymi nogami. Wyglądała, jakby dopiero co wypiła litr czystej. Jej czarne kowbojki oparły się o walizkę, głowa próbowała nieświadomie znaleźć oparcie. W końcu przywitali się dopiero, jak przyszedł Marcel z kolegami.

Nie muszę chyba opisywać, jak bardzo śmiał się z tego widoku Marcel. Uważał, że Sim solidnie się napiła dzień przed wyjazdem, tak na wszelki wypadek. Trzeba było ją w końcu obudzić…Groziło to jednak wyładowaniem atmosferycznym złości na tego biednego ochotnika, który śmiał to zrobić. Marcel? Idealny kandydat, miał już bowiem na takie sytuacje ratunek. Podszedł do dziewczyny i przytulił ją do siebie w ten sposób, że nareszcie znalazła jakąś poduszkę. Obudziła się jednak po piętnastu minutach, gdy kość ramienia chłopaka zaczęła jej przeszkadzać.

Ogarnęła się szybko, nie mówiąc jednak za wiele. Przywitała się ze wszystkimi, zerknęła do klatki, by zobaczyć psa. I tutaj pojawiła się pierwsza niespodzianka dnia: Miles znał już i Marcela, i Jonasa, a nawet Matta! Cóż, modele. Tłumaczył mi później, że spotkali się kiedyś w Nowym Jorku, jakieś dwa miesiące temu. Świat jest mały, wbrew pozorom.

Czekaliśmy na odprawę, graliśmy w karty, Sim spała na kolanach Marcela. I w końcu się stało; zaczyna się długi i pracowity Fashion Week. A może Fashion Month?

1 komentarz: