poniedziałek, 31 marca 2014

ROZDZIAŁ 14, CZĘŚĆ I.




Kiedy każdy dzień zaczyna się i kończy tak samo, można poddać się rutynie nawet w Paryżu. Czasem ani teatr, ani kino, ani książka kucharska nie zapełni codzienności po brzegi, zwłaszcza jeśli szczęście zostanie odebrane tak szybko i raptownie. Nadal starałam się tworzyć, zabierać moją przyjaciółkę tam, gdzie tylko przyszło mi do głowy, robić dwa razy więcej zdjęć niż zawsze, a nawet znów zaczęłam zwiedzać miasto. Sim przestawała powoli być zadowolona z pyszności, jakie serwowałam jej na talerzach, miskach czy pucharkach, chociaż blat wymazany czekoladą i stół pełen mąki stał się czymś zupełnie normalnym. Pasja z lat młodości najowocniej rosła w siłę, kiedy przechodziłam gorszy czas. A może w takim wypadku lepszy? Trudno ocenić.

Niestety sama zaczynałam myśleć, że zasoby twórczości są na wyczerpaniu, a przecież czułam się tak szczęśliwa, żyjąc w rzeczywistości, którą sama sobie wmówiłam, budując ją konsekwentnie i nawet entuzjastycznie; nabrałam wiatru w żagle, poczułam wolność, a w konsekwencji natchnienie i twórczość. Po co więc miłość, gdy tak cudownie sobie radziłam? Trudno było jednak czuć się wspaniale w mieście miłości - jak to turyści zwykli mawiać – gdy Kupidyn postanowił złamać swoją strzałę; nie pomagał nawet prezent w postaci coraz cieplejszego słońca i braku niekończących się popołudni pełnych mgły, szarych chmur i szarego deszczu. Miałam wrażenie, że obudziłam się ze snu zimowego dopiero teraz, chociaż z całą pewnością hibernacja mogłaby potrwać trochę dłużej.

"Typowy syndrom kobiety wyzwolonej i aspirującej do wolnej artystki" - tak oto określała mnie Sim, kiedy opowiadałam jej o nowych planach, informacjach, ciekawostkach. Miałam przecież teraz chęć i czas na wertowanie książek tematycznych o sztuce, obrazach impresjonistycznych, barokowych, surrealistycznych. Umysł wydawał się wolny od monotonnych myśli, od słów miłość i kocham, od mężczyzn, chłopaków, modeli...nie, modeli nie. Praca zobowiązuje nawet w stanie krytycznym, kiedy każdy chłopak z dłuższymi, brunatnymi włosami przypomina Milesa, a nawet jeśli jego akcent jest mocno niemiecki, istnieje pewność, że pochodzi ze Stanów. Może i czułam się wolna, ale nie umiałam z tego przywileju korzystać.

Po raz pierwszy zaczęło irytować mnie wieczorne znikanie Sim. Wychodziła z domu coraz częściej, co wcale nie oznaczało codziennie, ale jej nieobecność trzy razy na tydzień i cisza mieszkania działały jak najlepsze leki na przywrócenie depresji dostępne na rynku. Nie czytałam książek, filmy zaczęły mnie nudzić, a sama przecież nie wybiorę się do teatru czy galerii. Takie noce spędzałam zazwyczaj pod kocem w salonie, na strategicznym miejscu jakim była sofa, pijąc czwartą herbatę i myśląc jakimi słowami mogłabym skrzyczeć przyjaciółkę. Zdarzyło się to dwa razy, kiedy w milczeniu wysłuchiwała moich narzekań i zarzutów, czując się jak wyrodna córka albo zawstydzona zdrajczyni. "Przepraszam Ag, Marcel potrzebował pomocy w wywoływaniu zdjęć, a później prosił, bym mu zaszyła dwie dziury w spodniach. Starałam się wrócić o dwudziestej, ale nie zdążyłam na autobus."

"Ciekawe z jakiego powodu się porwały!” - wymykało mi się czasem bezmyślnie i spontanicznie, czego po zastanowieniu i minie Sim stanowczo od razu żałowałam. Bezpodstawne awantury dawały mi wiele do myślenia; zaraz po nich czułam się bardzo winna i smutna, a w efekcie przepraszałam nadmiernie przyjaciółkę albo powstrzymywałam się przed pogorszeniem sytuacji leżąc między poduszkami miękkiego łóżka, ozdobionymi złością na samą siebie i początkową ciszą obrażonej Sim. Prędzej czy później przychodziła do mnie i znów pocieszała jak tylko umiała, zyskując po raz kolejny w moich oczach koronę królowej cierpliwości. Jedynie ona poznała moje prawdziwe uczucia, te nieprzykryte żadną maską.

Próbowałam doszukać się źródła tego stanu, przy okazji usuwając z myśli ostatnie miesiące życia. To nie była przecież ta sama Ag, która skacząc ze szczęścia po domu, omal nie wypadała przez okno. Nie mogłam zabronić Sim spotykać się z kimkolwiek, zwłaszcza z Marcelem. Ich znajomość kwitła i poczucie czasu znikało wraz z momentem, kiedy spotykali się w jednym pomieszczeniu. Opowieści o ich wspólnych wieczorach znałam na pamięć, chociaż Sim nie mówiła o nich za wiele. Owszem, chętnie wymieniała rzeczy, którymi się danego dnia z przyjacielem zajmowała, ale była to zwykła odpowiedź na tradycyjne co słychać. Otwierała się jedynie wieczorami, kiedy siadałyśmy razem na moim łóżku i podsumowywałyśmy ostatnie wydarzenia. Tylko kiedy mówiła o nim w ciszy ciemnego pokoju, zanikała granica między przyjaźnią, a miłością.

Nie mogłam więc zabronić Sim tych spotkań, ale sama, zamknięta w czterech ścianach, czułam się powoli jak więzień swoich własnych myśli. Zaczynało mi to nawet odpowiadać - każdy po jakimś czasie musi się przyzwyczaić. Przyzwyczaiłam się więc do kubków herbaty, które tworzyły irracjonalną wizję moich wieczorów i coraz bardziej przytłaczających przemyśleń, stając się nieznośna, pesymistyczna, skrajnie katastroficzna. Nie dziwię się więc, że Sim wybuchała złością, gdy każdy dzień dekorowałam odpowiednią dawką narzekania.

Sama zresztą nie mogłam już siebie słuchać. Ciągle byłam niezadowolona, zła, wyżywając się nawet na obiektach nieożywionych - wprawdzie nie krzyczałam jeszcze na nogę od stołu czy zamknięte drzwi, gdy ich nie zauważyłam, ale po cichu obiecywałam im zemstę. Miles, gdzie ty jesteś? Wciąż o nim myślałam. Myślałam i skupiałam się na zapominaniu, ale im bardziej próbowałam wymazać go z pamięci, tym wracał w trwalszej, dosadniejszej postaci. Rozmawiałam z Sim o tym na tyle często, że nawet to stało się rutyną, częścią codzienności kochanej i nienawidzonej na zmianę. Przywoływanie tematu wielkiej, nieudanej miłości sprawiło, że po paru dniach moje słowa zabrzmiały obojętnie. Ja czułam się obojętnie. A to znaczyło, że dno zostało osiągnięte.

Przestałam chodzić więc do kina, nie kupowałam już biletów do teatru, obrazy zaczęły mnie nużyć, muzyka podsycać atmosferę melancholii. Miasto zostało zaślepione nostalgią, tak jak śpiewały o tym ulubione zespoły i jak grały ulubione płyty. Wystarczy mieć kołdrę, kubek kawy, spokojnie zasnąć, zachować opanowanie. Sim patrzyła na mnie z coraz większym niepokojem, a gdy uznała, że rzeczywiście sięgnęłam dna, postanowiła wyjawić mi prawdę.

 - Miles był w Mediolanie.

 - Wiem.

 - Skąd?!

 - Kiedy żegnaliśmy się, zobaczyłam jego bilet w kieszeni. Kłamał. A ja nie umiałam do dziś mówić o tym normalnie, Sim.

Tego dnia obie milczałyśmy całe popołudnie. Smutek ogarnął też moją przyjaciółkę, która biła się w piersi za to, że nie zauważyła mojego prawdziwego zmartwienia. Oczywiście, wiedziałam że Miles pojechał do Mediolanu, że był na paru pokazach, a ochrona jaką każdy próbował mi zapewnić, w końcu okazała się bezużyteczna. Siedziałam właśnie trzecią godzinę w mojej pracowni, układając plan na dalsze życie i zadając sobie pytanie, jak wyrobię się z obróbką dwustu polaroidów w dwa dni, kiedy przyszła do mnie Sim z propozycją spotkania wieczorem w barze z Mattem i Marcelem.

Chciałam jedynie wrócić do domu, nie szukałam wzlotów linii życia, jaką skrupulatnie rysowałam każdego ranka. Kawa z mlekiem, marsz do pracy, kawa razy pięć, sen i od nowa. Żyłam od ranka do ranka, od snu do snu, od zadania do zadania. Nie miałam ochoty z nikim się spotykać, ani nigdzie wychodzić - jedynym miejscem kontaktu z ludźmi stała się agencja i praca, a spotkania towarzyskie ograniczyły się do rozmów z przyjaciółką, kubkiem i kołdrą. Zdarzało mi się nawet pokłócić z telewizorem i jego bezcelowymi informacjami, po czym wędrowałam do łóżka i czekałam na kolejny dzień oraz jego opracowane etapy. W pewnym sensie liczyłam na jakieś rychłe zaburzenie czy zachwianie codzienności, ale Miles nie pojawi się znów w piekarni, nie wyskoczył zza rogu, nie zabierał na spacer koło Sekwany. Nie wiem nawet czy umiałabym mu w tym momencie wybaczyć i zapomnieć - kłamstwo bolało.

Od razu więc odmówiłam, bo po co miałbym psuć atmosferę? Sim dobrze bawiłaby się z Marcelem, Matt zabrałby pewnie swoją dziewczynę, a tymczasem ja odpłynęłabym myślami daleko stąd, z jakimś trunkiem w ręku. Wolałam kolejny dzień poplamić kawą i usiłować zasnąć do drugiej w nocy. Poza tym... Matt? Nasz intensywny kontakt ostatecznie urwał się, kiedy oboje zdecydowaliśmy się na przerwanie długiej znajomości i krótkiego związku. Koniec tej relacji, dla odmiany, był pokojowy – z przyjaciół płynnie przeszliśmy w związek, ze związku w czystą znajomość. Od początku między nami zaiskrzyło – dwoje ludzie odnalazło wcielenie swoich marzeń: ukochana wygrzewała się na słońcu, które padało na materac w pustym pokoju, słuchając gry na gitarze ukochanego. Nasz związek stał się oficjalny po podróży do Japonii, po paru miesiącach burzliwych relacji zabrakło w nim tej iskry, która łączyła tych wolnych, nieodpowiedzialnych wtedy ludzi. Jaką miał mnie teraz zobaczyć? Z nimfy jego marzeń, Ag pełnej pasji i radości, stałam się kreaturą niezdolną do trzymania w ryzach własnego życia - i to miał zobaczyć? Psychiczny wrak człowieka?

- Musisz pójść. Powiedziałam już, że będziesz.

- Mam dużo pracy na głowie. Powiesz, że nie mogłam.

Sim uznała swój argument za bardziej zasadny, rzuciła mi czarny płaszcz na kolana i zaczęła iść w stronę drzwi agencji. Była łaskawa dać mi dziesięć minut, żeby skończyć obrabianie fotografii, będącej czubkiem piramidy polaroidów, i zapewniła, że jak wyrobię się przed czasem, to dostanę w nagrodę piwo. Czas otworzyć się na ludzi; perspektywa wieczoru nie budziła we mnie wielkiego entuzjazmu, ale zgodziłam się zaryzykować. Do czego doszło, że spotkania z ludźmi nazywam ryzykiem?

Wyszłyśmy więc wcześniej niż zawsze, zostawiając przywilej zamykania studia i podsumowywania pracy Elizie, która jakkolwiek byłaby zmęczona, nigdy nie wyglądała jak zombie. Sim przez całą drogę próbowała zachęcić mnie do bardziej pozytywnego spoglądania na świat, tym bardziej, że paryski Fashion Week właściwie już się zaczynał. Na ulicach, podobnie jak w Londynie, czułyśmy już to odmienne podekscytowanie, większy ruch przy najważniejszych zabytkach Paryża, ubiory bardziej ekscentryczne, choć zawsze eleganckie. A ja tego Tygodnia Mody, najprościej ujmując, nie chciałam.

Kto bowiem będzie mnie zabierał wieczorami nad rzekę (czy naprawdę Paryż musiał mieć Sekwanę?), jadł ze mną więcej ciast owocowych niż podstawowych posiłków i najzwyczajniej w świecie całował na dobranoc? A co, jeśli Miles jednak pojawi się w Paryżu? Skoro był zdolny do kłamstwa jeden raz, czemu miałby nie zrobić mi takiej niemiłej niespodzianki? Sim i Marcel zapewniali wprawdzie, że Amerykanin wrócił do ojczyzny, ale to mnie wcale nie pocieszało. Chciałam, żeby jego ojczyzna była tutaj.

Tymczasem, z nieco poprawionym humorem, doszłyśmy do baru, w którym miałyśmy spotkać się z Mattem i Marcelem. Było to miejsce oddalone parę kilometrów od centrum, wymagające godzinnego marszu by dotrzeć, w skutek czego mało kto tu przychodził, jako że takich barów w Paryżu było naprawdę dużo. Mogłyśmy wprawdzie wziąć samochód, ale chyba żadna z nas nie chciała skończyć w więzieniu za jazdę pod wpływem paru piw. Autobusy kursowały często, ale w zaledwie parę minut trudno poprawić czyjś humor. Pomieszczenie było ciemne, pełne przygaszonych świateł; jedynie barek był widoczny już z zewnątrz, jako najjaśniejszy punkt całego pokoju. Udało nam się zająć wolny, ciemno drewniany stolik i zamówić dwa małe piwa oraz butelkę białego, słodkiego wina. Sim usiadła na ławie otaczającej z trzech stron stół, oparła się o ciemnozieloną tapetę w małe złote wzorki i napisała wiadomość do Marcela. Dziś to my byłyśmy na miejscu pierwsze.

Nikt nie odbierał telefonu, chociaż hałas nie pozwalał nawet dosłyszeć Sim sygnału telefonu. Całe szczęście, że niedaleko było okno, które umożliwiało przepływ świeżego powietrza, inaczej pomarlibyśmy z duchoty! Fashion Week zaczynał być widoczny już na każdym kroku, zwłaszcza jeśli ludzie dotarli tutaj. Pozostał jednak undergroundowy klimat i ciemne ściany, zapalone świece i mniej znana muzyka. Robiło się nawet przestrzennie, gdy przechodniów odstraszał widok zajętych stolików i dopiero co utworzonej małej kolejki przed wejściem.

- Trzy piwa i wino poproszę. I może coś do jedzenia... - gdy zaproponowałam część drugą, Sim stanowczo odmówiła i zasugerowała, by zaczekać z dalszymi zamówieniami na resztę.

Mimo to zaczęłam wertować kartki i zastanawiać się nawet nad eksperymentowaniem z jedzeniem, którego francuskie nazwy nie pozwalały mi jeszcze do końca na rozszyfrowanie smaku i zawartości. Szybko jednak zrezygnowałam, gdy zobaczyłam małże i żabie udka na stoliku sąsiadów.

- Widzisz, nie przychodzą. Mówiłam, że odstraszam nawet przyjaciół. - Kiedy zaczęłam dzielić się żalami i rozterkami, Sim spojrzała na mnie złością i cieniem litości, ale na szczęścia przed wywodem prawd i morałów uratowało mnie szybkie przyjście naszych zaginionych kolegów. Nienawidzę miny, którą właśnie miałam przed oczami : "A nie mówiłam?".

Sim wstała z miejsca, gdy tylko zobaczyła chłopaków, wpadła w ramiona Marcela, witając go pocałunkiem w policzek i poprawiając jego włosy w nieładzie. Równie miło, lecz nie tak czule, przywitała się z Mattem, który po chwili podszedł, by mnie na dobry wieczór przytulić. Jaki mogłam mieć teraz plan? Nałożyć maskę ze szczerym uśmiechem i zacząć grę? Porzuciłam wymęczone kartki w jadłospisie i powitałam znajomych z wygodnego miejsca na ławie. Zamieniłam parę słów z Marcelem, którego nie widziałam już bardzo długo, i ograniczyłam się do krótkiego powitania z Mattem. "Chyba nie będzie tak źle."

Siedziałam między Mattem a Sim, głownie milcząc i słuchając dyskusji na temat tegorocznego Tygodnia Mody, która właśnie przypadkiem przerodziła się w debatę. Sim próbowała entuzjastycznie przekonać sceptycznego Marcela, że ten cały blichtr ma sens i swój urok, tymczasem biedny chłopak ulegał coraz bardziej słowom przyjaciółki, udając przekonanie, by jedynie nie sprawić jej przykrości. Intencje miał więc dobre, szkoda tylko że próbował okłamać osobę, która najszybciej się o tym przekonała. Przyznam, wyglądało to komicznie, kiedy on przepraszał ją konkretnie nie wiedząc za co, a ona obrażała się z każdym otwarciem ust coraz bardziej. Mimo, że miała dystans do niektórych środowisk ludzi mody i wolała trzymać się od nich w bezpiecznej odległości, głęboko wierzyła w niezwykłości mody samej w sobie. Czekała na Fashion Week nienawidząc go głośno, gdy musiała pracować mimo braku sił, ale satysfakcja jaka ją ogarniała po całym wydarzeniu, podobnie jak i mnie, była bezcenna. "Wieloletnia przyjaźń łatwo przeradza się w małżeństwo. Już dziś kłócą się jak mąż i żona" - skomentował słusznie Matt, którego to przedstawienie najwyraźniej też bawiło.

Z jednego piwa zrobiły się dwa, z młodej godziny - środek nocy, z tłumu w barze - puste stoły. I właśnie w tym wszystkim był urok, kiedy widok ograniczał się jedynie do ciemnego mimo światła pokoju czy do paru ludzi dopijających swoje drinki w towarzystwie. Sim w końcu Marcelowi wybaczyła, może dlatego, że razem z Mattem zagorzale poparliśmy jej stanowisko, co zdecydowanie poprawiło jej humor. A ja? Czy jedynie mi się wydawało, czy naprawdę zapomniałam o tym smutku, nostalgii i zmartwieniach jakie miałam? Z pewnością rozbawił mnie konflikt, którego komizm podsycał dodatkowo Matt, szepcząc mi co raz coś do ucha. Okazało się nagle, że jestem zbyt zajęta teraźniejszością, by myśleć o przeszłości. Nic nie wracało, ani jedna myśl! Nie rozumiałam jednie, o czym mówiła Sim przez cały wieczór do Matta: "Nie przejmuj się tak, może to nie było twoje przeznaczenie. Znam ten ból, czasem nie warto być szczęśliwym na chwile, by cierpieć całe wieki, Matt. Nie było to tobie pisane." Próbowałam dyskretnie wywnioskować, co się stało, ale bez większych skutków. Dopiero Marcel szepnął mi do ucha, że wczoraj po południu Matt rozstał się ze swoją dziewczyną.

Zastanawiałam się, czy ktoś przed chwilą nie wylał przypadkiem na mnie wiadra zimnej wody z dodatkiem kostek lodu. Dopiłam resztkę piwa i patrzyłam przez chwilę zdziwiona na wszystkich siedzących przy moim stole. Ja i Matt w takiej samej sytuacji? Nie, los byłby za bardzo sprytny na takie rozwiązanie akcji. Owszem, patrzyłam w tych dniach jedynie na siebie; użalałam się nad sobą i powoli stawałam się prawdziwą egoistką, która dzieli się budyniem jedynie ze swoją przyjaciółką, a żale wylewa na płaczące ściany lub niewinnych ludzi. Zrobiło mi się jednak przykro - jak widać nie tylko ja jestem biedną ofiarą życia, a może bardziej ofiarą miłości. Poza tym jak mogłam nie dostrzec, że Matt nie zachowuje się normalnie? Przecież nie tak kiedyś wyglądała nasza relacja! Od jakiegoś czasu wprawdzie nie interesowałam się jego życiem, zerwałam dyskretnie ciągły kontakt i tkwiłam w przekonaniu, że powodzi mu się lepiej, ale czyżbym doszła do tego stadium, w którym nie rozpoznaję myśli osoby, którą kochałam? Tymczasem śmiał się i próbował zapomnieć o przeszłości, tak samo jak ja;  wiedziałam doskonale, co czuje.

Atmosfera się rozluźniła, pozwoliła zatrzymać się w chwili obecnej i cieszyć się nawet z przypadkowych żartów. Sim i Marcel stali się aktorami dzisiejszego przedstawienia, pogrążali się w dyskusji, nie słuchając już nawet naszych argumentów, co było zresztą sygnałem, by choć spróbować pocieszyć Matta. "Przykro mi" było zbyt zwyczajne, "nie martw się" tym bardziej infantylne - potrzebował przecież wsparcia, ale trudno je okazać, gdy o niczym się nie wie. Marcel zajął się pokazywaniem zdjęć, jakie zrobił na Tygodniu Mody w Mediolanie, a siedząca obok mnie Sim z przejęciem je przeglądała, od zawsze przecież kochała jego fotografię.

Trudno było nie być fanem fotografii tego młodego chłopaka. Określał siebie jako dziecko analogowe z dwojgiem par oczu (w tym wypadku okulary zastąpił aparat), żyjące za obiektywem z powołania, przed nim z przypadku. Oglądałam jego zdjęcia z równym entuzjazmem co Sim; Mediolan, Duomo, białe namioty, białe chmury, rozbita butelka wina na stole. Matt w zamyśleniu przyglądał się zdjęciom; pozornie był tutaj z nami, pozornie się uśmiechał, pozornie próbował żartować, ale widziałam jak mrużył oczy, słyszałam jak wzdycha, czułam jak cierpi. I bynajmniej nie zauważyłam tego dlatego, że siedziałam tuż obok!

- Boli mnie brzuch od rana. Wybaczycie mi, jak wrócę do domu? Nie mogę już wytrzymać! - tak oto Sim zaczęła zakładać ciepły, gruby płaszcz, szukać drobnych w perłowym portfelu i prosić Marcela, by zechciał odprowadzić ją do domu. Popatrzył na nią błagalnie, bo nie chciało mu się wychodzić w zimną noc, ale jej słodkie spojrzenie, głaskanie po ręce i prośby przypominające mruczenie sprawiły, że poddał się nie szybko, ale chętnie.

Byłam pewna, że czekał na dalsze namowy, tylko po to, by drażnić się z Sim i słuchać jej kolejnych próśb. Jeszcze chwila a wyszłaby z baru samotnie! Marcel wyczuł więc cienką granicę między podirytowaniem a zachęcaniem i wywnioskował, że lepiej nie drażnić kobiety w tym stanie. Przeszło mi przez myśl, że to może ja powinnam zająć się swoją przyjaciółką; to ona ostatnio podawała mi herbatę, gdy przedzierałam wzrok przez łzy i głaskała po głowie, wmawiając, że każdy stan ducha kiedyś minie. To dzięki niej tutaj byłam i pierwszy raz od dawna nie zadręczałam się bezsensownymi myślami, rzeczywistością, która upadała coraz bardziej. Powoli zostawał ze mnie tylko popiół, a ona dokładnie go zbierała i składała do stanu pierwotnego. Gdy widziałam ją jednak wychodzącą w objęciach Marcela i uśmiechającą się od ucha do ucha, zrozumiałam dlaczego to jej przyjaciel miał ją zabrać w ciemną noc do domu. Wydawało mi się, że jest naprawdę szczęśliwa - jak sama zaznaczyła: nie muszę się spieszyć.

Zostaliśmy sami, Matt i ja - cztery oczy wpatrujące się w jeden stół. Nastała ta znana, niewygodna cisza, która zawsze następuje w nieco niezręcznych momentach. Matt podniósł wzrok skupiony w barwach mieniącej się szklanki i uśmiechnął się z lekka nerwowo. Dwa piwa jednak podziałały trochę na zdolności oratora, rozwiązały język i pobiły merytoryczność wypowiedzi za jednym uderzeniem.  Matt spojrzał przez okno i z uśmiechem pytał, czy to co przed chwilą widzieliśmy jest na pewno przyjaźnią. "Matt, nikt tego nie wie. I chyba nikt się nie dowie."

Najłatwiej jest rozmawiać o innych ludziach, szczególnie kiedy własne życie rozsypuje się na własnych oczach. Jak więc mógł wyglądać dialog dwóch zranionych dusz? Po wymianie zdań na temat związku naszych "przyjaciół" musiała zapanować cisza, tak jak panowała obecnie w naszym życiu; w moim od już kilku dni, u Matta zaledwie od paru godzin. Cisza tak głucha, że nawet myśli wydawały się samobójczą próżnią. Próbowaliśmy się przekonać do miłej atmosfery i obdarzyć rozmówcę lekkim uśmiechem, ale trudno cokolwiek zrobić czy powiedzieć, kiedy przy stole spotykają się znów ci sami ludzie; kiedyś wspólnie szczęśliwi, wciąż do siebie przytulani i pełni gotowych słodkich sentencji w rękawie, dziś osobno w tym samym porcie o szyldzie "rozstanie".

- Nie odezwał się? - zapytał półszeptem Matt, bawiąc się telefonem i zdrapując z niego naklejkę.

- Nie.

- Przykro mi.

- Co się stało z Agnes? - cóż to za okropna ironia losu, że jego dziewczyna nosiła moje imię! - Nie byłbyś tutaj, jakby było z nią w porządku.

- Zerwaliśmy. Dziewczyny o tym imieniu nie są mi pisane.

Jedno zdanie wulkanem uczuć.  Archiwa czasem otwierają się same bez niczyjego pozwolenia, głuche na protesty, posłuszne kluczom w rękach nostalgii. Trudno nie wspominać chwil, kiedy było mniej problemów, więcej wina i koncertów, mniej pieniędzy, a przede wszystkim – więcej miłości.

- Mówi się, że do trzech razy sztuka.

- W ogóle miłość chyba też nie jest mi pisana. A 'sztukę' powinienem ograniczyć do dobrej muzyki… i dobrego piwa.
Poprosił barmana o dwa kolejne szklanki, siedząc za stolikiem i nie ruszając się nawet z miejsca. Nie musiał pytać mnie o zdanie - to, że stałam w roli pocieszyciela, nie znaczy, że sama pocieszenia nie potrzebowałam. Matt zrobił się bardziej smutny i melancholijny, choć miałam wrażenie, że nadal nie chciał tego pokazać. Zamówienie utwierdziło mnie w przekonaniu, że potrzebuje dłuższej rozmowy i towarzystwa, a kto jest lepszym spowiednikiem złamanego serca niż to skamieniałe?

- Nie mów tak. Chodzi mi o to...kogo będziemy oszukiwać, eh, dobrze wiem jak się czujesz.

Wypiliśmy po łyku złotego napoju i odłożyliśmy szklanki w tym samym czasie.

- Kto by pomyślał, że tak to wszystko się skończy. Jeszcze niedawno planowaliśmy wspólny wyjazd do Walii, a teraz rozpaczamy w pobliskim barze.

- Stoczyliśmy się Ag, stoczyliśmy - zaśmiał się Matt, a ja ucieszyłam się, że dobry humor powoli powraca.

- We dwoje zawsze raźniej.

- To może wyjdziemy z tego razem? Taki mały układ.

Podaliśmy sobie ręce jak nastolatkowie walczący w zakładzie o gumę i obiecaliśmy nie mówić o tym, co spadło gromem na życie. Miłość? Kto by się przejmował? Słowa wypowiadane pod wpływem chwili i dodatku promili stawały się coraz śmielsze i niekontrolowane, a niedaleką przeszłość zabarwiły dawne czasy. Nagle znów poznałam to stare spojrzenie Matta, szalonego rockowego modela, który tańczył na ulicach Tokio i śpiewał hity The Smiths w środku nocy.

Wyszliśmy z baru już późno w nocy; Księżyc zdążył mienić się nad całym miastem, gwiazdy przebijały się przez chmury, wiatr pozwalał im przeminąć w niepamięć. Szliśmy już weselsi niż wcześniej, z endorfinami podsycanymi procentami, rękawiczkami bez palców i ciągłym poczuciem, że tak dalej być nie może. Byłam trupem, a w trupach najwyraźniej są jeszcze uczucia; bo było mi lepiej, wcale nie z powodu wypitego piwa. Raźniej cierpieć razem, ale czy wypada z byłym chłopakiem?

"To się źle skończy" - powtarzałam sobie w duchu; znaleźliśmy się nagle na tej samej drodze, oboje opuszczeni, oboje z poczuciem klęski, chęcią odbicia się od dna i przełomowego początku. Razem, a to w wypadku byłego tak udanego związku może być samobójstwem. Ważne jednak, że te wspólne kroki w milczeniu przynosiły ulgę, były lodem dla krwawiącego serca, nadzieją dla obłąkanych myśli. Czy ja naprawdę musiałam się zakochać? "Musiałaś. Taka już jesteś."

Rozstaliśmy się bezboleśnie jak i bezboleśnie się połączyliśmy. Gdy szukałam kluczy do drzwi kamienicy, Matt jedynie krzyknął z oddali, czy się spotkamy jutro. Kiwnęłam głową, pewna, że zobaczył. "Lepsze to od samotnych wieczorów." Całe szczęście, że nie przyszło mi się dzisiaj z takim zmierzyć! W korytarzu powitały mnie buty Sim i Marcela, zostawione na pastwę mojego losu, jako potencjalnej ofiary - łatwo przewrócić się w ciemności, ale na szczęście w porę zauważyłam czerwone Conversy i usłyszałam dźwięk dobiegający z kuchni; śmiech zawstydzonej dziewczyny i pomrukiwania jej nocnego kompana.

Właściwie obecność Marcela nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem, odprowadził Sim jak zawsze, często nie wracając do własnego mieszkania. Była jednak trzecia w nocy, w naszej kamienicy świeciła się już tylko jedna przytłumiona lampka koło okna, tylko w jednym pokoju słychać było nikłe odgłosy, śmiechy, szepty. Weszłam więc po cichu i pomału, z racji że nie chciałam przecież nikogo przestraszyć ani czemuś ważnemu przeszkodzić. Kolejne zdjęte Conversy stworzyły małą kolekcję w korytarzu, skórzana kurtka zawisła na wieszaku, a ja ukradkiem zajrzałam do kuchni: "Chyba warto poinformować, że jestem." Po cichu więc oparłam się o drzwi i gdy już miałam krzyczeć półgłosem: hej, przyszłam, jak się czujesz?, zobaczyłam tylko posturę Marcela. Obejmował Sim w okolicach bioder, szeptał coś w pobliżu jej policzka, silnymi ramionami przykrywając jej kruchą posturę.

Sim właśnie mieszała herbatę, zawstydzona chichotała po cichu, zapewne rumieniła się coraz bardziej. Jej ból brzucha stał się jak widać czymś przyjemnym, gdy dawała się tulić silnym, męskim ramionom i przyjmować masaż, jaki wydawało się, że Marcel jej robił. Była już w piżamie; luźna bluzka w białe i czerwone paski lekko mięła się w dłoniach chłopaka, jej białe nogi przykryte zostały jego ciemnymi spodniami. A ja stałam się cieniem, obserwującym nocne spotkanie kochanków, którzy ślepo wierzą, że ciemność zasłoni ich uczucia. Widziałam jak Sim odwraca się do Marcela, całuje go w policzek i ukrywa się w jego ramionach, ulegając namowom, by iść już spać. Rano go nie było; z jasnego parkietu zniknęły czerwone trampki, a Sim spała sama w swojej puchowej bieli łóżka. Jej przytulanką stała się poduszka, a piżamą jeansowa, cienka koszula chłopaka.

Poranek był ciężki dla nas obu; niewyspanych trupów, w które jednak wczoraj życie tchnęło tętno. Na wstępie postanowiłam nie odnajdywać szuflady wymówek tego ranka, nawet jeśli pobolewa mnie głowa i mocno zastanawiam się nad rewolucyjnością wczorajszego wieczora. Obudził mnie odgłos zamykanego okna i świeże powietrze, które otuliło moją twarz; gdy zerwałam się na równe nogi, Sim już nie spała, przyszła do mnie, przyniosła mi kakao i wczorajszą drożdżówkę z czekoladą. Wygląda na to, że wiedziała, kiedy przyszłam. Przetarłam oczy i przyjrzałam jej się z większym zaciekawieniem - uśmiech zastąpił słowa, gdy zobaczyłam koszulę chłopaka na ramionach Sim. Zaczerwieniła się i powoli zaczęła tłumaczyć, nerwowo obejmując kubek dłońmi.

- Poszedł sobie niedługo po tym, jak ty przyszłaś, a ja zapewne usnęłam. Było mu ciepło, więc zdjął koszulę i położył na łóżku, jak widać też o niej zapomniał. Obudziłam się około piątej i...nie mogłam zasnąć. Jakoś zawsze śpi mi się lepiej w jego rzeczach, bo mam wrażenie, że jest koło mnie. To pewnie przez zapach. Zresztą, myślisz o jakiś dziwnych sytuacjach, a sama wróciłaś o trzeciej nad ranem!

- Widziałam, jak się martwiłaś! - zaśmiałam się - Może jeszcze mi powiesz, że w kuchni robiłaś po prostu herbatę? Widzisz, a ja po prostu odnowiłam kontakt z Mattem.

- Wiedziałam, że tak będzie. Czy to dobrze?

Byłam teraz podatna na pocieszenia i oderwania myśli od prawdziwego życia, a tak się właśnie składało, że Matt naśladował każdy krok tego trupiego pochodu. Łączyła nas potrzeba zabawy, ale czy wspólnej? Życie bywa zaskakujące; kto by o tym pomyślał dwa tygodnie temu! Byłam pewna, że przywiozę do Paryża nie tylko walizki, ale też pocałunki Milesa i progresy w miłości. A tymczasem zapijałam opuszczenie z dopiero co opuszczonym Mattem. Wibracja telefonu zasygnalizowała wiadomość i propozycję, by spotkać się dzisiaj w tym samym miejscu w nieco odmiennym składzie.

- Jeśli Jonas gdzieś wieczorem wyjdzie, to macie dom dla siebie. Matt chce mnie widzieć o dwudziestej w tym samym barze.

Czy to dobrze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz