piątek, 31 stycznia 2014

ROZDZIAŁ 12.




Nic nie zapowiadało katastrofy. Niebo przez ostatnie dni było całkiem łaskawe i czyste, deszcz padał nieczęsto i niechętnie, gwiazdy wynurzały się zza kąta kamienic pięć minut po ósmej, kiedy zabójczym biegiem próbowałam dostać się w okolice pomnika Nelsona. I jakkolwiek byłabym zmęczona, nogi same goniły przeznaczenie, policzki unosiły się lekko w górę, a ból w kostkach znikał. Czasem zjawiałam się z ciężką torbą pełną aparatów, coli i swetrów, czasem w wytwornej sukience z kopertówką w ręce. Zawsze starałam się być na czas. Bo żyłam nocnym życiem. Żyłam od dwudziestej.

Spotykałam się już z Milesem codziennie. Nie miało to znaczenia na ile, byleby odprowadził mnie do domu, porozmawiał chwilę i pocałował w policzek. Albo i usta. Życie wydawało się wręcz zabawnie cukierkowe, kiedy uświadamiałam sobie, ile szczęścia spadło na nie z hukiem. Nie miałam zbyt wielkich wyrzutów sumienia zostawiając Sim w domu; wiedziałam przecież, że lada dzień znajdę ją śpiącą na ramionach Marcela i mimo, że jeszcze nie miałam sposobności zobaczenia tego widoku, odliczałam dni, jak każdy przeciętny mieszkaniec ziemi robi to w Sylwestra. Może nie nastał Nowy Rok, ale z pewnością nowość unosiła się gdzieś w powietrzu. Czyżby tlen wpadł w modowy trans i kupił nowe trendy Londynu czy może azot spróbował przekreślić swoje dotychczasowe życie grubą linią? A może to właśnie ja oddychałam nowymi nozdrzami, które mogły się przytulić do płaszcza Milesa co wieczór? Oczywiście, tyle radości przecież przysporzyło mi zwiedzanie Londynu o północy czy jedzenie bananów o czwartej rano. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – liczyło się tylko to, że z nim jestem.

Ten rodzaj rutyny bardzo mi odpowiadał i nie zamierzałam zmieniać nawet sekundy notorycznie powtarzających się myśli i uśmiechów. Uwielbiałam zapach płaszcza, w który wtulałam się każdego wieczora i mimowolnie trwałam w nim, zatracałam się jak w jakiejś ekstazie, roześmiana i szczęśliwa. Tak, Miles stanowczo stał się moim narkotykiem, powoli docierał do moich neuronów i zabijał je przeszywającym wzrokiem tuż przed drzwiami mieszkania. Każda kolejna razem spędzona impreza, kolejne wspólne tańce, Księżyc za chmurami nad Tower Bridge, wszystko to napełniało moje serce jakimś nowym, nieznanym uczuciem. Strach został zapomniany, a ja otworzyłam się i zaufałam. Nie było ratunku, w każdym razie, dla mnie nie było.  Jak wiadomo, życie pisze własne scenariusze, a moje pióro kołysało się w obłokach i zakreślało bliżej nieokreślone kształty. Kiedy było ciemno, kiedy Księżyc gasł za gęstą mgłą, a chłód potrafił zarazić nas lekkim dreszczem, ręce coraz częściej splatały się w zgrabną jedność. Tony słów, wykrzykników i przecinków docierały z płuc dwóch uzależnionych już od siebie osób.

Tak też miało być tego wieczora. Dwudziesta wybiła, zamieniłam poplamiony kawą sweter na inny, który akurat pomieszkiwał ukradkiem w mojej torbie, czekałam przy bramkach do London Eye, aż zjawi się ucieleśnienie mojego szczęścia na ziemi. Sim trochę się przerażała, gdy widziała, że radość sprawiają mi aż tak proste rzeczy jak herbata o poranku czy dobrze zrobione zdjęcie, ale jak człowiek przepełniony jest endorfinami po uszy, to nawet znajdzie pozytywne strony w zimnym deszczu o północy. A ja byłam przepełniona wszelkimi uczuciami, ambiwalentnymi, zmiennymi; raz cieszyłam się z nadesłanej wiadomości, po czym po dziesięciu minutach następowała mroczna rozpacz z powodu braku komunikacji z chłopakiem. Kiedy widywałam się z Sim, wyczerpywało to jej cierpliwość. Pewnie słusznie.

Wydawało mi się, że wyglądam w miarę dobrze jak na spędzenie parunastu godzin poza domem. To nic, że sweter pomiął się w walizce, torba była wypchana po brzegi, a stare czarne trampki trochę już podarte. Nie miałam sił by trzymać się konsekwentnie na nogach w ostatnich tchnieniach tegorocznego Tygodnia Mody. Ile jeszcze zostało dni w Londynie? Ledwo trzy. Właściwie dwa i jedna szósta. Aż żal żegnać się z tym miastem, które teraz znaczyło dla mnie zdecydowany powiew nowego wiatru. Ale przecież w Paryżu nic się nie zmieni! Znów poczuję, że to miasto miłości.

Miles zjawił się z lekkim spóźnieniem, ale nie przeszkadzało mi to; chciałam patrzeć na jego starania, nie drobne niedociągnięcia jak czekanie czasem w zimnie, a raz nawet w deszczu. Rozumiałam, że nie łatwo jest wyjść z kulis pokazów, że trzeba czasem komuś pozować, wciąż nienagannie wyglądać. Liczyło się tylko to, że mogę z nim spędzić wieczór, swobodnie porozmawiać, przytulić się do jego wątłych ramion i poczuć jego usta na moich. Przyjechał uśmiechnięty, ale zdenerwowany. Tłumaczył się korkami i irytującym go wydarzeniem, ale czułam, że jest nieswój. Był dziwnie niespokojny, myślami gdzieś indziej, spłoszony. Machnęłam jednak ręką, każdy mógł mieć przecież gorszy dzień.

Próbowałam nie wierzyć swojej intuicji i cieszyć się jednymi z ostatnich chwil w angielskiej stolicy mody. Jednak jak bardzo bym się nie okłamywała, to zdążyłam poznać Milesa na tyle, by wiedzieć, że codzienna atmosfera wywróciła się do góry nogami. Podtrzymywałam rozmowę, zadawałam mnóstwo pytań, ale jego uśmiech wydawał mi się nieco spięty i niepewny. Wzrok utkwiony w moich policzkach, gdy pełna emocji opowiadałam coś zupełnie nieznaczącego, sprawiał, że moje serce aż gotowało się do wyskoczenia lewą i prawą komorą. Tym bardziej rozrywane było na kawałki, kiedy chłopak nie wyglądał na pełnego szczęścia i euforii. Zapominałam po czasie o tym dziwnym przeczuciu, choć w duchu nieustannie zastawiałam się, co się wydarzy - przecież, coś musiało, życie nauczyło mnie odczytywania pewnych znaków. Z  jednej strony robiłam sobie wielkie nadzieje, z drugiej trochę bałam się tego, co nastąpi. Może usłyszę jakieś słowa, może nareszcie coś oficjalnego? Czas mijał, klepsydra tonęła w Tamizie, a ja tak bardzo nie chciałam odrywać się od rękawa czarnego płaszcza.

Nasze spotkania zazwyczaj polegały na przesiadywaniu w kawiarniach, restauracjach lub innych miejscach, jakie oferował Londyn nocą. Rzadko chodziliśmy do klubu, szukając bardziej intymnej atmosfery niż rozrywki. I gdziekolwiek byśmy nie szli – czy do kina, czy do teatru, w końcu zawsze zmierzaliśmy do miejsca, gdzie można było dobrze zjeść. Bo wbrew pozorom, pasją obojga było jedzenie, jakiekolwiek. Stolik dla dwojga, ja udawałam że mam żołądek wielkości orzecha, a Miles że bardzo smakuje mu mięso, z przezorności. Później namawiał mnie na spacer z jego psem i odprowadzał aż do drzwi domu z niedosytem kolejnego spotkania. 

Tak też było dzisiaj – najpierw kawiarnia, duże kawałki ciasta czekoladowego, owocowa herbata i ciche echo otaczającego nas gwaru. W trakcie rozmowy chłopak rozluźnił się i rozchmurzył, a ja odetchnęłam z ulgą. „Pewnie miał zły dzień. Też taki wydawało mi się od rana mieć.” – pomyślałam. Przez ułamek godziny wydawał mi się normalny; zaczął się śmiać, głaskał moją rękę. Zmieniła się jedynie jedna rzecz – ani słowem nie wspomniał Paryża. O tyle było to dziwne, że dotychczas snuł plany naszego powrotu, naszych spotkań, wszystkiego wspólnego. Ale kto by na to zważał? Byłam w stanie mu wybaczyć ten mankament jego kokieterii, byleby tylko miał dobry humor.

Gdy zamierzał mnie odprowadzić do domu, znów stał się nerwowy, a ja znów zaczęłam szukać źródła jego irytacji. Przecież nic się między nami złego nie stało, a skoro tak to… to musiało się dziać coś dobrego! „Może chce mi zaproponować związek?” – pomyślałam. – „Oczywiście, musi o to chodzić! Denerwuje się, bo jest nieśmiały, może obawia się czegoś, a może to po prostu dla niego krępująca sytuacja? Jakikolwiek byłby jego powód, ja już odgadłam jego zamiary!”. To działa jak łańcuch – myśl automatycznie poprawiła mi humor, przywiodła uśmiech z powrotem na twarz i nawet nie zauważyłam coraz większego zdenerwowania chłopaka w miarę zbliżania się do domu. „To oczywiste, że jest coraz bardziej nerwowy, niedługo przecież przyjdzie ten moment, kiedy będzie musiał mi zaproponować związek! Też przecież się denerwuję, ale postaram się nic mu nie pokazać i udawać pełne zaskoczenie” – mimo, że niezdrowo zawczasu zgadywać zamiary drugiego człowieka, ja robiłam to za całkowitą zgodą swojego sumienia. Muszę tylko udawać, że naprawdę na to nie wpadłam.

Stanęliśmy przed drzwiami kamienicy. Widziałam, jak drżą mu ręce, jak spogląda na zegarek i poprawia kołnierz płaszcza.

- Ag, muszę ci coś wyznać.

Tak! To właśnie ten moment! Powinnam kręcić nosem z powodu zastanawiania się czy zaczerwienić się i zgodzić od razu?

- Ag, proszę tylko, żebyś mi tego nie utrudniała. – mówił dalej – Ja…wyjeżdżam. Wyjeżdżam z Barbarą do Nowego Jorku.

Zaniemówiłam. Czy najpierw mam go uderzyć w policzek, żądać wyjaśnień pokroju kim jest Barbara czy odejść bez słowa? Jak śmiał mnie zdradzać! Miałam ochotę pobić go tuż przed drzwiami frontowymi budynku. Chciałam krzyczeć, przeklinać, znów krzyczeć, aż w końcu przeklinać. Tymczasem milczałam.

- Masz inną?

- Ag, nie bądź niemądra!

Owszem, byłam niemądra, a zdałam sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy przypomniałam sobie, kim jest Barbara. Nowa rywalka. Czarny buldog francuski. 

Miles zatracił poczucie humoru i nawet niewinny żart odnośnie mojej pomyłki zdawał się nie na miejscu. Chciałam jednak coś powiedzieć. Cokolwiek. Słowo, jakiś wyraz gniewu, a może po prostu zwykłe pożegnanie. Właśnie... pożegnanie? Nie zdrada była Milesowi w głowie, ale powoli docierała do mnie część druga: wyjeżdżam. Jak to? Na zawsze? Mój świat nagle runął, choć mam świadomość infantylności tego stwierdzenia. Miłość była uczuciem, które szczególnie kreowało moją teraźniejszością, idealną w każdym calu swoich sekund. Tyle czekałam na prawdziwe uczucie, a znów zostaję z niczym! Poczułam, jak wszystkie emocje gromadzą się w moich świecących oczach, przeszedł mnie dreszcz, który sprawił, że zakręciło mi się w głowie.

- Jak to? Na zawsze?

- Ag, proszę, pozwól mi już odejść. Przepraszam.

Prawdopodobnie widział łzy, które spływały po moich policzkach, zostawiając wilgotną ścieżkę po całej długości twarzy. Nienawidziłam tego uczucia, kiedy nie mogę wydusić z siebie słowa. Gardło tonęło w wodospadzie smutku, przynosząc kolejne, coraz gorsze myśli. Jedno słowo wywołałoby wybuch tego gotującego się krateru, a tego nie chciałam. Patrząc na Milesa z wciąż drżącymi rękami, szastały mną skrajne emocje - jeśli można kochać i nienawidzić w tym samym czasie, to właśnie to działo się wewnątrz mojego zapłakanego mózgu. Staliśmy po prostu naprzeciw siebie, bez ruchu, bez słowa. Złapał mnie za ramię, kiedy ocierałam łzę. Po co zrobił to wszystko? Rozkochał mnie w sobie, po to by teraz wyjechać i zapomnieć? Czułam się jak zabawka, wypożyczona na czas, kiedy nie miał nikogo przy sobie. Jeśli szukał rozrywki to zapukał pod zły adres, a najgorsze jest to, że drzwi były otwarte już na oścież. Nie chciałam go widzieć. Życie uczyło mnie konsekwentnie zachowania resztek honoru, więc jedyne co postanowiłam zrobić to wyszeptać ciche żegnaj, odwrócić się i odejść bez słowa.

W końcu nie powiedziałam nic, uznając, że łzy są dość wymowne i zastępują idealnie każde słowo. Pobiegłam do drzwi i zamknęłam je z hukiem. Miles coś próbował krzyczeć, przepraszać, ale co mi po tym wszystkim, jak już do mnie nie należy? Wbiegałam po schodach niedbale, potykając się parę razy i hamując spazmatyczne ataki co kilka kroków. Nie wypiłam ani kropli żadnego trunku, ale mimo to świat wirował na tyle groźnie, że nie mogłam dojść do swojego łóżka. A tylko tego teraz pragnęłam; miękkiej poduszki, cichego pokoju i snu. Miałam już spędzać noc na klatce schodowej, kucnęłam nawet na schodach, pozwalając łzom ułożyć się na moim swetrze. Przypomniałam sobie wszystko: to nieporadne pożegnanie, ani krzty dumy, ten uśmiech zdenerwowania po pierwszym wyjeżdżam. Dodało mi to tyle energii, że z napadem furii za rękę zbiegłam na samą górę, trzasnęłam drzwiami i…i poczułam się bezpieczna. Mimo, że siedziałam na podłodze, próbując siłą woli zdjąć buta, czułam się znacznie lepiej. Byłam zdyszana od biegu, załamana, odczuwałam zimno i ciepło na zmianę. Gdy wtuliłam się w ramiona Sim, poczułam przez moment spokój.

Próbowała mnie zapytać, co się stało, ale nie miałam ochoty przeżywać od nowa tego wieczoru. Wyszeptałam proste wyjeżdża, i mimo że zapewne nic z tego słowa nie wywnioskowała, postanowiła nie pytać. Trzymała mnie mocno w swoich ramionach, głaszcząc po głowie i próbując uspokoić. Zdjęła mi buty, gruby sweter, pomogła wstać. Wtedy dopiero zauważyłam, że patrzy na mnie stojący w drzwiach Marcel. A jednak był tutaj! „To trochę zastanawiające, że spotkali się dopiero wtedy, kiedy nikogo nie było w mieszkaniu” – pomyślałam. Patrzyłam na niego jak na stojący cień, ledwo widoczny przez przygaszone światło; Sim wydała mu polecenie, by zrobił herbatę, a tymczasem ona zaprowadzi mnie do pokoju. Nie umiałam się wtedy cieszyć z niczego, ale świadomość, że mam przy sobie swoich przyjaciół, do tego właśnie tę dwójkę, podniosła mnie na duchu.

Skorzystałam z ładnie ułożonej pościeli w kwiaty, leżącej na łóżku - rozścielona kołdra, dwie wydęte poduszki, wszystko w idealnym porządku. Czyżby ktoś miał na niej spać? Niestety, nie przyszło mi wtedy nic takiego na myśl, skuliłam się w kłębek, a myśli nie dawały mi spokoju. Utkwiłam wzrok w oknie, a na poduszkę spłynęło parę ociężałych łez. Nie powinnam się więc dziwić, czemu Sim wciąż mnie uspokajała i szeptała, że wszystko będzie dobrze. Te proste słowa najbardziej do mnie trafiały, przedzierały się przez litry łez i pozwalały myśleć, że kiedyś może tak naprawdę się stanie. Sztukę pocieszania Sim miała w małym paluszku i nikt jej nie dorównał w dodawaniu mi otuchy. Wystarczyło, że powtarzała mi w kółko, że razem jakoś ze wszystkim sobie poradzimy.

Choć obraz był coraz bardziej niewyraźny, podzielony na różnorodne piksele, chwyciłam do ręki gorącą, przesłodzoną herbatę z cytryną. Dziękuję było jedyne, co byłam w stanie odpowiedzieć. I nawet jeśli wypowiedziane słowa były znikome, to Sim zrozumiała. Zgasiła światło, zapaliła lampkę i trzymała mnie za rękę, siedząc tym razem na krawędzi łóżka. Ciepło robiło mi się na sercu, gdy wiedziałam, że zawsze mam na kogo liczyć; przyjaciół, po których zachowaniu zaczynałam wnioskować, że dla siebie są kimś więcej niż "znajomymi". Gdybym tylko mogła coś powiedzieć, to bym ich o to zapytała, ale usnęłam zanim zdążyłam rozproszyć chmarę czarnych myśli, morze łez, mały sztorm w moim mózgu, obejmując Sim i słuchając pocieszających słów Marcela.

Nie wiem co mógł pomyśleć mężczyzna na mój widok. Taka rozpacz była rzeczą stricte należącą do kobiet, czemu więc chłopak mógłby umieć pocieszać w rozterkach miłosnych? Ale przecież chłopak też człowiek, zdolny do współczucia i lekkiego oburzenia. Nie dał jednak po sobie poznać, że też coś zrozumiał i nadal mówił ogólnikami, tymi typowymi kłamstwami wpisanymi do kodeksu dobrej duszy. Zrozumiałam, dlaczego Sim go tak bardzo lubi; był skomplikowany i kontrastowy, przypominał samotnego kota bawiącego się realiami jak schwytaną myszą, ale umiał zrozumieć czyjąś rozpacz. Był rodzajem wsparcia, i mimo że wielu mogło się zdawać, że słowa Sim i Marcela nie mają znaczenia, sama świadomość ich obecności pokrzepiła mnie w tym stanie. Nie zniosłabym widoku pustego mieszkania.

Nie wiedziałam o tym, że Marcel miał gorączkę. Nic, co działo się tamtego wieczoru, nie było dla mnie jeszcze odkrytą tajemnicą; postanowiłam więc zachować Sim bardziej dla siebie niż dla niego. Potrzebowałam przyjaciółki. Potrzebowałam się do niej przytulić, położyć głowę na jej ramieniu i zasnąć spokojnie. Kiedy oczy zamykały mi się od snu, przestraszyłam się samotnej nocy i pustego łóżka. „Będę z tobą spała, bądź spokojna.” – wyprzedziła moje pytanie jak zawsze, sama z własnych doświadczeń przecież wiedziała, czego potrzebuje dziewczyna o złamanym sercu. A moje przypominało stłuczony żyrandol, którego szkoło odbijało obrazy krzywego zwierciadła – kłamstwo, wielki teatr i buldoga. Miałam ochotę bić pięściami w poduszki, i robiłabym to z chęcią, gdyby pozwoliły mi na to siły. Sim pomogła mi przebrać się w piżamę i ułożyła do snu. Przyznam, udawałam trochę, by pozwolić jej szybciej pójść do Marcela. Słyszałam jak rozmawiali, jak Sim brała kubek z szafki i jak trzepie kołdrę. Gdy jednak obudziłam się rano, leżała wciąż śpiąca u mego boku. Przebudziła się wtedy, kiedy spróbowałam wstać z łóżka, ale nie była zła z powodu przerwanego snu.

Zbudziłam się z tym przerażającym uczuciem, gdy oczy są wciąż zamknięte, a umysł już opowiada historię porażki na nowo. Spałam spokojnie, ale wstałam z wyrazem goryczy i zawodem na rzęsach. Było za wcześnie by płakać; świadomość jeszcze w pełni  nie rozciągnęła się na dzień dobry, a wieczór był na razie dalej koszmarem, gorszym od powtarzającej się sceny czy strasznego filmu. A moja tragedia odżyła jakieś dziesięć minut później, gdy na białym suficie malowała się sceneria Tamizy, pożegnanie i czekoladowe ciasto z owocową herbatą. „Zostanę abstynentem czekolady przez całe lata!” – pomyślałam zbyt pochopnie, przez co zrobiło mi się głupio, kiedy połknęłam śniadanie składające się z kanapek z nutellą. Całe szczęście, że rozmazany obraz przerwał cichy głos Sim; miała włosy w nieładzie, oczy wciąż przymknięte, przykrywała się kołdrą. Nie chciałam, podobnie jak ona, zaczynać dnia od przykrych przeżyć, zapytałam więc o Marcela. Wiem, że mając świadomość, co się stało, Sim uważała za nietaktowne mówić o swoim szczęściu, przemogła się jednak, gdy zobaczyła, że chcę jej posłuchać. Opowiadała mi więc o gorączce, o zasypianiu w jego ramionach i „przełomowej rozmowie”. Gdy spałam, leżała razem z nim na kanapie, przytulając i ocierając pot z jego czoła. Nie wypuścił jej chętnie spod swojej kołdry, ale nie marudził, gdy odchodziła. Wiedział, że potrzebuję jej bardziej od niego.

Z lekko przyśpieszonych i nerwowych słów, mogłabym wywnioskować, że nie pożegnali się szybko, tylko wręcz czule i subtelnie. Sim nie zdradziła mi szczegółów, jednak od razu pomyślałam, że musieli się pocałować. Gdyby podpiąć mnie pod kardiogram, bicie serca i uczucia przypominałoby pewnie prostą linię, jednak naprawdę chciałam posłuchać o tym, że wciąż jest między nimi uczucie, dowiedzieć się, że jest szczęśliwa. Muszę też przyznać, że każda rozmowa, która pozwoliła mi nie myśleć o wczorajszym spotkaniu, była wybawieniem. Moja nagła depresja dochodziła do stanu krytycznego, i bynajmniej nie z powodu szczęścia mojej przyjaciółki! Byłabym głupia, gdybym zazdrościła jej tych emocji. Tylko one pokrzepiało mnie na duchu w tym momencie, mimo że wydawałam się nieco nieczuła, co wynikało ze zmęczonych oczu i ogromnego bólu głowy. Gdy Sim opowiadała o wczorajszym wieczorze, paru przytuleniach i ciepłych słowach, ja już snułam plany w przyszłość; "zostanę starą panną" stwierdziłam, choć w dzisiejszych czasach określiłabym to bardziej kobietą sukcesu i przy takim założeniu trwałam. "Nigdy więcej mężczyzn". Przecież to ten był największą miłością mojego życia.

Fashion Week miał właśnie przeżyć swoje zwieńczenie, a ja patrzyłam na swoje odbicie w lustrze, na zapadnięte oczy, czerwony nos i rozczochrane włosy. Zdecydowanie nie nadawałam się na obcowanie z ludźmi mody, nawet najbardziej przepity model wyglądał bardziej przyzwoicie. Tak czy inaczej, nieuniknione było wyjście z domu… ale co, jeśli go spotkam?

- Sim, nigdzie nie wychodzę. Lepiej będzie, jeśli zacznę pakować walizkę. - usiadłam na łóżku i niedbale wrzucałam kolejne rzeczy do torby. To niedorzeczne zachowanie, ale przetłumacz to dziewczynie o złamanym sercu.

- I wyjedziesz do Nowego Jorku? – niepotrzebnie zadrwiła.

Znów zbierało mi się na płacz. Czy naprawdę nie mogła być mniej cyniczna nawet teraz? Sumienie na szczęście ugryzło ją na tyle mocno, że przeprosiła niemal od razu. „Nie powinnam o nim nawet wspominać. Ale ty nie zmieniasz dziś planów.” – Sim postępowała stanowczo w takich chwilach; miałam iść do pracy i udawać, że nic się nie stało. „Dobrze, mamo, pójdę dziś do szkoły.” – taka odpowiedź wręcz wpraszała mi się na usta, ale jak ją wypowiedzieć, stłumionym, cichym głosem? Usiadłam na łóżku i znów zaczęłam płakać, tak na dobry początek dnia, żeby zastąpić dawno już niewidziany deszcz. Znów znalazłam się w ramionach Sim, która twierdziła, że nic mnie tak nie podniesie na duchu jak śniadanie. Gdy opanowałam kolejną dozę żalu, pozwoliłam jej pójść sprawdzić, czy Marcel nadal śpi; owszem, spał głęboko, gdy przyjaciółka pocałowała go w czoło i kazała wstawać. Dziś miał lecieć do Mediolanu na kolejny Tydzień Mody, a przecież nie był ani gotowy, ani spakowany. Chętnie zamieniłabym się z nim na miejsce w samolocie.

Wszyscy dzisiaj wyjeżdżali z Londynu. Modele, dziennikarze, projektanci, styliści śpieszyli na lotniska i stacje kolejowe by tylko dostać się do włoskiej stolicy mody. Trochę żałowałam, że nas w tym roku tam nie będzie, ale obiecałam Elizie ten wyjazd już parę miesięcy temu, nie mogłam się więc wycofać. My miałyśmy zostać częścią rzeszy niedobitków, którzy będą hucznie kończyć Fashion Week w Londynie, z tą różnicą, że z pewnością nie będziemy świętować. Ja mam złamane serce, Claudia nadal spała po nocy w bibliotece, Sim nawet jeśli chciałaby gdzieś pójść, zostanie ze mną bez słowa narzekań. „Ten tydzień i tak był obfity.” – skomentowała moje pytanie.

Na szczęście musiałam pójść do agencji dopiero o jedenastej, miałam więc przed sobą perspektywę spokojnego śniadania, powolnego ubierania się, pakowania. Oh tak, wrzucałam wszystkie ubrania z niebywałą pasją i zadowoleniem, jakbym miała zrobić na złość Milesowi. Też wyjeżdżam, ale do domu! Przy śniadaniu milczałam. Panowała bardzo dziwna atmosfera, w której każdy nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć; Sim i Marcel milczeli uparcie po wczorajszym wieczorze, do tego on nie wiedział, co się ze mną stało, podobnie jak Claudia, która nagle znalazła przy swoim małym, kuchennym stole trzy dodatkowe osoby. Ja nie miałam wiele pozytywnych sentencji na poranek, limitowałam się jedynie do zachowania obojętnej twarzy. Kanapki z nutellą nic nie poprawiły.

Płakałam wprawdzie rzadko w życiu, jednak, prawdziwy marazm prowadził mój umysł do różnych myśli, gdy działo się coś naprawdę poważnego; zero uśmiechu, zero emocji. Kiedy Claudia siadała przy stole, trochę niemrawa i wciąż zaspana, patrzyła na nas jakby nie rozumiejąc, co robimy w tym samym pomieszczeniu. Dlaczego nic nie mówimy? Wzięła drożdżówkę z marmoladą, ciepłą kawę, usiadła wygodnie na krześle. Musiało paść tradycyjne co słychać? i równie tradycyjne w porządku. To drobne kłamstwo nic nie poradziło jednak na moje czerwone i świecące oczy – otwarta księga. Co u mnie słychać? Najchętniej katapultowałabym się do Paryża, schowała w kolorowej kołdrze, zabarykadowała drzwi i nie obejrzała żadnego zachodu słońca nad Tamizą. Oczywiście nie powiedziałam jej tego, podziękowałam za śniadanie i nadal tkwiłam bez słowa wpatrzona w talerz zapełniony okruchami. Sim otarła łzy, kazała się uspokoić i przypomnieć z jakiego powodu jestem właśnie tutaj. Strategia: nie płacz, nie mów, udawaj obecną. Pozostali wymienili parę niezręcznych słów pomiędzy sobą, każdy patrzył na mnie pytającym wzorkiem, każdy chciał coś powiedzieć, ale nie znał sposobu na zaspokojenie ciekawości. Uciekłam od ich oczu i wiszących w powietrzu pytań do ciszy pustego pokoju. Wolałam, żeby wszelkie informacje zostały przekazane przez Sim czy Marcela i jestem pewna, że tak się stało. Mruczenie, dobiegające z korytarza, stało się wyraźne dopiero, kiedy usłyszałam parę fraz o wczorajszej nocy Claudii. Cóż, nie ograniczyła się do zakurzonych książek i bólu oczu z powodu godzinnego wertowania stron.

Dlaczego każdy mógł być szczęśliwy? Sim miała zakochanego w niej przyjaciela, Claudia dała się namówić na spotkanie z Jonasem i bynajmniej tego nie żałowałam, a ja…byłam w euforii póki nie postanowiono mi ją wywieźć do Ameryki. Inny kontynent! Dzielić nas więc będą miliony mil i tuziny metrów sześciennych wody. Nie potrafiłam się nawet pocieszyć cudami techniki, bo  czym jest Internet w porównaniu do prawdziwej bliskości? Czy…jak mogłam o tym wcześniej nie pomyśleć: czy Miles będzie chciał ze mną dalej rozmawiać? Nie miał przecież odpowiedniego powodu by wyjechać. Nie zrobiłam nic złego,  jakim więc sposobem znajdował się teraz w samolocie do Nowego Jorku? Czysty kaprys? Dość tych pytań! Każde kolejne bowiem będzie żądało swojej własnej odpowiedzi, modyfikowanej pięć razy, tak by odzwierciedlała prawdę.

Tymczasem drzwi do pokoju Claudii były otwarte; leżałam na miękkiej pościeli, rozpaczając nad wczorajszym wieczorem i podsłuchując szepty dnia dzisiejszego. Claudia opowiadała Sim o oglądaniu gwiazd z Jonasem, o swoich wyrzutach sumienia w stosunku do zdrady Szekspira i o żalu do losu, że jej adorator musi wyjechać za kilka godzin. Niebawem zmieniły język, bo najprawdopodobniej Marcel pojawił się w salonie. Nie spieszył się, chociaż wiedział dobrze, że musi zdążyć na lotnisko. Pożegnania Sim i Marcela były zazwyczaj bardzo krótkie. Żyli w przekonaniu, że nie ma potrzeby eksponowania żalu rozstania na zaledwie parę dni. Wiedzieli przecież, że gdy tylko Marcel wyląduje w Mediolanie, powiadomi o tym przyjaciółkę i zaproponuje wieczorną rozmowę. Mogłam więc tylko przypuszczać, że stali w korytarzu i przytulali się na zapas, po czym obiecywali sobie rychły kontakt. Drzwi się zamknęły lekko i dość cicho, a po dziesięciu minutach telefon Sim już sygnalizował pierwszą wiadomość.

Uśmiechnęła się do wyświetlacza oświetlającego jej twarz, pewnie nawet o tym nie wiedząc. Wiadomości nie przestawały przychodzić, a ich dźwięk  zaczynał doprowadzać do szału samą Sim. Widać, nie mogli się pożegnać. Myślę, że ani ona, ani on, nie wiedzieli jak daleko zabrnęła ta…przyjaźń? Nie ja powinnam to ocenić, ale jak na moje oko - romans kwitł, powoli, ale coraz dojrzalej. Czy tylko ja to widzę? “Szczęściara” - chodziło mi wciąż po głowie. Łzy już nie ciążyły tak bardzo powiekom, nos pozostał przykryty koniecznym makijażem, myśli pozostały te same. Trzeba jednak wrócić do życia, a przynajmniej do jego pozorów. Nikłe śniadanie, które zjadłam, miało być dawką energii na cały ten niechciany dzień. Starałam się wyglądać i zachowywać dość normalnie, tłumacząc sobie, że niedługo nawet przyjaciele będą mieli mnie dosyć. Wyszykowałam się do wyjścia, zabrałam aparat, torbę. Musiałam zacisnąć zęby, wysłuchać nieco plotek, które wbrew pozorom były dość pocieszające, a rozpacz powoli przeradzała się w złość.

Przeżyłam jednak; codzienność pozwoliła mi zapomnieć o końcu świata, zadania przyjmowałam z większym entuzjazmem, chętnie przebywałam wśród ludzi. Dość szybko zrozumiałam, że najlepszą receptą na złamane serce jest poświęcanie większej uwagi rzeczom, o których nie myślało się zbyt często. Mimo wszystko, chciałam godnie pożegnać ten Tydzień Mody. Zabrałam z agencji moje rzeczy, powiedziałam do widzenia katedrom i halom, w których odbywały się pokazy i… Chciałam przejść przez Londyn z zamkniętymi oczami. Big Ben przypominał mi nasze spotkania, podobnie jak kolumna Nelsona, Oxford Street, a nawet niewinny Buckingham Palace stał się nieznośny. Nie wspomnę już o kawiarniach, w których piliśmy herbatę czy klubach, gdzie przetańczyliśmy niejedną noc. To wszystko zdarzyło się ledwo parę dni temu, a dzieliły mnie od tego już całe wieki, gruba okładka księgi, która opadła z trzaskiem na wyraz koniec. Najgorsze jest to, że nie mogłam zrozumieć powodu tego wyjazdu. Miles miał wszystko, co wydawało mi się, że chłopak chce mieć: wierność, oddanie, namiętność, wsparcie. A teraz nie ma jego, podmiotu sprawczego.

Sim, tak jak rano mi obiecała, została w domu. Wiedziałam dobrze, że miała dzisiaj kolację ze swoimi przyjaciółmi, jednak z tego co się mi powiedziała, grzecznie podziękowała, usprawiedliwiając się nieznośnym bólem pleców i zmęczeniem. Nie wiem, jak na to zareagowali jej znajomi, ale ja poczułam się automatycznie lepiej. Na tę kolację miała iść też Claudia, ja też powinnam, ale oświadczyłam wieki temu, że jestem już umówiona. Zostałyśmy więc w mieszkaniu we trzy, z ciszą przygłuszaną dźwiękami pianina, wibracjami dwóch telefonów i ignorowaniem ich przez właścicielki. Claudia uwielbiała siedzieć w ciemności, oświetlać pomieszczenie jedynie małymi świeczkami i monitorem komputera. Nasz ostatni wspólny wieczór też miał tak wyglądać – kakao zamiast kolacji, materac zamiast krzeseł, cichy smutek zamiast śmiechu. Bo w gruncie rzeczy, każda z nas cierpiała z powodu rozstania. I mimo, że hiperbolizuje, miałyśmy lekki niedosyt; Claudia dopiero co poznała Jonasa, dopiero co liczyła z nim gwiazdy na niebie i pozwalała mu bawić się swoimi złotymi włosami, a dziś musiała żegnać go w progu swoich drzwi. Sim dopiero co spędziła noc owianą tajemnicą, wyleczyła Marcela z przeziębienia i pożegnała go dziś na lotnisku. Aż w końcu ja, osoba, która najjawniej się bawiła i najwięcej straciła, nie wiadomo na ile.

Próbowałyśmy być pogodne, ale kolejne wiadomości psuły humor każdej po kolei - Sim i Claudii przypominały o rozstaniu, mnie o wczorajszym wieczorze. Dwadzieścia cztery godziny nic nie zmieniły, utwierdziły tylko wszystkich w przekonaniu, że obdarzyli Milesa zbyt wielkim zaufaniem. Sim była zdolna go nienawidzić, chociaż jak na razie powtarzała jedynie, że nie trzeba wyciągać pochopnych wniosków. Ale ja wyciągnęłam ich za dużo, by nagle o nich zapomnieć. Czułam się opuszczona.

Problemy runęły jak domino i ciągnęły za sobą kolejne skutki. Przecież można jakoś zapełnić czas i pustkę, albo przynajmniej tymczasowo pozbierać resztki swojej dumy i zdrowego rozsądku. Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd: Może miałam nie pozwolić mu odejść czy może liczył na rychłą rozpacz i dzikie błagania? Jedynie poduszka i biedne ucho Sim mogły usłyszeć żale i pytania. Nowe starania zazwyczaj ciągnęły za sobą więcej łez i więcej smutku. Wszystko się zmieniło; była wielka balanga, niejeden pocałunek i stanowcze słowa, pozostały smaczne ciastka, sześć wyprostowanych nóg na stoliku i Sherlock w telewizorze. Jednoczyłyśmy się w uczuciach i razem próbowałyśmy zapomnieć o jakichkolwiek smutkach. Widok zza okna niewiele różnił się od tego w telewizorze, a dźwięk przekrzykiwał się z szeptami. Ciepłe kakao nadało słodkiego snu na powieki, wtuliłam więc głowę w miękki materiał poduszki i prawdopodobnie usnęłam chwilę przed zakończeniem ostatniego odcinka. Rutyna.

Otworzyłam oczy. Kolejny dzień? Jakaś dobra dusza okryła mnie kołdrą, zabrała kubek z ręki i przygotowała walizkę do wyjścia. Dzień dobry, chociaż może już, do widzenia?

2 komentarze: