Nic nie zapowiadało katastrofy.
Niebo przez ostatnie dni było całkiem łaskawe i czyste, deszcz padał nieczęsto
i niechętnie, gwiazdy wynurzały się zza kąta kamienic pięć minut po ósmej,
kiedy zabójczym biegiem próbowałam dostać się w okolice pomnika Nelsona. I
jakkolwiek byłabym zmęczona, nogi same goniły przeznaczenie, policzki unosiły
się lekko w górę, a ból w kostkach znikał. Czasem zjawiałam się z ciężką torbą
pełną aparatów, coli i swetrów, czasem w wytwornej sukience z kopertówką w ręce.
Zawsze starałam się być na czas. Bo żyłam nocnym życiem. Żyłam od dwudziestej.
Spotykałam się już z Milesem
codziennie. Nie miało to znaczenia na ile, byleby odprowadził mnie do domu,
porozmawiał chwilę i pocałował w policzek. Albo i usta. Życie wydawało się wręcz
zabawnie cukierkowe, kiedy uświadamiałam sobie, ile szczęścia spadło na nie z
hukiem. Nie miałam zbyt wielkich wyrzutów sumienia zostawiając Sim w domu;
wiedziałam przecież, że lada dzień znajdę ją śpiącą na ramionach Marcela i mimo,
że jeszcze nie miałam sposobności zobaczenia tego widoku, odliczałam dni, jak
każdy przeciętny mieszkaniec ziemi robi to w Sylwestra. Może nie nastał Nowy
Rok, ale z pewnością nowość unosiła się gdzieś w powietrzu. Czyżby tlen wpadł w
modowy trans i kupił nowe trendy Londynu czy może azot spróbował przekreślić
swoje dotychczasowe życie grubą linią? A może to właśnie ja oddychałam nowymi
nozdrzami, które mogły się przytulić do płaszcza Milesa co wieczór? Oczywiście,
tyle radości przecież przysporzyło mi zwiedzanie Londynu o północy czy jedzenie
bananów o czwartej rano. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – liczyło się tylko
to, że z nim jestem.
Ten rodzaj rutyny bardzo mi
odpowiadał i nie zamierzałam zmieniać nawet sekundy notorycznie powtarzających
się myśli i uśmiechów. Uwielbiałam zapach płaszcza, w który wtulałam się
każdego wieczora i mimowolnie trwałam w nim, zatracałam się jak w jakiejś
ekstazie, roześmiana i szczęśliwa. Tak, Miles stanowczo stał się moim
narkotykiem, powoli docierał do moich neuronów i zabijał je przeszywającym
wzrokiem tuż przed drzwiami mieszkania. Każda kolejna razem spędzona impreza,
kolejne wspólne tańce, Księżyc za chmurami nad Tower Bridge, wszystko to
napełniało moje serce jakimś nowym, nieznanym uczuciem. Strach został
zapomniany, a ja otworzyłam się i zaufałam. Nie było ratunku, w każdym razie,
dla mnie nie było. Jak wiadomo, życie
pisze własne scenariusze, a moje pióro kołysało się w obłokach i zakreślało
bliżej nieokreślone kształty. Kiedy było ciemno, kiedy Księżyc gasł za gęstą
mgłą, a chłód potrafił zarazić nas lekkim dreszczem, ręce coraz częściej
splatały się w zgrabną jedność. Tony słów, wykrzykników i przecinków docierały
z płuc dwóch uzależnionych już od siebie osób.
Tak też miało być tego wieczora.
Dwudziesta wybiła, zamieniłam poplamiony kawą sweter na inny, który akurat
pomieszkiwał ukradkiem w mojej torbie, czekałam przy bramkach do London Eye, aż
zjawi się ucieleśnienie mojego szczęścia na ziemi. Sim trochę się przerażała,
gdy widziała, że radość sprawiają mi aż tak proste rzeczy jak herbata o poranku
czy dobrze zrobione zdjęcie, ale jak człowiek przepełniony jest endorfinami po
uszy, to nawet znajdzie pozytywne strony w zimnym deszczu o północy. A ja byłam
przepełniona wszelkimi uczuciami, ambiwalentnymi, zmiennymi; raz cieszyłam się
z nadesłanej wiadomości, po czym po dziesięciu minutach następowała mroczna
rozpacz z powodu braku komunikacji z chłopakiem. Kiedy widywałam się z Sim,
wyczerpywało to jej cierpliwość. Pewnie słusznie.
Wydawało mi się, że wyglądam w
miarę dobrze jak na spędzenie parunastu godzin poza domem. To nic, że sweter
pomiął się w walizce, torba była wypchana po brzegi, a stare czarne trampki
trochę już podarte. Nie miałam sił by trzymać się konsekwentnie na nogach w
ostatnich tchnieniach tegorocznego Tygodnia Mody. Ile jeszcze zostało dni w
Londynie? Ledwo trzy. Właściwie dwa i jedna szósta. Aż żal żegnać się z tym
miastem, które teraz znaczyło dla mnie zdecydowany powiew nowego wiatru. Ale
przecież w Paryżu nic się nie zmieni! Znów poczuję, że to miasto miłości.
Miles zjawił się z lekkim
spóźnieniem, ale nie przeszkadzało mi to; chciałam patrzeć na jego starania,
nie drobne niedociągnięcia jak czekanie czasem w zimnie, a raz nawet w deszczu.
Rozumiałam, że nie łatwo jest wyjść z kulis pokazów, że trzeba czasem komuś pozować,
wciąż nienagannie wyglądać. Liczyło się tylko to, że mogę z nim spędzić
wieczór, swobodnie porozmawiać, przytulić się do jego wątłych ramion i poczuć
jego usta na moich. Przyjechał uśmiechnięty, ale zdenerwowany. Tłumaczył się
korkami i irytującym go wydarzeniem, ale czułam, że jest nieswój. Był dziwnie
niespokojny, myślami gdzieś indziej, spłoszony. Machnęłam jednak ręką, każdy
mógł mieć przecież gorszy dzień.
Próbowałam nie wierzyć swojej
intuicji i cieszyć się jednymi z ostatnich chwil w angielskiej stolicy mody.
Jednak jak bardzo bym się nie okłamywała, to zdążyłam poznać Milesa na tyle, by
wiedzieć, że codzienna atmosfera wywróciła się do góry nogami. Podtrzymywałam
rozmowę, zadawałam mnóstwo pytań, ale jego uśmiech wydawał mi się nieco spięty
i niepewny. Wzrok utkwiony w moich policzkach, gdy pełna emocji opowiadałam coś
zupełnie nieznaczącego, sprawiał, że moje serce aż gotowało się do wyskoczenia
lewą i prawą komorą. Tym bardziej rozrywane było na kawałki, kiedy chłopak nie
wyglądał na pełnego szczęścia i euforii. Zapominałam po czasie o tym dziwnym
przeczuciu, choć w duchu nieustannie zastawiałam się, co się wydarzy -
przecież, coś musiało, życie nauczyło mnie odczytywania pewnych znaków. Z jednej strony robiłam sobie wielkie nadzieje,
z drugiej trochę bałam się tego, co nastąpi. Może usłyszę jakieś słowa, może
nareszcie coś oficjalnego? Czas mijał, klepsydra tonęła w Tamizie, a ja tak
bardzo nie chciałam odrywać się od rękawa czarnego płaszcza.
Nasze spotkania zazwyczaj polegały na przesiadywaniu w kawiarniach, restauracjach lub innych miejscach,
jakie oferował Londyn nocą. Rzadko chodziliśmy do klubu, szukając bardziej
intymnej atmosfery niż rozrywki. I gdziekolwiek byśmy nie szli – czy do kina,
czy do teatru, w końcu zawsze zmierzaliśmy do miejsca, gdzie można było dobrze
zjeść. Bo wbrew pozorom, pasją obojga było jedzenie, jakiekolwiek. Stolik dla
dwojga, ja udawałam że mam żołądek wielkości orzecha, a Miles że bardzo smakuje
mu mięso, z przezorności. Później namawiał mnie na spacer z jego psem i
odprowadzał aż do drzwi domu z niedosytem kolejnego spotkania.
Tak też było dzisiaj – najpierw
kawiarnia, duże kawałki ciasta czekoladowego, owocowa herbata i ciche echo
otaczającego nas gwaru. W trakcie rozmowy chłopak rozluźnił się i rozchmurzył,
a ja odetchnęłam z ulgą. „Pewnie miał zły dzień. Też taki wydawało mi się od
rana mieć.” – pomyślałam. Przez ułamek godziny wydawał mi się normalny; zaczął
się śmiać, głaskał moją rękę. Zmieniła się jedynie jedna rzecz – ani słowem nie
wspomniał Paryża. O tyle było to dziwne, że dotychczas snuł plany naszego
powrotu, naszych spotkań, wszystkiego wspólnego.
Ale kto by na to zważał? Byłam w stanie mu wybaczyć ten mankament jego
kokieterii, byleby tylko miał dobry humor.
Gdy zamierzał mnie odprowadzić do
domu, znów stał się nerwowy, a ja znów zaczęłam szukać źródła jego irytacji.
Przecież nic się między nami złego nie stało, a skoro tak to… to musiało się
dziać coś dobrego! „Może chce mi zaproponować związek?” – pomyślałam. – „Oczywiście,
musi o to chodzić! Denerwuje się, bo jest nieśmiały, może obawia się czegoś, a
może to po prostu dla niego krępująca sytuacja? Jakikolwiek byłby jego powód,
ja już odgadłam jego zamiary!”. To działa jak łańcuch – myśl automatycznie
poprawiła mi humor, przywiodła uśmiech z powrotem na twarz i nawet nie
zauważyłam coraz większego zdenerwowania chłopaka w miarę zbliżania się do
domu. „To oczywiste, że jest coraz bardziej nerwowy, niedługo przecież
przyjdzie ten moment, kiedy będzie musiał mi zaproponować związek! Też przecież
się denerwuję, ale postaram się nic mu nie pokazać i udawać pełne zaskoczenie”
– mimo, że niezdrowo zawczasu zgadywać zamiary drugiego człowieka, ja robiłam
to za całkowitą zgodą swojego sumienia. Muszę tylko udawać, że naprawdę na to
nie wpadłam.
Stanęliśmy przed drzwiami
kamienicy. Widziałam, jak drżą mu ręce, jak spogląda na zegarek i poprawia
kołnierz płaszcza.
- Ag, muszę ci coś wyznać.
Tak! To właśnie ten moment!
Powinnam kręcić nosem z powodu zastanawiania się czy zaczerwienić się i zgodzić
od razu?
- Ag, proszę tylko, żebyś mi tego
nie utrudniała. – mówił dalej – Ja…wyjeżdżam. Wyjeżdżam z Barbarą do Nowego
Jorku.
Zaniemówiłam. Czy najpierw mam go
uderzyć w policzek, żądać wyjaśnień pokroju kim
jest Barbara czy odejść bez słowa? Jak śmiał mnie zdradzać! Miałam ochotę
pobić go tuż przed drzwiami frontowymi budynku. Chciałam krzyczeć, przeklinać,
znów krzyczeć, aż w końcu przeklinać. Tymczasem milczałam.
- Masz inną?
- Ag, nie bądź niemądra!
Owszem, byłam niemądra, a zdałam
sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy przypomniałam sobie, kim jest Barbara.
Nowa rywalka. Czarny buldog francuski.
Miles zatracił poczucie humoru i
nawet niewinny żart odnośnie mojej pomyłki zdawał się nie na miejscu. Chciałam
jednak coś powiedzieć. Cokolwiek. Słowo, jakiś wyraz gniewu, a może po prostu
zwykłe pożegnanie. Właśnie... pożegnanie? Nie zdrada była Milesowi w głowie,
ale powoli docierała do mnie część druga: wyjeżdżam.
Jak to? Na zawsze? Mój świat nagle runął, choć mam świadomość infantylności
tego stwierdzenia. Miłość była uczuciem, które szczególnie kreowało moją teraźniejszością,
idealną w każdym calu swoich sekund. Tyle czekałam na prawdziwe uczucie, a znów
zostaję z niczym! Poczułam, jak wszystkie emocje gromadzą się w moich
świecących oczach, przeszedł mnie dreszcz, który sprawił, że zakręciło mi się w
głowie.
- Jak to? Na zawsze?
- Ag, proszę, pozwól mi już odejść. Przepraszam.
Prawdopodobnie widział łzy, które
spływały po moich policzkach, zostawiając wilgotną ścieżkę po całej długości
twarzy. Nienawidziłam tego uczucia, kiedy nie mogę wydusić z siebie słowa.
Gardło tonęło w wodospadzie smutku, przynosząc kolejne, coraz gorsze myśli.
Jedno słowo wywołałoby wybuch tego gotującego się krateru, a tego nie chciałam.
Patrząc na Milesa z wciąż drżącymi rękami, szastały mną skrajne emocje - jeśli
można kochać i nienawidzić w tym samym czasie, to właśnie to działo się
wewnątrz mojego zapłakanego mózgu. Staliśmy po prostu naprzeciw siebie, bez
ruchu, bez słowa. Złapał mnie za ramię, kiedy ocierałam łzę. Po co zrobił to
wszystko? Rozkochał mnie w sobie, po to by teraz wyjechać i zapomnieć? Czułam
się jak zabawka, wypożyczona na czas, kiedy nie miał nikogo przy sobie. Jeśli
szukał rozrywki to zapukał pod zły adres, a najgorsze jest to, że drzwi były
otwarte już na oścież. Nie chciałam go widzieć. Życie uczyło mnie konsekwentnie
zachowania resztek honoru, więc jedyne co postanowiłam zrobić to wyszeptać
ciche żegnaj, odwrócić się i odejść
bez słowa.
W końcu nie powiedziałam nic,
uznając, że łzy są dość wymowne i zastępują idealnie każde słowo. Pobiegłam do
drzwi i zamknęłam je z hukiem. Miles coś próbował krzyczeć, przepraszać, ale co
mi po tym wszystkim, jak już do mnie nie należy? Wbiegałam po schodach
niedbale, potykając się parę razy i hamując spazmatyczne ataki co kilka kroków.
Nie wypiłam ani kropli żadnego trunku, ale mimo to świat wirował na tyle
groźnie, że nie mogłam dojść do swojego łóżka. A tylko tego teraz pragnęłam;
miękkiej poduszki, cichego pokoju i snu. Miałam już spędzać noc na klatce
schodowej, kucnęłam nawet na schodach, pozwalając łzom ułożyć się na moim
swetrze. Przypomniałam sobie wszystko: to nieporadne pożegnanie, ani krzty
dumy, ten uśmiech zdenerwowania po pierwszym wyjeżdżam. Dodało mi to tyle energii, że z napadem furii za rękę
zbiegłam na samą górę, trzasnęłam drzwiami i…i poczułam się bezpieczna. Mimo,
że siedziałam na podłodze, próbując siłą woli zdjąć buta, czułam się znacznie
lepiej. Byłam zdyszana od biegu, załamana, odczuwałam zimno i ciepło na zmianę.
Gdy wtuliłam się w ramiona Sim, poczułam przez moment spokój.
Próbowała mnie zapytać, co się
stało, ale nie miałam ochoty przeżywać od nowa tego wieczoru. Wyszeptałam
proste wyjeżdża, i mimo że zapewne
nic z tego słowa nie wywnioskowała, postanowiła nie pytać. Trzymała mnie mocno
w swoich ramionach, głaszcząc po głowie i próbując uspokoić. Zdjęła mi buty,
gruby sweter, pomogła wstać. Wtedy dopiero zauważyłam, że patrzy na mnie
stojący w drzwiach Marcel. A jednak był tutaj! „To trochę zastanawiające, że
spotkali się dopiero wtedy, kiedy nikogo nie było w mieszkaniu” – pomyślałam.
Patrzyłam na niego jak na stojący cień, ledwo widoczny przez przygaszone
światło; Sim wydała mu polecenie, by zrobił herbatę, a tymczasem ona zaprowadzi
mnie do pokoju. Nie umiałam się wtedy cieszyć z niczego, ale świadomość, że mam
przy sobie swoich przyjaciół, do tego właśnie tę dwójkę, podniosła mnie na
duchu.
Skorzystałam z ładnie ułożonej
pościeli w kwiaty, leżącej na łóżku - rozścielona kołdra, dwie wydęte poduszki,
wszystko w idealnym porządku. Czyżby ktoś miał na niej spać? Niestety, nie
przyszło mi wtedy nic takiego na myśl, skuliłam się w kłębek, a myśli nie
dawały mi spokoju. Utkwiłam wzrok w oknie, a na poduszkę spłynęło parę
ociężałych łez. Nie powinnam się więc dziwić, czemu Sim wciąż mnie uspokajała i
szeptała, że wszystko będzie dobrze. Te proste słowa najbardziej do mnie
trafiały, przedzierały się przez litry łez i pozwalały myśleć, że kiedyś może
tak naprawdę się stanie. Sztukę pocieszania Sim miała w małym paluszku i nikt
jej nie dorównał w dodawaniu mi otuchy. Wystarczyło, że powtarzała mi w kółko,
że razem jakoś ze wszystkim sobie poradzimy.
Choć obraz był coraz bardziej
niewyraźny, podzielony na różnorodne piksele, chwyciłam do ręki gorącą,
przesłodzoną herbatę z cytryną. Dziękuję
było jedyne, co byłam w stanie odpowiedzieć. I nawet jeśli wypowiedziane słowa
były znikome, to Sim zrozumiała. Zgasiła światło, zapaliła lampkę i trzymała
mnie za rękę, siedząc tym razem na krawędzi łóżka. Ciepło robiło mi się na
sercu, gdy wiedziałam, że zawsze mam na kogo liczyć; przyjaciół, po których
zachowaniu zaczynałam wnioskować, że dla siebie są kimś więcej niż
"znajomymi". Gdybym tylko mogła coś powiedzieć, to bym ich o to
zapytała, ale usnęłam zanim zdążyłam rozproszyć chmarę czarnych myśli, morze
łez, mały sztorm w moim mózgu, obejmując Sim i słuchając pocieszających słów
Marcela.
Nie wiem co mógł pomyśleć
mężczyzna na mój widok. Taka rozpacz była rzeczą stricte należącą do kobiet,
czemu więc chłopak mógłby umieć pocieszać w rozterkach miłosnych? Ale przecież
chłopak też człowiek, zdolny do współczucia i lekkiego oburzenia. Nie dał
jednak po sobie poznać, że też coś zrozumiał i nadal mówił ogólnikami, tymi
typowymi kłamstwami wpisanymi do kodeksu dobrej duszy. Zrozumiałam, dlaczego
Sim go tak bardzo lubi; był skomplikowany i kontrastowy, przypominał samotnego
kota bawiącego się realiami jak schwytaną myszą, ale umiał zrozumieć czyjąś
rozpacz. Był rodzajem wsparcia, i mimo że wielu mogło się zdawać, że słowa Sim
i Marcela nie mają znaczenia, sama świadomość ich obecności pokrzepiła mnie w
tym stanie. Nie zniosłabym widoku pustego mieszkania.
Nie wiedziałam o tym, że Marcel
miał gorączkę. Nic, co działo się tamtego wieczoru, nie było dla mnie jeszcze
odkrytą tajemnicą; postanowiłam więc zachować Sim bardziej dla siebie niż dla
niego. Potrzebowałam przyjaciółki. Potrzebowałam się do niej przytulić, położyć
głowę na jej ramieniu i zasnąć spokojnie. Kiedy oczy zamykały mi się od snu,
przestraszyłam się samotnej nocy i pustego łóżka. „Będę z tobą spała, bądź
spokojna.” – wyprzedziła moje pytanie jak zawsze, sama z własnych doświadczeń
przecież wiedziała, czego potrzebuje dziewczyna o złamanym sercu. A moje
przypominało stłuczony żyrandol, którego szkoło odbijało obrazy krzywego
zwierciadła – kłamstwo, wielki teatr i buldoga. Miałam ochotę bić pięściami w
poduszki, i robiłabym to z chęcią, gdyby pozwoliły mi na to siły. Sim pomogła
mi przebrać się w piżamę i ułożyła do snu. Przyznam, udawałam trochę, by
pozwolić jej szybciej pójść do Marcela. Słyszałam jak rozmawiali, jak Sim brała
kubek z szafki i jak trzepie kołdrę. Gdy jednak obudziłam się rano, leżała
wciąż śpiąca u mego boku. Przebudziła się wtedy, kiedy spróbowałam wstać z
łóżka, ale nie była zła z powodu przerwanego snu.
Zbudziłam się z tym przerażającym
uczuciem, gdy oczy są wciąż zamknięte, a umysł już opowiada historię porażki na
nowo. Spałam spokojnie, ale wstałam z wyrazem goryczy i zawodem na rzęsach.
Było za wcześnie by płakać; świadomość jeszcze w pełni nie rozciągnęła się na dzień dobry, a wieczór
był na razie dalej koszmarem, gorszym od powtarzającej się sceny czy strasznego
filmu. A moja tragedia odżyła jakieś dziesięć minut później, gdy na białym
suficie malowała się sceneria Tamizy, pożegnanie i czekoladowe ciasto z owocową
herbatą. „Zostanę abstynentem czekolady przez całe lata!” – pomyślałam zbyt
pochopnie, przez co zrobiło mi się głupio, kiedy połknęłam śniadanie składające
się z kanapek z nutellą. Całe szczęście, że rozmazany obraz przerwał cichy głos
Sim; miała włosy w nieładzie, oczy wciąż przymknięte, przykrywała się kołdrą.
Nie chciałam, podobnie jak ona, zaczynać dnia od przykrych przeżyć, zapytałam
więc o Marcela. Wiem, że mając świadomość, co się stało, Sim uważała za nietaktowne
mówić o swoim szczęściu, przemogła się jednak, gdy zobaczyła, że chcę jej
posłuchać. Opowiadała mi więc o gorączce, o zasypianiu w jego ramionach i
„przełomowej rozmowie”. Gdy spałam, leżała razem z nim na kanapie, przytulając
i ocierając pot z jego czoła. Nie wypuścił jej chętnie spod swojej kołdry, ale
nie marudził, gdy odchodziła. Wiedział, że potrzebuję jej bardziej od niego.
Z lekko przyśpieszonych i
nerwowych słów, mogłabym wywnioskować, że nie pożegnali się szybko, tylko wręcz
czule i subtelnie. Sim nie zdradziła mi szczegółów, jednak od razu pomyślałam,
że musieli się pocałować. Gdyby podpiąć mnie pod
kardiogram, bicie serca i uczucia przypominałoby pewnie prostą linię, jednak naprawdę
chciałam posłuchać o tym, że wciąż jest między nimi uczucie, dowiedzieć się, że
jest szczęśliwa. Muszę też przyznać, że każda rozmowa, która pozwoliła mi nie
myśleć o wczorajszym spotkaniu, była wybawieniem. Moja nagła depresja
dochodziła do stanu krytycznego, i bynajmniej nie z powodu szczęścia mojej
przyjaciółki! Byłabym głupia, gdybym zazdrościła jej tych emocji. Tylko one pokrzepiało mnie na duchu w tym momencie,
mimo że wydawałam się nieco nieczuła, co wynikało ze zmęczonych oczu i
ogromnego bólu głowy. Gdy Sim opowiadała o wczorajszym wieczorze, paru
przytuleniach i ciepłych słowach, ja już snułam plany w przyszłość;
"zostanę starą panną" stwierdziłam, choć w dzisiejszych czasach
określiłabym to bardziej kobietą sukcesu
i przy takim założeniu trwałam. "Nigdy więcej mężczyzn". Przecież to
ten był największą miłością mojego życia.
Fashion Week miał właśnie przeżyć
swoje zwieńczenie, a ja patrzyłam na swoje odbicie w lustrze, na zapadnięte
oczy, czerwony nos i rozczochrane włosy. Zdecydowanie nie nadawałam się na
obcowanie z ludźmi mody, nawet najbardziej przepity model wyglądał bardziej
przyzwoicie. Tak czy inaczej, nieuniknione było wyjście z domu… ale co, jeśli
go spotkam?
- Sim, nigdzie nie wychodzę.
Lepiej będzie, jeśli zacznę pakować walizkę. - usiadłam na łóżku i niedbale
wrzucałam kolejne rzeczy do torby. To niedorzeczne zachowanie, ale przetłumacz
to dziewczynie o złamanym sercu.
- I wyjedziesz do Nowego Jorku? –
niepotrzebnie zadrwiła.
Znów zbierało mi się na płacz.
Czy naprawdę nie mogła być mniej cyniczna nawet teraz? Sumienie na szczęście
ugryzło ją na tyle mocno, że przeprosiła niemal od razu. „Nie powinnam o nim
nawet wspominać. Ale ty nie zmieniasz dziś planów.” – Sim postępowała stanowczo
w takich chwilach; miałam iść do pracy i udawać, że nic się nie stało. „Dobrze,
mamo, pójdę dziś do szkoły.” – taka odpowiedź wręcz wpraszała mi się na usta, ale
jak ją wypowiedzieć, stłumionym, cichym głosem? Usiadłam na łóżku i znów
zaczęłam płakać, tak na dobry początek dnia, żeby zastąpić dawno już
niewidziany deszcz. Znów znalazłam się w ramionach Sim, która twierdziła, że
nic mnie tak nie podniesie na duchu jak śniadanie. Gdy opanowałam kolejną dozę
żalu, pozwoliłam jej pójść sprawdzić, czy Marcel nadal śpi; owszem, spał
głęboko, gdy przyjaciółka pocałowała go w czoło i kazała wstawać. Dziś miał
lecieć do Mediolanu na kolejny Tydzień Mody, a przecież nie był ani gotowy, ani
spakowany. Chętnie zamieniłabym się z nim na miejsce w samolocie.
Wszyscy dzisiaj wyjeżdżali z
Londynu. Modele, dziennikarze, projektanci, styliści śpieszyli na lotniska i
stacje kolejowe by tylko dostać się do włoskiej stolicy mody. Trochę żałowałam,
że nas w tym roku tam nie będzie, ale obiecałam Elizie ten wyjazd już parę
miesięcy temu, nie mogłam się więc wycofać. My miałyśmy zostać częścią rzeszy
niedobitków, którzy będą hucznie kończyć Fashion Week w Londynie, z tą różnicą,
że z pewnością nie będziemy świętować. Ja mam złamane serce, Claudia nadal
spała po nocy w bibliotece, Sim nawet jeśli chciałaby gdzieś pójść, zostanie ze
mną bez słowa narzekań. „Ten tydzień i tak był obfity.” – skomentowała moje
pytanie.
Na szczęście musiałam pójść do
agencji dopiero o jedenastej, miałam więc przed sobą perspektywę spokojnego
śniadania, powolnego ubierania się, pakowania. Oh tak, wrzucałam wszystkie
ubrania z niebywałą pasją i zadowoleniem, jakbym miała zrobić na złość
Milesowi. Też wyjeżdżam, ale do domu! Przy śniadaniu milczałam. Panowała bardzo
dziwna atmosfera, w której każdy nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć; Sim i
Marcel milczeli uparcie po wczorajszym wieczorze, do tego on nie wiedział, co
się ze mną stało, podobnie jak Claudia, która nagle znalazła przy swoim małym,
kuchennym stole trzy dodatkowe osoby. Ja nie miałam wiele pozytywnych sentencji
na poranek, limitowałam się jedynie do zachowania obojętnej twarzy. Kanapki z
nutellą nic nie poprawiły.
Płakałam wprawdzie rzadko w życiu,
jednak, prawdziwy marazm prowadził mój umysł do różnych myśli, gdy działo się
coś naprawdę poważnego; zero uśmiechu, zero emocji. Kiedy Claudia siadała przy
stole, trochę niemrawa i wciąż zaspana, patrzyła na nas jakby nie rozumiejąc,
co robimy w tym samym pomieszczeniu. Dlaczego nic nie mówimy? Wzięła drożdżówkę
z marmoladą, ciepłą kawę, usiadła wygodnie na krześle. Musiało paść tradycyjne co słychać? i równie tradycyjne w porządku. To drobne kłamstwo nic nie
poradziło jednak na moje czerwone i świecące oczy – otwarta księga. Co u mnie słychać?
Najchętniej katapultowałabym się do Paryża, schowała w kolorowej kołdrze,
zabarykadowała drzwi i nie obejrzała żadnego zachodu słońca nad Tamizą.
Oczywiście nie powiedziałam jej tego, podziękowałam za śniadanie i nadal
tkwiłam bez słowa wpatrzona w talerz zapełniony okruchami. Sim otarła łzy,
kazała się uspokoić i przypomnieć z jakiego powodu jestem właśnie tutaj.
Strategia: nie płacz, nie mów, udawaj obecną. Pozostali wymienili parę niezręcznych
słów pomiędzy sobą, każdy patrzył na mnie pytającym wzorkiem, każdy chciał coś
powiedzieć, ale nie znał sposobu na zaspokojenie ciekawości. Uciekłam od ich oczu
i wiszących w powietrzu pytań do ciszy pustego pokoju. Wolałam, żeby wszelkie
informacje zostały przekazane przez Sim czy Marcela i jestem pewna, że tak się
stało. Mruczenie, dobiegające z korytarza, stało się wyraźne dopiero, kiedy usłyszałam
parę fraz o wczorajszej nocy Claudii. Cóż, nie ograniczyła się do zakurzonych
książek i bólu oczu z powodu godzinnego wertowania stron.
Dlaczego każdy mógł być
szczęśliwy? Sim miała zakochanego w niej przyjaciela, Claudia dała się namówić
na spotkanie z Jonasem i bynajmniej tego nie żałowałam, a ja…byłam w euforii
póki nie postanowiono mi ją wywieźć do Ameryki. Inny kontynent! Dzielić nas
więc będą miliony mil i tuziny metrów sześciennych wody. Nie potrafiłam się
nawet pocieszyć cudami techniki, bo czym
jest Internet w porównaniu do prawdziwej bliskości? Czy…jak mogłam o tym
wcześniej nie pomyśleć: czy Miles będzie chciał ze mną dalej rozmawiać? Nie
miał przecież odpowiedniego powodu by wyjechać. Nie zrobiłam nic złego, jakim więc sposobem znajdował się teraz w
samolocie do Nowego Jorku? Czysty kaprys? Dość tych pytań! Każde kolejne bowiem
będzie żądało swojej własnej odpowiedzi, modyfikowanej pięć razy, tak by odzwierciedlała
prawdę.
Tymczasem drzwi do pokoju Claudii
były otwarte; leżałam na miękkiej pościeli, rozpaczając nad wczorajszym
wieczorem i podsłuchując szepty dnia dzisiejszego. Claudia opowiadała Sim o
oglądaniu gwiazd z Jonasem, o swoich wyrzutach sumienia w stosunku do zdrady
Szekspira i o żalu do losu, że jej adorator musi wyjechać za kilka godzin.
Niebawem zmieniły język, bo najprawdopodobniej Marcel pojawił się w salonie.
Nie spieszył się, chociaż wiedział dobrze, że musi zdążyć na lotnisko. Pożegnania
Sim i Marcela były zazwyczaj bardzo krótkie. Żyli w przekonaniu, że nie ma
potrzeby eksponowania żalu rozstania na zaledwie parę dni. Wiedzieli przecież,
że gdy tylko Marcel wyląduje w Mediolanie, powiadomi o tym przyjaciółkę i
zaproponuje wieczorną rozmowę. Mogłam więc tylko przypuszczać, że stali w
korytarzu i przytulali się na zapas, po czym obiecywali sobie rychły kontakt.
Drzwi się zamknęły lekko i dość cicho, a po dziesięciu minutach telefon Sim już
sygnalizował pierwszą wiadomość.
Uśmiechnęła się do wyświetlacza
oświetlającego jej twarz, pewnie nawet o tym nie wiedząc. Wiadomości nie przestawały
przychodzić, a ich dźwięk zaczynał
doprowadzać do szału samą Sim. Widać, nie mogli się pożegnać. Myślę, że ani
ona, ani on, nie wiedzieli jak daleko zabrnęła ta…przyjaźń? Nie ja powinnam to
ocenić, ale jak na moje oko - romans kwitł, powoli, ale coraz dojrzalej. Czy
tylko ja to widzę? “Szczęściara” - chodziło mi wciąż po głowie. Łzy już nie
ciążyły tak bardzo powiekom, nos pozostał przykryty koniecznym makijażem, myśli
pozostały te same. Trzeba jednak wrócić do życia, a przynajmniej do jego
pozorów. Nikłe śniadanie, które zjadłam, miało być dawką energii na cały ten
niechciany dzień. Starałam się wyglądać i zachowywać dość normalnie, tłumacząc
sobie, że niedługo nawet przyjaciele będą mieli mnie dosyć. Wyszykowałam się do
wyjścia, zabrałam aparat, torbę. Musiałam zacisnąć zęby, wysłuchać nieco
plotek, które wbrew pozorom były dość pocieszające, a rozpacz powoli
przeradzała się w złość.
Przeżyłam jednak; codzienność
pozwoliła mi zapomnieć o końcu świata, zadania przyjmowałam z większym
entuzjazmem, chętnie przebywałam wśród ludzi. Dość szybko zrozumiałam, że
najlepszą receptą na złamane serce jest poświęcanie większej uwagi rzeczom, o
których nie myślało się zbyt często. Mimo wszystko, chciałam godnie pożegnać
ten Tydzień Mody. Zabrałam z agencji moje rzeczy, powiedziałam do widzenia katedrom i halom, w których
odbywały się pokazy i… Chciałam przejść przez Londyn z zamkniętymi oczami. Big
Ben przypominał mi nasze spotkania, podobnie jak kolumna Nelsona, Oxford
Street, a nawet niewinny Buckingham Palace stał się nieznośny. Nie wspomnę już
o kawiarniach, w których piliśmy herbatę czy klubach, gdzie przetańczyliśmy
niejedną noc. To wszystko zdarzyło się ledwo parę dni temu, a dzieliły mnie od
tego już całe wieki, gruba okładka księgi, która opadła z trzaskiem na wyraz koniec. Najgorsze jest to, że nie mogłam
zrozumieć powodu tego wyjazdu. Miles miał wszystko, co wydawało mi się, że
chłopak chce mieć: wierność, oddanie, namiętność, wsparcie. A teraz nie ma
jego, podmiotu sprawczego.
Sim, tak jak rano mi obiecała,
została w domu. Wiedziałam dobrze, że miała dzisiaj kolację ze swoimi
przyjaciółmi, jednak z tego co się mi powiedziała, grzecznie podziękowała,
usprawiedliwiając się nieznośnym bólem pleców i zmęczeniem. Nie wiem, jak na to
zareagowali jej znajomi, ale ja poczułam się automatycznie lepiej. Na tę
kolację miała iść też Claudia, ja też powinnam, ale oświadczyłam wieki temu, że
jestem już umówiona. Zostałyśmy więc w mieszkaniu we trzy, z ciszą przygłuszaną
dźwiękami pianina, wibracjami dwóch telefonów i ignorowaniem ich przez
właścicielki. Claudia uwielbiała siedzieć w ciemności, oświetlać pomieszczenie
jedynie małymi świeczkami i monitorem komputera. Nasz ostatni wspólny wieczór
też miał tak wyglądać – kakao zamiast kolacji, materac zamiast krzeseł, cichy
smutek zamiast śmiechu. Bo w gruncie rzeczy, każda z nas cierpiała z powodu
rozstania. I mimo, że hiperbolizuje, miałyśmy lekki niedosyt; Claudia dopiero
co poznała Jonasa, dopiero co liczyła z nim gwiazdy na niebie i pozwalała mu
bawić się swoimi złotymi włosami, a dziś musiała żegnać go w progu swoich
drzwi. Sim dopiero co spędziła noc owianą tajemnicą, wyleczyła Marcela z
przeziębienia i pożegnała go dziś na lotnisku. Aż w końcu ja, osoba, która
najjawniej się bawiła i najwięcej straciła, nie wiadomo na ile.
Próbowałyśmy być pogodne, ale
kolejne wiadomości psuły humor każdej po kolei - Sim i Claudii przypominały o
rozstaniu, mnie o wczorajszym wieczorze. Dwadzieścia cztery godziny nic nie
zmieniły, utwierdziły tylko wszystkich w przekonaniu, że obdarzyli Milesa zbyt
wielkim zaufaniem. Sim była zdolna go nienawidzić, chociaż jak na razie
powtarzała jedynie, że nie trzeba wyciągać pochopnych wniosków. Ale ja wyciągnęłam
ich za dużo, by nagle o nich zapomnieć. Czułam się opuszczona.
Problemy runęły jak domino i
ciągnęły za sobą kolejne skutki. Przecież można jakoś zapełnić czas i pustkę, albo
przynajmniej tymczasowo pozbierać resztki swojej dumy i zdrowego rozsądku.
Zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd: Może miałam nie pozwolić mu odejść
czy może liczył na rychłą rozpacz i dzikie błagania? Jedynie poduszka i biedne
ucho Sim mogły usłyszeć żale i pytania. Nowe starania zazwyczaj ciągnęły za
sobą więcej łez i więcej smutku. Wszystko się
zmieniło; była wielka balanga, niejeden pocałunek i stanowcze słowa, pozostały
smaczne ciastka, sześć wyprostowanych nóg na stoliku i Sherlock w telewizorze.
Jednoczyłyśmy się w uczuciach i razem próbowałyśmy zapomnieć o jakichkolwiek
smutkach. Widok zza okna niewiele różnił się od tego w telewizorze, a dźwięk
przekrzykiwał się z szeptami. Ciepłe kakao nadało słodkiego snu na powieki,
wtuliłam więc głowę w miękki materiał poduszki i prawdopodobnie usnęłam chwilę
przed zakończeniem ostatniego odcinka. Rutyna.
Otworzyłam oczy. Kolejny dzień?
Jakaś dobra dusza okryła mnie kołdrą, zabrała kubek z ręki i przygotowała walizkę
do wyjścia. Dzień dobry, chociaż może już, do widzenia?
❥
OdpowiedzUsuń:) fajnie piszesz , zapraszam do mnie http://swietllik.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń