piątek, 29 listopada 2013

ROZDZIAŁ 10.




Nic tak nie motywuje do wstania w mglisty, angielski poranek jak krzyk przedzierający się przez ścianę za łóżkiem i jak echo pomnażający się w głowie. Kto inny jak Marcel mógł zrobić nam taką pobudkę? Głupie, cienkie ściany - nie mogłam przestać nakładać wielkiej poduszki na coś uszy. Myślałam tylko jedno: Marcel, dziś nie żyjesz. Można więc wyobrazić sobie reakcję Sim, która mimo wczorajszego wieczora miała ochotę bić pięściami w ścianę. Noc minęła jak pstryknięcie palcem, kiedy to wszyscy zaczęli rozchodzić się po pokojach i, jakby nie było, domach. Gwiazdy świeciły długo, nie alarmując o konieczności wychodzenia spod kołdry. Może powinnyśmy Marcelowi podziękować? Myślę, że wyraz twarzy Sim był wystarczającą odpowiedzią. Wstać jednak trzeba było, bo nie przyjechałyśmy tutaj się bawić! Trzeba dać z siebie wszystko i w tym sezonie! Ale jak to zrobić? Zerwałam się z łóżka tak szybko, że zakręciło mi się w głowie i o mało co nie upadłam na przeciągającą się Sim.

Mam opisać jej humor? Zazwyczaj prewencyjnie wstawała z łóżka obiema nogami, dziś dla zmiany wyskoczyła z niego całym ciałem w poszukiwaniu telefonu. „Nienawidzę cię” – brzmiała pewnie jej pierwsza wiadomość tego dnia. Złagodniała jednak, gdy w ramach odpowiedzi dostała dwukropek i gwiazdkę.

O punkt dziewiątej musiałam znaleźć się dokładnie dwa kilometry stąd. Teleportacja? Mam godzinę, jakimś cudem zdążę, w międzyczasie oczywiście nie odmawiając sobie przyjemności przewrócenia walizki do góry nogami, zrobienia dywanu z ubrań i wybrania [oby!] jakiejś odpowiedniej kreacji. Na szczęście dostałam przywilej skorzystania z łazienki jako pierwsza. I w końcu byłam gotowa; z czarnymi rurkami - ogrodniczkami, białą koszulką, włosami spiętymi w kucyk i aparatem pod pachą. Miałam nadzieję, że uda mi się jeszcze po drodze wstąpić do Starbucksa, – mojego odwiecznego uzależnienia – wypić coś ciepłego, smacznie zjeść i przejrzeć poranną gazetę. Oby zegar się zatrzymał, inaczej będę na czczo!

Z krótkiego wywiadu przeprowadzonego z Sim wynikało, że zobaczymy się dopiero około czwartej po południu. Miałyśmy razem iść na pewien pokaz naszego znajomego, a później na kolację z przyjaciółmi do jednej z najlepszych restauracji w Londynie. „Przez kolejne dni nie będziemy widywać się aż tak często.” – śmiała się Sim.

Zaśmiałam się, a w duchu pomyślałam, że naprawdę ma rację. Pożegnałyśmy się szybko, zarzuciłam mój czarny plecak na ramiona [co było w tym przypadku dużo lepszym wyjściem niż torba] i życzyłam powodzenia, bo pewnością się przyda. Mam nadzieję, że nie obudziłam sąsiadów… Właściwie, mam nadzieję, że nie obudziłam Claudii – sąsiedzi na to zasłużyli.

Wolałam nie skończyć dzisiejszego poranka w zatrzaśniętej windzie, wybrałam więc klatkę schodową i po chwili znalazłam się przy jednej z mniej znanych ulic wschodniego Londynu. Ale właściwie, gdzie ja byłam? Całe szczęście Claudia dała mi odpowiednie wskazówki rozpisane na białej kartce. Wynikało z nich, że powinnam przejść parę uliczek i złapać jakikolwiek autobus z długiej listy. Cóż, w odczytywaniu map nigdy nie byłam dobra. Sprawdziłam najpierw cztery razy czy trzymam ją w dobrą stronę i ruszyłam na odpowiedni przystanka. Po drodze wyposażyłam się, tak jak to zaplanowałam, w gorącą kawę z karmelem. Nie mogłam pożałować sobie też jagodowej muffiny, do której miałam szczególną słabość. Na później! – stwierdziłam, poprosiłam o zapakowanie i schowałam do plecaka. Przecież nie mam czasu, a o linię trzeba dbać. Stałam więc na przystanku, opatulona swetrem i odziana w kaptur, grzejąc ręce ciepłą kawą. Czy to nie idealny obrazek?

I nie było tak, jak w przypadku samolotu – spóźnienie nie oznaczało szczęśliwego przypadku i ochrony życia, autobusy nie rozbijają się przecież tysiące metrów nad ziemią. Chociaż, nie zmienia to faktu, że jadąc kolejnym, uniknęłam czegoś radosnego lub wręcz tragicznego. Ah, za dużo czasu spędzam z Sim! Ocknęłam się dopiero w zatłoczonym korytarzu autobusu, odliczając z niecierpliwością trzy przestanki. W końcu metro! Droga nie była zbyt skomplikowana, musiałam po prostu dotrzeć do jednego z tych budynków, gdzie odbędzie się jeden z pierwszych pokazów. Miałam robić zdjęcia gotowych outfit’ów na modelach…Właśnie, ciekawe kogo spotkam? Obawiałam się zapytać Milesa, czy nasze miejsca pracy się pokrywają. To mogłoby za dużo zdradzić; pomyślałby pewnie, że robię sobie nadzieję na częstsze spotkania. Kiedy człowiek jest zauroczony, zwykle przewiduje myśli tej drugiej strony. Wykreśla numerki w nadziei że odgadnie jego pragnienia czy przemyślenia i wygra miliard euro. W takich sytuacjach każdy jest nieporadnym strategikiem.

Może nie powinnam mówić tego głośno, ale uwielbiam londyńskie metro. Nie wiem, co różni go od innych, ale napis Underground szczególnie przypadł mi do gustu. Dzień rozpoczął się pozytywnie, zważając na fakt, że siedziałam zamiast stać w metrze, jadłam jagodową muffinę zamiast głodzić się do południa i słuchałam muzyki dwoma słuchawkami zamiast jedną w pełni sprawną. Przyzwyczaiłam się już do wymieszania kulturowego w jakim – jakby nie patrzeć – sama brałam udział; Japończyk na lewo, czarnoskóry model na trzeciej, język polski obok mnie. Coś fascynującego kryje się w miejscach, gdzie każdy funkcjonuje podobnie, zachowując cząstkę siebie.

Podróż metrem skończyła się tak samo szybko, jak zaczęła. Razem z wylewającym się tłumem wkroczyłam na poziom zerowy, a moje myśli tkwiące wciąż gdzie indziej, znów zrównały się z terenem. Nie było czasu! Nawet na jakieś rozkojarzenie, tym bardziej na bezczynne stanie. Ruszyłam, ale... co dalej? Na szczęście nie zabrakło żywych drogowskazów, a lekkie spóźnienie widocznie było w modzie. Miałam nadzieję, że nie tylko ja nie jestem obeznana w terenie i podążałam za stałymi bywalcami Tygodnia Mody. Jednak nawet taki amator mapy jak ja potrafił poznawać centrum i docelowy Somerset House na pierwszy rzut oka. Ten widok nigdy nie przestanie zapierać mi tchu! Czasem miałam wrażenie, że nawet Big Ben traci swój urok, gdy stoję przy tej budowli, jeszcze w takim towarzystwie. Ciemne okulary, nieporuszona mina na twarzy, idealne, choć czasem nieco kontrowersyjne stroje. Kto, co lubi.

Nie pozowałam fotografom, nie dyskutowałam na temat modnych krojów tego sezonu, a tym bardziej nie zatrzymywałam się ani na chwilę, po mikro-zawale spowodowanym widokiem zegarka. Pięć minut spóźnienia! Szczęście jednak dopisuje niepunktualnym, szczególnie, gdy ochroniarze wpuszczają bez dokładnych kontroli. Znalazłam odpowiednie osoby w miarę szybko; stresujący się projektant spacerujący bez konkretnego celu, asystentki próbujące pomóc przeszkadzając, znudzeni modele zapełniający kąty pomieszczenia, trzydzieści pięć zapachów jednocześnie. Miałam robić po prostu zdjęcia. Zdjęcia znudzonych modeli, kilka tym tuzinom zapachów, kilka samemu projektantowi. I koniecznie portrety gotowych na pokaz modeli! Później powinnam przejść na koniec wybiegu i zapełniać kliszę z szybkością światła. Proste.

Milesa nie było. Aktualnie przebywał w drugiej części miasta, pewnie szykując się do wyjścia i zapalając kolejnego papierosa. Pierwszy pokaz miał dopiero o trzeciej, tak wczoraj mówił. Znów utknęliśmy sami przy stole, rozmawiając o wszystkim i niczym, obserwując snującego się jak cień Marcela, który najwyraźniej nie od razu miał odwagę dołączyć do Sim. Miles znów opowiadał o Californii, malarstwie, a między wierszami i o potrzebie ustatkowania się. Problem polegał na tym, że nie bardzo wiedział jak to zrobić. Czasem aż dziwnie usłyszeć swoje słowa z ust innych.

Nieustannie próbowałam sobie wmówić, że ludzie nie raz rzucają na wiatr zwerbalizowane myśli i o nich zapominają, a wtedy rujnują moje nadzieje z wielkim hukiem. Rozsądek przegrywał ze wzmożonym atakiem uczuć zbyt często, szczególnie kiedy myślałam nad możliwością, że nie dopada ono tylko mnie. Ale w tej chwili nie wolno mi myśleć o sprawach prywatnych! Miałam się skupić i wykonać najlepsze zdjęcia. Stanęłam pośrodku całego zamieszania, pomiędzy niskimi, wyróżniającymi się wizażystkami, szeregiem ludzi do pomocy i niemal dwadzieścia centymetrów wyższych modeli. Na szczęście aparat na szyi dodał mi pewności siebie i odrobiny kreatywności tego ranka, nabrałam więc powietrza w płuca i wkroczyłam na backstage. Spokój? Pozornie tak, choć w duchu stres i odpowiedzialność do kompletu. Zaczęłam więc fotografować przystojnych mężczyzn w garniturach, swetrach, gotowych na wybieg żywych wieszaków. Jedynie na twarzach i oczach, najczęściej z nudy wpatrzonych w swoje komórki, rysowała się pewna doza spokoju. Jedynie krótki grymas przerywał ten stan, zazwyczaj wywołany poprawkami włosów, ostatecznymi stylizacjami. Atmosfera ukoronowała pracę, ludzie pozowali, znajdowali chwilę, by uśmiechnąć się stojąc obok projektanta czy rzucić nawet krótkie ‘jak się masz?’ . Fakt, że obok mnie znalazło się parę osób, które zdążyłam poznać był bardzo sprzyjający i niedługo po przyjściu chwilowe zachwianie i drżenie rąk zostało pokonane i rzucone w niepamięć - a to już połowa sukcesu!

Stresowałam się mimowolnie; byłam przecież pewna, że wykonam swoje zadania jak należy, a jednak wciąż czarne myśli zasłaniały mi oczy. Nie kręciłam się już jak cień po sali, jak było dawniej, gdy jeszcze nie do końca wiedziałam, co dokładnie mam robić. Lata czynią mistrza. Parę fleszy, trzy ekipy telewizyjne, krótka przerwa na zatrucie świeżego powietrza papierosem. Kolejne zdjęcia, przemijające jak w filmie twarze, ten sam granatowy materiał w drobną kratkę sprowadzany specjalnie z Irlandii. Przy wybiegu kolejne ważne osobistości, klienci, ekstrawagancja i zaproszenia. Sim uważała to za cyrkową komedię, wolała trzymać się z boku i pracować pod osłoną parawanów i komputerów. Nie byłam nastawiona do tego tak cynicznie jak ona, ale czasem uśmiech sam wdrapywał się na twarz, udowadniając, że humoru nie można okiełzać tak łatwo, podobnie jak najwyższy szczyt Himalajów.

Po pokazie zabrałam swoje rzeczy, omówiłam wysłanie zdjęć i jeszcze raz pogratulowałam ledwo trzymającemu się na nogach projektantowi. Ostre powietrze dobrze mi zrobiło po tylu godzinach przebywania w dusznym pomieszczeniu – przepych czasem szkodzi. Na ekranie dwunasta zero jeden i wiadomość od Sim: 17 na Trafalgar Square.

Dobrze, miałam więc prawie cztery godziny. Dużo, niedużo? Biorąc pod uwagę, że zakończyłam pracę w Somerset House i to był jedyny backstage tego dnia wpisany w mój grafik, mogłam odetchnąć i cieszyć się niespodziewaną [pewnie chwilową] poprawą pogody. Założyłam ciemne okulary i zaczęłam się niepoprawnie, nieustająco i nienaturalnie uśmiechać. Co mnie jeszcze czekało? Pierwszy dzień zawsze pozwalał mi przystosować się do rytmu tygodnia i wprowadzić pewien nowy rodzaju rutyny [o ile można coś takiego nazwać rutyną!]. Praca pracą, ale nawet gdybym bardzo się starała - moje myśli i tak były rozganiane przez tego amerykańskiego bruneta. To chyba taki miły przerywnik od skupienia. Kiedy stwierdzałam, że ‘nic tu po mnie’, znalazłam pogiętą mapę Claudii z dna plecaka i ruszyłam do agencji. Ciekawe jak tam sobie radzą?

Radzili sobie dobrze. Kiedy dotarłam na miejsce, Sim już nie było. Podobno poszła do jakiegoś projektanta, omówić kwestię jutrzejszego pokazu. Ah, miło wrócić do starych kątów i zobaczyć dawnych znajomych! Znaliśmy się już lat parę, parę razy do roku spotykaliśmy na wydarzeniach związanych z modą. Była to agencja, z którą bardzo ściśle współpracowałyśmy; nasze losy się splotły z biegiem czasu i tak oto skończyliśmy na wspólnych obustronnych korzyściach kontaktów Paryż – Londyn.

Powitano mnie serdecznie; Louise o mało co nie wywróciła się wstając od biurka, Peter przytulił mnie niemalże w progu, An – jako bardzo żwawa dziewczyna – wykrzyczała coś z pokoju obok. Sim podobno zapowiadała moje przyjście, ale nie było to do końca pewne. Właściwie pierwszego dnia miałam tylko jedno zlecenie. Prawdziwy bal, z prawdziwym walcem, rozpocznie się jutro, kiedy podadzą do stołu trzy pokazy pod rząd od dziewiątej rano, parę castingów w południe, dwa spotkania organizacyjne i imprezę wieczorem.

Można się domyślać, że był to jedynie wstęp i mała zapowiedź wszystkiego, co jeszcze przede mną. Ale jaki miły ten wstęp! To niesamowite uczucie, kiedy rzucają mi się na szyje ludzie, których widzę właściwie parę razy do roku - oczywiście z pełną wzajemnością. Wizyta w agencji była świetnym pomysłem na dzisiejsze południe. Z każdym zamieniłam parę słów, każdy zdradził mi choć cząstkę nowości ich życia. Nie obyło się bez plotek [An i Peter od miesiąca byli parą, jak bardzo mogłam się ucieszyć!] i ciepłej kawy, kolejnej już dziś. Nie pogardziłam, zapas energii przyda mi się na kolejne parę dni i wmawiałam sobie, że już trzeba ją gromadzić. Każda wymówka jest dobra.

Czas od poranka do popołudnia mijał na spotkaniach i rozmowach towarzyskich, i nic nie zapowiadało się na zmiany. Razem z Sim miałyśmy wybrać się jeszcze na pokaz i kolację ze starymi znajomymi. Przyszła więc pora, by jak najszybciej pobiec do mieszkania [a znów siadłam na wygodnej kanapie, zapominając o jakimkolwiek upływie czasu], założyć odpowiednie ubrania, zostawić wszystko, co niepotrzebne i zlokalizować Sim na mapie Londynu.

Znacie ból gonitwy z czasem, który nokautuje co minutę? Okrążenie połowy Londynu w dwie godziny nie było idealnym pomysłem, szczególnie w porze szczytu. Zdyszana dotarłam do domu, potknęłam się o trzy ostatnie stopnie biegnąc po schodach, otwierałam drzwi kluczem do drzwi garażowych. Szybki prysznic zmienił się w prowizorycznie naprawianie przeciekającej na wszystkie strony słuchawki, a sukienka nie chciała się układać na mnie, jak należy. Zresztą, wyobraźmy sobie widok dziewczyny w eleganckiej sukience z aparatem w jednym ręku, paltem w drugim i tostem w buzi w autobusie. Dobry dzień? Musiałam wyglądać naprawdę zabawnie, ale kogo to obchodzi mając dziesięć minut by dotrzeć na Trafalgar Square?

Barwy sygnalizacji na zmianę z wibracjami telefonu. Sim pisała mi milion smsów z zapytaniem gdzie jestem i dlaczego tak długo mnie nie ma. Na miejscu oczekiwałam sfrustrowanej dziewczyny siedzącej nieopodal fontanny i palącej dziesiątego papierosa z kolei, a zastałam uśmiechniętą od ucha do ucha przyjaciółkę spacerującą w tę i z powrotem koło Kolumny Nelsona. Nie powiedziała nic na temat mojego spóźnienia, nawet najdrobniejszej złośliwości! Sim przywitała mnie serdecznym uściskiem, zapytała jak minął dzień i pochwaliła mój wygląd. „Czekałam tu dwadzieścia minut, muszę ci coś opowiedzieć. Trochę przez ten czas widziałam i się dowiedziałam” – a jednak, gdzieś musiała mi to wypomnieć.

Nic dziwnego, że siedząc tyle czasu w jednym z centralnych miejsc Londynu, do tego podczas Fashion Weeku, można zobaczyć wiele ludzi i wiele zdarzeń, a na plotki nie trzeba było czekać długo. Odetchnęłam, że moje spóźnienie zostało prawie przeoczone, a pozytywne nastawienie dodało uśmiechu na wciąż zestresowanej twarzy. Miałam jej tyle do opowiedzenia! Dzieliła nas przecież prawie cały dzień, wizyta w agencji i pokaz. Usłyszałam co działo się z drugiej strony, za kurtyną wysokich budynków, sterty papierów, ostatnich uzgodnień. Przeniosłam się na chwilę za kulisy. Otóż to, backstage przy tym wszystkim, co robione jest przed pokazem w agencji, jest już tylko zwieńczeniem dzieła! Stresujące dopięcie na ostatni guzik. Do obgadania miałyśmy też oczywiście wczorajszy wieczór, którym obie żyłyśmy ,choć po cichu. Zmierzałyśmy szeroką ulicą wypełnioną po brzegi starymi kamienicami i kolorowymi sygnalizacjami świetlnymi, rozmawiając o tak zadziwiającym geście Marcela.

- To nie miało znaczyć coś konkretnego. – Sim już na wstępie przekreśliła moje nadzieje na wyduszenie choć jednego wyznania. – Po prostu chciał być miły. Ani słowa o związku, bo umrzesz dziś w Tamizie, ok?

Pierwsza próba skończona niepowodzeniem. Trudno było nakłonić Sim do zwierzania się na temat swoich uczuć; nie pomógł w tym nawet pocałunek, mętlik w głowie i wczorajszy podarunek. Najprawdopodobniej uważała wszystko za najzwyklejsze przejawy przyjaźni i opiekuńczej miłości, ale miłość zmysłowa z Marcelem pozostawała dla niej wciąż abstrakcją. Swoją drogą, nie mogłam zrozumieć dlaczego tak bardzo broniła się przed uczuciami, swoimi jak również jej przyjaciela. Kiedyś wiem, że bała się miłości i uważała ją za sztuczne zapychanie sobie życia, ale dziś…przecież już z tych błędnych przekonań wyrosła! Z czasem jednak wiedziałam, że sama zacznie rozmawiać na ten temat. Słowa mimowolnie płynęły jej do ust na okrętach speszonych uśmiechów i czerwonych policzków na samo wspomnienie o telefonie, który bez przerwy wibrował od kolejnych wiadomości.

- No odpisz mu! - krzyczałam na przyjaciółkę, gdy starała się ukryć telefon. Po co? Jedna wiadomość ciągnęła za sobą kolejną, a Sim uśmiechała się do telefonu na zmianę z paroma słowami, które miały być odpowiedzią na moje pytania, z czego wynikł wielki chaos. Coś na wzór “która godzina?” z kluczową odpowiedzią “tak”. Czasem miałam wrażenie, że obie trzymamy kciuki za szybki rozwój całej sprawy. Wrażenie, bo przez Sim oczywiście niepotwierdzone. O ile te uśmiechy mogą znaczyć coś innego! Pytałam o szczegóły wczorajszego dnia i nie dowierzałam. Tak bardzo cieszyłam się, że uścisnęłam przyjaciółkę na środku zatłoczonej drogi, co oczywiście spotkało się z wielkim obruszeniem i stwierdzeniem, że nie ma czego gratulować. “Ale pamiętaj, na pokazie wyłącz lepiej wibracje.”- rzuciłam uwagę do Sim, śmiejąc się z zalotów Marcela i przekomarzając się z lekka. „Martw się lepiej o swojego Milesa!” – brzmiała odpowiedź; właściwie zastanowiłam się w tym samym momencie - odkładając żarty na bok - co się dzieje z moim telefonem? Sprawdziłam - pusto.

Zapracowany, niezainteresowany czy sklerotyk? Miles musiał być którymś z wariantów. Z tego co wiedziałam, miał dzisiaj jedynie dwa pokazy i jeden casting, więc…Naprawdę nie można było wysłać ani jednej wiadomości? Tak to jest jak świat zaczyna kręcić się wokół chłopaka; interesuje cię bardziej wiadomość od niego niż pokaz na który właśnie idziesz. I tak było coraz częściej, gdy przyłapywałam się na myśleniu o nim podczas czynności wymagających skupienia. Zamiast kawy robiłam herbatę, zamiast prasować bluzkę, podawałam Sim gotową do założenia sukienkę. Naprawdę nie wiem, jak znosiła to wszystko! To pozwala mi myśleć, że wbrew pozorom aureolę cierpliwości ukrywa nadal w kieszeni.

- A Miles? Pisał? – zapytała przyjaciółka, próbując właśnie obejść kałużę i poprawić sobie potargane przez wiatr włosy.

- Jak na razie cisza. Może nie ma nic do powiedzenia od wczoraj?

- Marny byłby w takim razie z niego artysta.

I jak to zwykle bywa w moim przypadku - jeden dzień bez znaku życia równał się kolejno: domysłom, rozpracowaniem możliwości i okoliczności, a kończył się ogromnym przypływem smutku, który za wszelką cenę starałam się ukryć. Jedna osoba wiedziała kiedy zakładam szczęśliwą maskę - miałam ją właśnie krok od siebie; tylko ona potrafi mi powiedzieć, żebym się trzymała, dodając otuchy, gdy większość przytłacza mnie dodatkowo opowieściami o własnych problemach. Zmieniłam jednak szybko temat, gdy dotarłyśmy na miejsce. “Zapominamy więc o wszystkich problemach i oglądamy te cuda, tak?”. Znów znalazłyśmy się w sali, w której nie można oddychać, jeśli nie trzyma się w torbie dużego wachlarza. Miejsce to samo, perspektywa inna. Tym razem byłyśmy po tej drugiej stronie, na wygodnych siedzeniach w drugim rzędzie.

Miałam na sobie elegancką, czarna koronkową sukienkę, jeden z ulubionych projektów naszego kolegi, młodego talentu na którego pierwszy większy pokaz właśnie szłyśmy. Sim miała czarną sukienkę w kremowe groszki, z długim rękawem i kremowym, zaokrąglanym kołnierzykiem. Jej chude nogi okrywały jedynie cienkie, czarne rajstopy, a obcas czarnych kowbojek stukały o chodnik w jednolitym rytmie. Miała spięte włosy, narzucony płaszcz na ramiona i kopertówkę w ręku – jednym słowem, wyglądała przepięknie. Liczne plusy wynikały z wybierania się na takie imprezy; sama zresztą uwielbiałam ubierać się w te wszystkie cudowne sukienki z miękkich materiałów, robionych ręcznie koronkach i modelowanych specjalnie dla mnie krojach. Na szczęście na zewnątrz nie padało, nie musiałam się więc martwić o przemoczone włosy [szczegół jeden: nie wzięłam ze sobą parasolki] czy wilgotną kurtkę. Za każdym drgnięciem telefonu, policzki Sim robiły się czerwone jak barwy strojów, które miałyśmy zobaczyć dziś na wybiegu.

Oddałam jej wachlarz, i chociaż nie było nawet duszno [jeszcze!], to Sim na pewno przyda się bardziej. “Chociaż stworzysz pozory, że Ci ciepło.” Uśmiechnęła się jeszcze raz patrząc gdzieś daleko, jakby cyklicznie się zamyśliła. W pewnym momencie musiała jednak rozstać się z telefonem i swoim przyjacielem - światła zgasły, zapaliły się te padające na biały wybieg, usłyszałam muzykę, chwila ciszy i wyszła pierwsza modelka. Idealnie długie nogi, wystające kości biodrowe, piękna twarz i ostry makijaż - czyli wszystko, co projektant lubi najbardziej. Stukot butów na naprawdę dużym obcasie przykuł moją uwagę już w pierwszej sekundzie. Zamarzyły mi się od razu, choć wiedziałam, że największą odległość jaką bym w nich przebyła wynosiłaby około... dwóch metrów. Gdy wzrok wędrował ku wysokiej brunetce, przedstawiały nam się kolejne kreacje i, widząc wzrok Sim, widziałam chęć, by ta sukienka znalazła się w naszych szafach, całkiem niedługo. Nie był to wyjątek, każda kolejna wprawiała nas w zachwyt i trochę zazdrości, że dziewczyna idąca przed nami po wybiegu, może mieć ją na sobie. Czułam jak budził się we mnie zew zakupoholika i już myślałam na co mogłabym wydać pieniądze w najbliższym czasie, a to dopiero pierwszy pokaz. Zresztą, ile musiałabym oszczędzać na te stroje! Może lepiej, żebym nie oglądała bardziej popularnych projektantów? Telefon Sim zaświecił się tylko raz, co oznaczało, że pokaz na prawdę był czymś wyjątkowym! Jedna wiadomość musiała zostać jednak przemycona.

Przyznam, czułam się komfortowo w roli gościa; czasem trzeba umieć się znaleźć po drugiej stronie fleszy. Przed pokazem udało nam się nawet porozmawiać z główną gwiazdą tego popołudnia – Johnem, nowym kandydatem na podbój projektanckiego podium. Znaliśmy się od roku, głównie za sprawą doboru modeli, próbnych sesji zdjęciowych i castingów, które pomagała przeprowadzić Sim w tamtym roku. Była to niezmiernie ciepła, wesoła osoba, z którą przeszłyśmy przez nie jedną prawie udaną katastrofę i wychodziłyśmy nie z dwóch sytuacji bez wyjścia. Dziś wieczorem mieliśmy iść z grupą znajomych świętować jego międzynarodowy debiut do jednej z restauracji w centrum, a z tego co zobaczyłam, było co celebrować!

Kreacje były utrzymane w tonach zdecydowanych kolorów, z typową dla Johna lekkością kroju, w tym samym czasie dające wrażenie ciepła i wygodny. Przed nami przecież kolekcja jesień – zima! Na zakończenie zaprezentował swoje płaszcze i kożuchy, dopełnione kapeluszami i dodatkami – manią projektanta. Chyba po raz kolejny to powtórzę – jak bardzo żałuję, że nie jestem światowej sławy modelką! W głębi duszy chciałam mieć te parę centymetrów więcej i wychudzone ciało, chodzić po wybiegach, nie pozostawać anonimowa i cieszyć się uwielbieniem wszystkich. Ale często było to tak bardzo trudne, że wręcz współczułam tym licznym dziewczynom marzącym o życiu w wielkim mieście i luksusach w otoczce szampana. Bliższy był mi męski modeling, ale plotki o damskich wyczynach docierały do mnie z równie imponującą szybkością jak każde inne. Każdy wiedział o każdym wszystko, oczywiście jeśli było to istotne i choć na chwile opłacalne.

Traktowałam te opinie nieco sceptycznie, tak jak z resztą robiła to większość wewnętrznego świata mody. Tak to było już z plotkami - w gruncie rzeczy jedna na sto okazywała się prawdą, a wtedy była bardziej zaskakująca niż dziewięćdziesiąt dziewięć pozostałych. Modeling to nie tylko piękne ciało, umięśniony brzuch i wystające kości, z czasem każda młoda dziewczyna się o tym dowiadywała. Mężczyźni pozostawali raczej w cieniu popularności swoich koleżanek, choć wiadomo - wyjątki potwierdzają regułę. Nasi znajomi zawsze śmieją się, gdy wymieniamy im na ile pokazów się wybieramy. Dzisiejszy zrobił jednak na nas takie wrażenie, że z pewnością wpiszę się na coroczną listę konieczności.

Pokaz dobiegł końca w momencie, gdy projektant pojawił się na wybiegu, by zebrać oklaski publiczności. Gazety miały napisać pozytywne recenzje, klienci mieli napływać z całego świata, a my miałyśmy spędzić miły wieczór z szaloną, londyńską grupą. Spotkaliśmy się tuż po pokazie, kiedy ludzie zaczęli już wychodzić lub tratować się w kolejkach do pięciu minut z Johnem. Trzeba było na niego trochę poczekać, sława i udany debiut rządzą się własnymi prawami. Z trzeciego rzędu, naprzeciwko nas, dostrzegłyśmy machającą nam Clarę z Robem, gdzieś dalej wiecznie biegu Liz, pomagającą okiełzać tłum Anne. John był zajęty jeszcze całe pół godziny, ale czekanie na wygodnych siedzeniach nie sprawiało przecież problemu. Szczęście, że kolejny pokaz w tym budynku był przeznaczony dopiero na wieczór, inaczej musielibyśmy wychodzić jak najprędzej!

Na samym początku przywitaliśmy się z Clarą i jej bratem, Robem. Duet dziennikarka – fotograf, prowadzący swój niezależny magazyn jako hobby, pracujący na co dzień w świecie mody młodzi ludzie z pasją. Nie zmieniali się przez te lata znacząco; Rob walczył wciąż z przeświadczeniem, że pasują do niego bardziej krótkie niż długie włosy – blond fale opadające na ramiona, niebieskie oczy za okularami, kurtka jeansowa zakrywająca koszulę w kratę, iPad w lewym ręku. Wyglądał niczym kopia Doriana Graya, na co zresztą z lekka się irytował. Jego siostra również była chudą, kościstą blondynką o lekko zgarbionym nosie, wystających łopatkach i długich włosach. Cerę miała tak jasną, że niemal zlewała się z białą marynarką. Cechy charakterystyczne: zazwyczaj narzekali na upał w tym samym momencie.

Chyba ich największy fenomen polegał na tym, że potrafili tworzyć coś razem i przy tym być idealnym duetem. To było pierwsze tak zgrane rodzeństwo, jakie poznałam! Czekając na projektanta, miałyśmy okazję dowiedzieć się, jak przebiega praca nad nowym numerem ich wydania i wstępnie umówić się na kolejną współpracę; często bowiem modele z naszej agencji brali udział w sesjach zdjęciowych do magazynu. W międzyczasie przywitaliśmy jeszcze Isabelle i Piere, paru dawnych znajomych, redaktorów, modelek. Na czym polegała magia atmosfery? Nie był to tłum przypadkowo zebranych ludzi w dziwnych strojach, którzy chcą pokazać swoje nowe buty czy okulary. Był to rodzaj puzzli, tworzących wspólnie dzieło sztuki. Kiedy wreszcie największa gwiazda wieczoru, John miał kilka metrów swobody dookoła siebie szybko podeszliśmy do starego znajomego, gdy ten na nasz widok rozłożył ramiona i przytulił nas na powitanie. Pochwałom nie było końca, a jego skromne zadowolenie biło od uroczej twarzy. Teraz tylko porwać na wewnętrzne afterparty.

Udaliśmy się do jednej z ulubionych restauracji Johna w Londynie. Jego dzień i jego święto, toasty na cześć mody i nowego zacnego designera. Lokal był przytulny, pełen ciemnych brązów i starodawnych mebli. To chyba reguła, że moje środowisko czerpie przyjemność z przebywania w staromodnych wnętrzach, pełnych czekoladowych i kawowych barw. Konieczność – dobre jedzenie, i mimo że nie byłam miłośniczką angielskiej kuchni, szłam tam chętnie, szczególnie na deser. Siadłam między Sim a Robem, po paru minutach miałam przed sobą talerz makaronu z sosem [wiem, typowo miejscowe danie] i kieliszek wina. Ósma wieczorem, a ja jem swój pierwszy ciepły posiłek dnia…

Gdy miałam przed sobą tak pachnący sos, zapomniałam o figurze modelki, o tych pięknych nogach na wybiegu, których w takim tempie, nie będę miała nigdy. Czy to teraz ważne? Byłam głodna jak wilk, a kelnerzy biegali pośród nas, przynosząc coraz to nowe dania i dolewając wina do pustych kieliszków. Brzdęk szkła, stół pełen obfitości, ciągłe toasty. Kelnerzy ubrani na czarno, z białymi koszulami i kontrastowymi muchami podali nam [tym razem coś bardziej tradycyjnego!] Triffle, który jako pierwsze angielskie danie, zrobił na moim podniebieniu niesamowite wrażenie. Podano mi pucharek idealnego połączenia różnych smaków - budyń, biszkopty, bita śmietana, karmel i truskawki, a wszystko to polane angielskim lemon curd. Miałam ochotę zjeść ten, zostawiony na pastwę losu, należący do Sim, kiedy właśnie jak szalona nastolatka ukrywająca się przed rodzicami, chowała telefon pod jasnym obrusem, odpisując szybko na otrzymywane wiadomości. “Nie, Sim, nie krępuj się, przecież nikt nie widzi, że romansujesz właśnie z Marcelem.”

Fala oburzenia, jaką wywołał czasownik romansować, można porównać do tsunami. O mało co nie obraziła się nawet na to stwierdzenie, ale tylko winny się tłumaczy i ukrywa telefon pod stołem. Przyznam, Marcel i Sim dawno już nie mieli tak bliskiej relacji, która materializowała się w pewien rodzaj miłości na naszych oczach; kobiety do mężczyzny. Ale w ich mentalności to nadal było niemożliwe, głównie przez Sim, która bała się tych stwierdzeń jak ognia. „Po prostu rozmawiamy. Jeśli byś chciała wiedzieć, to obecnie o dziurze w jego ulubionym swetrze. Jest na imprezie i mu się nudzi. Koniec tematu.” Trzy godziny rozmawiali więc o dziurach w swetrze i molach w szafie. Koniec tematu.

Kiedy patrzę na tych wszystkich ludzie dookoła mnie, serce samo się raduje. Na każdym kroku docierała ta świadomość osiągnięcia pewnego celu, który na początku był abstrakcją jak komety w kosmosie, później rzeczywistością jak Księżyc na niebie. Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, która zaprowadziła mnie do restauracji w centrum Londynu ze wspaniałymi, zdolnymi ludźmi, którzy w pewnym momencie zadowolili się nawet litaniami Liz dotyczącej ostatniej sesji jej podopiecznej w Vogue. Życie wydaje się teraz takie różowe, czyż nie? Gdzieś tam w świadomości jest przyszła miłość, praca daje satysfakcję, przyjaciele śmieją się głośno przy szklankach dobrego wina, a moja Sim czerwieni się na każdą wiadomość odczytaną w jej iPhonie. Zapewne będzie musiała szyć te wszystkie dziury.

Clara z Robem wyszli pierwsi. Mieli iść na ważne spotkanie w sprawie magazynu o dziewiątej rano. Liz pożegnała się niedługo potem, Anne, właścicielka małej galerii sztuki nowoczesnej, tworzonej przez młode talenty, miała mieć nazajutrz oblężenie za sprawą otwarcia wystawy fotograficznej. John z paroma osobami był tak miły, by odprowadzić nas do domu; pierwsza trzydzieści trzy na zegarze, światła Londynu stojące na straży ciemności, szum Tamizy i mgła. Tak, życie bywa różowe. Jest różowe. I zdajesz sobie z tego sprawę w nocy, gdy rozliczasz się z twoim sumieniem pod puchową kołdrą i narzekasz na ból pleców.

Minęły dwa dni. Nie różniły się niczym specjalnym, oprócz natężenia zleceń w grafiku i nadziei na przełom w relacjach z Milesem. Milczał, wciąż milczał! Czarowałam mój telefon wzrokiem, błagałam go o wiadomość i ostentacyjnie powtarzałam, że się zepsuł – to jednak nic nie pomogło. Niewyjaśnioną ciszę przerwał dnia czwartego donośny sms o siódmej trzydzieści rano, który zdołał zostać zabity poduszkami spod głowy Sim z dokładnością snajpera. Serce zabiło mocniej, a w swoim oddechu usłyszałam wreszcie ulgę. Napisał, odezwał się! Ale dlaczego dopiero teraz? Myślałam o tym cały dzień, próbując skupić się na czymś racjonalnym. W tej chwili jednak postanowiłam powrócić do zasad spontaniczności i robić to, co serce mi podpowiada. Oczywiście nie obyłoby się bez próby zabicia nadziei tuż u jej zalążków. Ten plan jednak stracił swój sens dość szybko. 

O godzinie 18:00 miał się zjawić przed drzwiami mieszkania Claudii. Całość nadchodzącego wieczoru była czymś co łączyło wielki uśmiech i ten ból brzucha, niezmienny, zawsze obecny, gdy się czymś denerwowałam. Ale przecież nie znamy się z Milesem od dziś, po co się stresować? Co trzeba zaznaczyć, tym razem byłam gotowa na czas. Sim jak zwykle we wszystkim mi pomogła, mimo, że sama padała ze zmęczenia i ledwo siedziała na białej sofie w małym mieszkanku.

Godzina 18:01 – oficjalne otwarcie hodowli motyli w brzuchu. Tak, to znów one, te same skrzydła, trzepoczące o każdy kąt ciała, drażniące niejeden neuron i niejeden nerw. Siedziałam w korytarzu gotowa już do wyjścia, Sim z kubkiem kawy opierała się o ścianę, a Claudia pół godziny wcześniej zdążyła mi zostawić wiadomość na stole w kuchni: „Powodzenia!”. Było mi trochę przykro, że nie mogę zostać z Sim. Od wczoraj bardzo narzekała na ból kręgosłupa, przez co dziś nie mogła nigdzie wyjść…”Odpocznę trochę w ciszy. Dobrze mi to zrobi.” – mówiła za każdym razem, kiedy miałam wyrzuty sumienia. Stała koło mnie w swojej piżamie w koty i popijała przesłodzoną kawę, spoglądając na zegarek co parę sekund. Przyszedł z dziesięciominutowym spóźnieniem.

Lekkie, takie ponoć było w modzie… jesteśmy w temacie! Dreszcze przeszły mnie od stóp do głowy, gdy zapukał do drzwi. Otworzyłam je już w pełnej gotowości, podekscytowana, z mimowolnie drżącymi dłońmi i zobaczyłam tak promiennie uśmiechającego się chłopaka, że od razu zostawiłam stres w którymś z kątów mieszkania, objęłam jego szyję i przytuliłam go z całych sił. Miles wyglądał tak elegancko! Na ramiona opadały mu delikatne fale włosów, pozostałość z porannego pokazu. Miał na sobie niezmienny element garderoby - ciemne, obcisłe rurki, do tego trampki i czarna kurtka okrywająca ciepły sweter - idealnie na wiosenny spacer po Londynie. Usta aż same się prosiły, by powiedzieć jak bardzo było mi go brak przez te kilka dni. Kilka dni, a ja nie mogłam przestać myśleć i łapałam się na tym coraz częściej! Jak to się stało, że moje życie zaczęło się uzależniać od człowieka, który pojawił się tak nagle i tak niedawno? Może za szybko, żeby cokolwiek stwierdzać? Zawsze obawiałam się, gdy coś działo się w takim tempie; miałam wrażenie, że wtedy równie szybko pozostaną mi jedynie puste wspomnienia i marzenia. Starałam się jednak myśleć, że wyjątek potwierdza regułę, patrząc na Milesa, który pomachał uroczym gestem do Sim siedzącej w salonie, zaczął krótką pogawędkę, zapytał o Tydzień Mody, chcąc dowiedzieć się, co słychać. Amerykanie są tacy mili!

Mieliśmy iść na imprezę, trzecie z rzędu po-pokazowe afterparty. Wezwaliśmy taksówkę, wychodząc z założenia, że wyglądalibyśmy dość zabawnie ubrani tak elegancko w jakimkolwiek środku komunikacji publicznej. Jechaliśmy więc kolejnymi oświetlonymi ulicami pięknego Londynu, podziwiając drapacze chmur, szklane biurowce, nowoczesność mieszającą się z dawną architekturą. W międzyczasie zdołaliśmy opowiedzieć sobie [mniej, niż więcej] przebieg ostatnich dni, w duchu mając nadzieję, że uda nam się coś więcej powiedzieć później. Gdy wysiedliśmy, przed naszymi oczami pojawił się czerwony dywan, fotografowie i dobrze bawiąca się przed obiektywem para gejów. Dobry początek…swoją drogą, nigdy nie czułam się dobrze na czerwonym dywanie. To sztuczne i przyprawiające o krępacje miejsce. Całe szczęście, że Miles uważał podobnie! Przemknęliśmy niezauważeni bocznymi drzwiami, pozostawiając flesze tym, co tego najwyraźniej potrzebowali.

Znów było duszno, parno, a słodki zapach unosił się nad głowami każdego. W powietrzu było czuć zresztą liczne substancje, bo żeby tradycji stało się zadość, dobra impreza to ekstremalna impreza. Tak, miałam czasem wrażenie, że to jedyne miejsce gdzie fotografowie, dziennikarze, modelki, projektanci, styliści mieszają się między sobą bez najmniejszych uprzedzeń. Każdy pił z każdym szampana, kelnerzy w białych marynarkach roznosili kieliszki, a nam udało się znaleźć jeden wolny stolik. Wnętrze było ciemne, oświetlały je jedynie lampy dające ciemnopomarańczowe światło; miało to swój klimat i urok, szczególnie gdy dodamy do tego szczyptę ludzi mody, łyżkę przyjemnej, klubowej muzyki i szklankę mohito.

Mottem przewodnim była dziś ucieczka . Jedyny wolny stolik zrobił nam przysługę zajmując miejsce w dość kameralnym miejscu, w którym spokojnie można było porozmawiać. Spokojnie - jak na klub podczas trzeciego dnia Fashion Weeku! Mimo, że było mi trochę duszno, starałam się zapomnieć o huku obok, a skupić na słowach wypowiadanych tak powoli i wyraźnie przez Milesa. Poza tym lepiej byłoby nie powtarzać sytuacji z Paryża, jeszcze pomyślałby, że robię to z premedytacją! Miles opowiadał o wydarzeniach po wieczorze w mieszkaniu Caludii. Był na kilku pokazach, znów oślepiały go flesze z końca wybiegu i znów musiał zakładać za małe buty. ‘Jak można tyle razy pomylić ten rozmiar?!’ Dowiedziałam się, że mieszka niedaleko centrum w jakimś hotelu z dwoma kolegami, których nigdy nie ma. Mały pokoik, cztery wysokie ściany i szerokie okno. Widok mieliśmy ten sam.

- Trochę mi tam samotnie, wylądowałem sam pośrodku Londynu z jedną walizką i psem, a przez ostatnie trzy dni nie mogę poradzić sobie nawet z tym. - Miles przyznał z bezradnym uśmiechem, a mi zrobiło się trochę smutno, tak jakbym była nikim w środku nowego miasta. Czyżby razem z wyjazdem wymazały się wspomnienia? - Czekałem na wiadomość, ale pewnie byłaś zajęta. - chwila smutku zmieniła się bardziej w poczucie własnej bezczynności.

Ale w gruncie rzeczy, dlaczego ja miałam napisać? Znów te odwieczne dylematy, jakbym była nastolatką do końca życia. Nie próbowałam nawet rozgrzeszać sama siebie - on miał napisać! „Oh, Miles, a ja myślałam, że to ty jesteś zajęty!” - sama słodycz w tych relacjach międzyludzkich.

Jak się okazało, jeśli nie przebywa na pokazach, wędruje bez celu po Londynie. Nie może siedzieć w klaustrofobicznym pokoju zbyt długo, a miasto od zawsze odrywa go od własnych problemów. „Raz miałem do ciebie przyjść, ale nie miałem odwagi.” – przyznał w końcu. I znów nastała ta atmosfera, gdy jesteś wśród tysiąca osób, a chcesz przebywać tylko z tą jedną i rozmawiać z nią wcale nie na tak wesołe tematy jak muzyka w tle i miny młodych dziewczyn. Siedzieliśmy przy stoliku ledwie pół godziny, dopijając nasze nędzne drinki i czując się w każdym calu nie na swoim miejscu. „Miles, znów czas powędrować bez celu po Londynie.”

Widocznie taki już był nas los, kiedy byliśmy we dwoje, miałam wrażenie, że nogi mogą nas zaprowadzić wszędzie, a czas się zatrzymać i cierpliwie na nas poczekać. Tak więc Miles bardzo żywo zareagował na ten pomysł, widocznie nie tylko mnie przeszkadzało pulsowanie mocno elektronicznej muzyki nad uchem, które nie pozwalało usłyszeć w pełni jednego zdania. Wróciliśmy po kurtki i wyszliśmy jak najszybciej z nowoczesnego klubu, zostawiając parę funtów, sporo upitych twarzy, pusty stolik i równie puste szklanki - to zdecydowanie nie dzień na takie afterparty.

Sceneria trochę inna niż godzinę temu, nadal niebieskie niebo biło się z zapalającymi lampami i figurami w oknach jeszcze piękniejszych kamienic. Londyn wcale nie zasypiał, nie teraz. Ludzie właśnie budzili się razem z cienkim Księżycem, oblegali ulice, a my konsekwentnie próbowaliśmy znaleźć miejsce, gdzie nie trzeba będzie przekrzykiwać się, by porozmawiać. Szliśmy zdecydowanie wolniej niż biegnący ludzie, patrzyliśmy na małe kawiarenki, na angielskie kapelusze i kontury Tower Bridge. Naszą uwagę przykuł nawet starszy mężczyzna w kraciastej marynarce z pękiem czerwonych róż pod pachą.

Życie nie jest jednak romantycznym filmem; Miles ani nie pobiegł do kwiaciarni po koszyk róż, ani nie zapewnił, że kiedyś też będzie tak się zachowywał względem mnie. Za to jednak, gdy zobaczył sklep z trunkami, wszedł i kupił dużego szampana, „żebyśmy nie mieli pretekstu by wracać do klubu”. Szliśmy blisko siebie, co raz ocierając się o kurtkę drugiej osoby, z wielką butelką w ręku bruneta. „Co dalej?” – zapytałam nieśmiało, bo w istocie, jaki był plan? Upić się w mieszkaniu Claudii? Odpowiedź przyszła sama, zza rogu, bo skierowanie wzroku w lewą stronę odsłoniło niewidzialny neonowy napis „T A M I Z A Z A P R A S Z A”; Miles złapał moją zimną dłoń raptownie i powiódł w kierunku schodów prowadzących na dół, do jakiegoś opuszczonego skrawka lądu, najwyraźniej brzegu rzeki. Wiatr wiał coraz mocniej, ręce drżały z chłodu, zimno przeszywało nas na wylot, ale czym jest w porównaniu do ciepłego uczucia w całym ciele?

Przysiedliśmy na kawałku zimnej ziemi, otuleni szumem płynącej rzeki i próżnią, która była wyraźną barierą między nami, a miastem. Skąd tutaj nagle takie zacisze? Idealna odskocznia od obleganych barów, klubów, w nawet ulic, które odwzorowały się teraz jedynie w tafli wody. To miejsce należało do tych, w których mogłabym spędzić wieki, patrzyć w płynącą wodę i zmianę Księżyca w Słońce. Światła latarni padały tak, że jedynym, co widziałam, były oczy Milesa, które po cichu do mnie szeptały. Siedliśmy bardzo blisko siebie, pod pretekstem przeszywającego zimna. Zgodnie z zapowiedzią, Miles otworzył zaparowaną od ujemnych stopni szklaną butelkę - “Wypada wznieść jakiś toast.” Nie przeszkodziło to zamarzającym dłoniom.

- Za nas! – powiedział donośnie Miles, podnosząc butelkę do góry.

Za nas. Za ten znak zapytania, jaki widniał na tej dziwnej drodze, która z piekarni w Paryżu powiodła do brzegu Tamizy. Była dwudziesta trzecia; wiatr może i nie wiał mocno, ale jego chłód nadal mroził każdą kość. Zaczęła pojawiać się mgła, mieszająca się z niskimi chmurami; żywych dusz brak. Piliśmy na zmianę z zielonej butelki, wymyślając coraz to nowe toasty. Z czasem szampana zabrakło, zimno przestało przeszkadzać, humory samoistnie się poprawiły, a głowy na szczęście dalej były na swoim miejscu. Toast brzmiał: Za pocałunek!

Cisza stała się następstwem toastu i dała chwilę na spotkanie się dwóch tak bliskich spojrzeń. Nieokreślone wrzenie w żołądku nie było wcale spowodowane wypiciem większej ilości szampana; tak samo, jak i szumiące myśli, które pozostały w pełni trzeźwe. Uśmiechnęłam się, jakbym nie wierzyła w to, co mówi, jakby słowa były silniejsze, a uczucia zwyciężyły. Pocałunek? Jak to? To ten moment? Patrzyłam w jego oczy i powtarzałam notorycznie pytanie w myślach. Zimna ręka Milesa, otulająca moją szyję, była odpowiedzią na wszystko. Nareszcie nie miałam wątpliwości; zbliżyłam się do bruneta bez namysłu, ręce zatopione w jego kurtce nadal drżały, a oczy nieśmiało spoglądały przed siebie. Dzieliły nas centymetry, milimetry, aż w końcu nie dzieliło nas już nic. Jego wargi delikatnie i spokojnie dotknęły moich, oczy utknęły w ciemności, a powieki pochłonął pocałunek, przeszywający całe ciało lekkim dreszczem. Poczułam oddech, przeniesiony z płuc do płuc. Uniósł mnie właśnie na wysokość gwiazd, patrzących na tę mleczną drogę usłaną rogalami i szampanem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz