poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ROZDZIAŁ 2.



Ciepłe promienie słońca i zapach świeżych bułeczek powoli wybudzają mnie z pięknego snu, krainy marzeń,którą zawsze tak trudno jest mi opuścić. Otwieram oczy bardziej zauroczona niż zmęczona jednym monotonnie powtarzającym się snem. Przestrzenny pokój wypełnił się wiosennym powietrzem i przesiąkł kąpielą słoneczną, aromatem różowych róż. Ogromne ślepia brązowego puchacza błagalnie prosiły o kolejny przydział smacznego kurczaka. Wygramoliłam się spod białej pierzyny,zupełnie nie pasującej do panującej aury. Cisza białych ścian nie przypominała zgiełku,który był na zewnątrz. Nic nie zapowiadało się na szybką pobudkę Sim,nie mówią już o Marcelu. Nie narzekałam, przyzwyczaiłam się. I nie powiem,żeby mi to przeszkadzało. Choć tego ranka,czułam się dziwnie podenerwowana. Otworzyłam lodówkę, spojrzałam na wielki zegar,wskazujący równo godzinę dziesiątą. Próbowałam wyjąc patelnie,gdy nagle wszystko runęło z hukiem na ziemię.

Obudziłam wszystkich. Sim, Marcela, kota, a nawet sąsiadkę. Bo istotnie, nie byłam zbyt pozbierana. Szczególnie teraz. ‘Znów nie było nic na śniadanie, znów trzeba wyjść’ – pomyślałam. I mimowolnie na twarzy pojawił się uśmiech, nawet jak pół mojego Paryża darło mi się nad głową. Czasem warto okłamywać samego siebie, szczególnie gdy daje to jakąś nikłą nadzieję na ważne wydarzenie. Dom pełen był pysznych rzeczy po wczorajszej trzyosobowej imprezie, ale wszystko – począwszy od myśli, skończywszy na nogach – pchało mnie do piekarni. Wysłuchałam tych okropnych lamentów, jaka to jestem roztargniona, niepoważna, okropna i szybko zaczęłam się ubierać. Niewiele się zastanawiając wybiegłam na zewnątrz. ‘A szukaj sobie tego spokoju w piekarni’ – powiedziała bardziej z wyrzutem niż ironią Sim.

Może powinnam czuć się urażona. Nie czułam się. Nie czułam się ani zła, ani zmieszana, ani nawet rozdrażniona. W gruncie rzeczy nie czułam nic ,nie wiem właściwie czy dotarły do mnie jakiekolwiek słowa. Sim nie ukrywała irytacji. Nie lubiła, gdy ktoś wyrywał ją ze snu, dołączając huk i nagłą pobudkę, Armagedon. Dobrze było jej w ramionach chudego, niebieskookiego przyjaciela pod ciepłą kołdrą. Nie zważając na nic, wyszłam. Już nie w płaszczu, bez kaloszy i kaptura, za to z lekką kurtką i szerokim kapeluszu. Marcel domknął za mną drzwi, przeciągnął się i zaczął trochę dziwić się tej całej sytuacji. Pozbierał wczorajszy bałagan i swoje rzeczy. Chciał wrócić wcześniej do swoich czterech kątów, żeby odświeżyć się przed kolejną wieczorną imprezą.

Szybko przeszłam parę ulic i weszłam do piekarni. Rozejrzałam się, ale nie było klientów. Byłam sama, tylko piekarz wychylił się zza drzwi. ‘To co zawsze?’ – zapytał z uśmiechem. Potwierdziłam niechętnie. Nie tego się spodziewałam. Wczoraj był tutaj, a dzisiaj? Ta sama pora, jestem punktualnie. Czekałam, z nadzieją że zaraz przyjdzie ten chłopak z amerykańskim akcentem i czarnym płaszczem. Stanęłam koło szklanej witryny, opierając się o stolik obok niej i wciąż pełna desperacji, patrzyłam. Na próżno. Dostałam swoje biedne dwie bagietki i dwa rogaliki. Z buta ruszyłam do domu. Zawiedziona.

Może wręcz załamana. I choć nie dawałam po sobie tego poznać, bo przecież wróciłam jak co rano z tymi samymi bułkami, trzymając taką samą siateczkę; to jednak nie było podobne do niczego z dna wczorajszego. Sim od razu to zauważyła. Nie musiałam nic mówić ,ona nie musiała pytać. Nieswoja sytuacja. Powiedziała krzepliwe ,żebym nie oceniała dnia przed zachodem słońca, że przecież mogliśmy się minąć, nawet minuta może zmienić bieg całej sytuacji. Rozpakowałam zakupy bez słowa, usiadłam na krześle i nie miałam najmniejszej ochoty wydusić z siebie ani słowa.

Sim zaczęła mnie pocieszać, wpychać ciastka i słodkości, bo jak mówiła, to najlepsi towarzysze smutku. I owszem, nie pogardziłam. I nie gardziłam nimi przez kolejne dwa dni, kiedy pomimo moich starań i wypraw do piekarni, po amerykańskim chłopaku nie było ani śladu. Wciąż nie mogłam się skupić na niczym innym; praca stawała się monotonią, kolejne spotkania traciły swój urok. Każdy widział moją utratę dobrego humoru, ale nie każdy pytał. Na szczęście przez te dwa dni nie musiałam nigdzie wychodzić. Czekałam na cud. Jakiś. I oto trzeciego dnia, nad Paryżem znów zaświeciło słońce – „dobry znak” – pomyślałam. Miałam jakieś dziwne przekonanie, że jeśli dzień od pierwszych sekund zaczyna się dobrze, to do ostatniej minuty będzie udany.

Zawsze uparcie wierzyłam w swoją bezbłędną intuicję. Wstałam z uśmiechem na twarzy,poczułam zapał i chęć życia. Nawet bez porannej kawy byłam pobudzona, aż nadto. Sim odsłoniła firankę, zobaczyła mnie nerwowo krzątającą się po domu, zakryła twarz przed mocnymi promieniami słońca. Uśmiechnęła się jakby sama do swojego odbicia w szybie ,gdy tylko usłyszała donośne ‘zaraz wracam’ i trzask drzwi. Wierzyła, że dzisiejsze ‘zaraz’ może się trochę przedłużyć. Włączyła wodę na herbatę, otworzyła laptopa i nie minęło dziesięć minut, a drzwi otworzyły się ponownie, już bez jakichkolwiek nadziei.

Bo nadzieję się spełniły. Radośnie wybiegłam z klatki schodowej, ciesząc się bardziej przezornie niż prawdziwie. Chyba wolałam wierzyć, że to po prostu dobry dzień. Słońce świeciło wysoko, twarz otulał ciepły, choć zdradliwy wiatr. Natura budziła się do życia, zieleń coraz śmielej wyłaniała się zza rogu. Spacery do piekarni nie stały się tylko rutyną, ale też i czymś przyjemnym, owianym śpiewem ptaków i wonią świeżego pieczywa. Przed szklanymi drzwiami piekarni powiedziałam sobie po cichu, żeby bardziej dodać sobie otuchy, krótkie ‘spotkam’. Otworzyłam drzwi śmiało, jakbym przekroczyła granicę rzeczywistości i marzenia. Przy ladzie stał wysoki brunet w pogiętym T-shircie i porwanych jeansach, z potarganymi wciąż włosami, jakby obudził się parę minut temu. ‘Dzień dobry’ – krzyknęłam jakbyśmy znali się już długo, jakoś radośnie. Przywitał mnie równie wesoło, nonszalancko, z gracją. Nie miałam śmiałości zagadać. Patrzyłam tylko na chłopaka śmiało, oczekując tego, że to on zechce coś powiedzieć. Uśmiechnął się tylko, zabierając swoje oczy gdzieś ku przeciwnej stronie. Wziął swoje zakupy i poszedł do drzwi. I przyznam, trochę było mi przykro. Nagle jednak, za moimi plecami usłyszałam jego głos. ‘Jutro też tu będę’ – rzucił krótko w moją stronę, z promiennym uśmiechem, po czym pożegnał się, życząc inspirującego dnia. ‘Ekscentryk’ – pomyślałam.

Czułam się niemało zaskoczona. Był tu, on, w dodatku pożegnał mnie takimi słowami,które powoli do mnie docierały. Pozostałam wmurowana w ziemię z wielkim uśmiechem na twarzy. Trochę zdziwiła mnie jego pewność; aż tak po mnie widać ze czekam tu na niego? Intrygowało mnie coś w tym chłopaku, w gruncie rzeczy, nie spodziewałam się, że jego atuty to śmiałość i odwaga. Widocznie może się myliłam. On za to nie. Szybko musiałam powrócić do rzeczywistości, piekarz przyglądał mi się od dłuższego czasu i wyrwana zostałam jak ze snu, głośnym powtarzaniem krótkiego ‘Agness?’. Odwróciłam się tylko i zobaczyłam ciemną,bo oddaloną, sylwetkę młodego bruneta,gdzieś w wąskiej uliczce między blokami. Odetchnęłam i złożyłam codzienne zamówienie ,a właściwie dostałam paczkę świeżych wypieków, przygotowanych w czasie moich przemyśleń. Uśmiechnęłam się tylko, podziękowałam i tylko czekałam aż podzielę się tymi wieściami z Sim.

Gdy weszłam do domu, siedziała ze swoim laptopem na parapecie w salonie. Od razu wiedziała, że go spotkałam. Jak zawsze trudno było jej pokazać radość, ale wiedziałam, że szczerze się cieszy. Kazała mi wszystko opowiadać. Po moich ostatnich słowach o pożegnaniu, dodała krótko ‘ekscentryk’ - jakby czytała mi w myślach – ‘może artysta?’ – po czym cicho się zaśmiała. I mogła mieć trochę racji. Nie każdy bowiem życzy inspirującego dnia. Chyba, że mieszka w Paryżu. Przy kubku herbaty zaczęłyśmy analizować każde słowo, każdy krótki ruch. I cieszyłam się szczerze, że moje życie nie wydaje mi się już takie puste, jakie było dotychczas. Kręciło się w prawdzie przy mnie wiele osób, ale czekałam wciąż na tę jedyną. Wydawało mi się, że ją znalazłam. I kiedy cicho śmiałam się z czystego szczęścia, naszła mnie pewna refleksja dotycząca Sim, która z wesołą twarzą, lecz smutnymi oczami wciąż patrzyła na mnie z uśmiechem.

Czułam się jak w ekstazie, wirze czegoś zupełnie nowego, jednak zrobiło mi się przykro. Chciałabym, aby Sim mogła cieszyć się tak jak ja. Tymczasem dni mijały, a ona mogłaby udawać przed każdym, ale nie przede mną. Wiedziałam, że potrzebuje kogoś więcej niż przyjaciela, że wieczne szukanie jakiegoś zajęcia, pochłonięcie pracą, przeglądanie nowości w swojej branży- to tylko wymówka. Zastanowiłam się czy mówić o tym wszystkim tak jawnie. Bolał mnie ten smutek w jej oczach. Ona marzyła, pragnęła czegoś wielkiego. I widocznie sama praca nie wystarcza by zapełnić tę pustkę. Złapałam ją za ramię, powiedziałam spokojnym tonem ‘Już niedługo.’ Bo nigdy nie przestawałam wierzyć intuicji,zwłaszcza po dzisiejszym poranku.

Mimo smutnego ekscesu, dzień mijał w radosnym nastroju. Sim się rozchmurzyła, albo – co bardziej do niej podobne – zajęła myśli czym innym. Bowiem nasza praca pozwalała zająć myśli czymś kreatywnym; nie polegała na codziennym wstawaniu o szóstej rano i wykonywaniu mechanicznych czynności osiem godzin dziennie – było to zajęcie, które kochałyśmy i pielęgnowałyśmy. Tworzyłyśmy coś razem, z niczego i po wielu staraniach osiągnęłyśmy sukces. Ruszyłyśmy do naszego studia, paręnaście ulic dalej. Mieściło się w jednej z kamienic, dość daleko od centrum. Wnętrze było przestrzenne, białe, pełne fotografii na ścianach. Dwa pokoje; w jednym przed ogromnym oknem mieściło się duże biurko, a na nim posegregowane starannie foldery, trzy zeszyty o brązowych okładkach, niedbale położone magazyny, ze zdjęciami we wiosennych barwach. Naprzeciwko biurka czarna sofa w kształcie narożnika, dookoła dużo wycinków z magazynów, dużo sesji, dużo zdjęć modeli, modelek. Jedną ścianę zajmowała półka z książkami, stojąca solidnie na drewnianym parkiecie. Był to pokój w którym zazwyczaj urzędowała Sim, zajmująca się wszystkim od strony bardziej technicznej. Ja królowałam w pokoju obok – również białe pomieszczenie, również pełne fotografii, również drewniany, jasny parkiet, przestrzenne okna. Bo bokach parę szafek, a na nich sterty czasopism, małe radio, po środku szary dywan. Jednak nie panował tam klimat porządku – porozrzucane klisze, lampy, obiektywy. Byłam bowiem fotografem, a ten pokój najlepiej to odzwierciedlał.

Pracowały z nami jeszcze dwie osoby; promienna Elizabeth, Brytyjka z krwi i kości, którą poznałyśmy na samym początku kariery. Tak jak my chciała spełniać swoje marzenia, co skutkowało tym, że dość się polubiłyśmy, by razem założyć studio. Była modelką przez parę lat, jednak jak sama mówiła, nie umiała sobie jak na tamte czasy poradzić. Była wtedy młoda, miała zaledwie szesnaście lat. Dzisiaj podrosła. Sprawiała wrażenie wiecznie wesołej dziewczyny, intelektualistki. Uwielbiała czytać, studiowała na Akademii Sztuk Pięknych, z racji swojego talentu malarskiego. I trzeba to przyznać – była bardzo ładną dziewczyną. Włosy długie do pasa, ciemny blond, bardzo chuda, o dużych, niebieskich oczach i szerokim uśmiechu. Wklęsłe policzki, wiecznie perfekcyjna figura. Jej cechą charakterystyczną była ogromna chęć do pracy i bardzo specyficzne poczucie humoru.

Nie mniej oddany pracy był Christopher. Nowojorczyk,dwudziestodwulatek,kochający paryskie życie i swoją pracę. Nie lubił mówić o swoich uczuciach,zwłaszcza,że ze względu na swoje poglądy często był cynicznie oceniany.Przygoda Chrisa zaczęła się od kilku zdjęć ciekawych stylizacji nieprzemyślanie wysłanych na konkurs do jednej z uznawanych gazet. Owszem,nie wygrał,ale trzecie miejsce zmieniło bieg jego życia.Wyjechał i tak się złożyło,że znalazł nas. Nie znaliśmy się długo,jednak nie potrzeba było dużo czasu,aby mu zaufać i zbudować wspólne plany. Był człowiekiem wyglądającym na wyniosłego,budził szacunek,ale posiadał niecodzienną wrażliwość,którą nie każdy potrafił dostrzec. Miał lekki zarost,brązowe oczy najczęściej schowane za ciemnymi nerdami, a obcisłe spodnie uznawał za konieczny element ubioru;na prawej ręce kilka rzucających się w oczy tatuaży,gdzieniegdzie sięgające wystających obojczyków. Zafascynowany modą,sztuką; pasją zawsze pozostawało projektowanie. Był dość zmienny i nieprzewidywalny, czym zawsze wprowadzał pozytywnie osobliwą aurę do naszej pracowni.

Dzień w pracy mijał jak zawsze. Telefony wciąż dzwoniły, Sim wciąż siedziała u siebie, a ja wciąż nie mogłam ogarnąć myśli. Nie mogłam doczekać się jutra, bardziej z ciekawości niż samego podekscytowania. Nagle przyszła do mnie Sim; ‘impreza o której mówił Marcel jest jutro, jak chcesz możesz z nim iść’ – powiedziała radośnie. ‘A ty?’ – zapytałam. Odpowiedziała mi jednak głuchym uśmiechem. Wiedziałam jednak, że w końcu ją namówię i pójdzie ze mną.

Nie kontynuowałam tematu, miałam jeszcze czas na namowy. Z Sim zawsze tak było, wolałam zostawić to na ostatnią chwilę, wtedy drogą spontaniczności- podejmie decyzję szybciej niż ja. Ocknęłam się i zobaczyłam całą stertę zdjęć, którą przyniósł nasz niezawodny stylista. Chwilowy martwy okres nie dawał mu wielkiego pola do popisu w swojej specjalizacji, za to jego charakter nie pozwalał marnować czasu siedząc bezczynnie. Pomagał ile mógł, co chwilę zabierał z mojego biurka wybrane zdjęcia i przynosił porcje nowych. ‘To, to i to’ wskazałam na trzy leżące obok siebie, a on zebrał je do kolejnej teczki z uśmiechem zadowolenia, bowiem posłuchałam jego rady. Sim zatopiła się w cały czas napływających mailach, Elizabeth przynosiła kawę. Powoli ściemniało się, gwiazdy powoli zaczynały błyszczeć na granatowym niebie. Chłód wieczora uświadomił nam ,jak jest późno. Praca nigdy się nie dłużyła, zawsze było co robić, godziny płynęły jedna za drugą, ale dla nas to było właśnie prawdziwe znaczenie pełni życia. Takie jakiego zawsze chciałyśmy. Kiedy większość z nas zaczęła przeciągać swoje ramiona bezsprzecznie stwierdziliśmy, że czas iść do domu. Pracownicy wyszli razem, my jak zawsze ostatnie. Pozamykałyśmy okna, wyłączyłyśmy światło i powoli zmierzałyśmy w stronę przytulnego mieszkania. Noc była piękna, a moje myśli wybiegające w dość niedaleką przyszłość, czekałam już tylko na ranek.

O godzinie ósmej jak zawsze zadzwonił budzik. Ta irytująca melodia. Dzień od rana był pogodny; widocznie oprócz dobrego humoru, do Paryża powróciła wyśmienita pogoda. Z chłopakiem z piekarni ‘spotykałam’ się zawsze około dziewiątej. Miałam więc godzinę, dość nerwową, by ogarnąć chaotyczny umysł. Nagle do pokoju wtargnęła Sim. ‘Wstawaj, Romeo od bułek czeka’. – rzuciła z uśmiechem na twarzy. Jak zwykle panikowała bardziej niż ja, jednak wewnętrznie, chociaż czasem pokazywała aż nadto emocje. To były przebłyski, i taki przebłysk uczuć doznała właśnie w tamtej chwili. ‘Śniadanie masz gotowe, liczę na dobre coś z czekoladą z piekarni’ – powiedziała. To było dość dziwne, zazwyczaj leniła się w łóżku do ostatniej chwili, a dziś udawała porannego ptaszka. Ubrałam się, starając zachować myśli w ryzach, zajmując umysł czym innym. Nerwowo wypiłam herbatę, dostałam kopniaka na szczęście i zamknęłam drzwi od mieszkania. ‘Zaczyna się’ – pomyślałam.

Te parę metrów nagle wydało mi się strasznie odległą ścieżką. Nie wiedzieć czemu najchętniej pobiegłabym w zupełnie inną stronę, jak dziecko. Wzięłam oddech, wyrzuciłam wszystkie myśli z głowy i ruszyłam. Otworzyłam drzwi, usłyszałam dzwoneczek wiszący nad nimi i przekroczyłam próg. I tym razem powitały mnie dwa uśmiechy. ‘Dzień dobry’ powiedziałam nerwowo. A on już tam czekał. I wcale nie stał w kolejce, miał już w ręku swoje pyszne bagietki i siedział na jednym z paru krzeseł, które stały w kącie piekarenki. Kamień spadł mi nagle z serca, ale przyzwyczaiłam się już, że strach ogarnia mnie najbardziej wtedy, kiedy nie powinien. Odwzajemniłam uśmiech i próbowałam wymyślić coś wystarczająco bystrego, by odpowiedzieć na wczorajsze parę słów nieznajomego.

Stanęłam obok chłopaka z szerokim uśmiechem, bez potrzeby wymuszania zwrócenia na siebie uwagi. ‘Wierzyłem, że przyjdziesz. A raczej miałem nadzieję. To się jakoś łączy z wiarą.’ – powiedział swoim amerykańskim akcentem. ‘Dobrze, że nie wziął mnie za Francuzkę, wolę mówić po angielsku’ – pomyślałam. W tym czasie moje codzienne zamówienie zostało szybko zrealizowane. Wzięłam mój pakunek i razem z chłopakiem wyszłam z piekarni. ‘Wiesz, przychodzę tu często, ale nikt nigdy nie miał identycznej do mojej listy zakupów’ - zaśmiał się. W słońcu jego włosy miały piękny połysk, wydawały się mieć barwę wręcz kruczą. Szliśmy wzdłuż ulicy, ja milcząco słuchałam, co ma do powiedzenia, on deklamował poważnie, ale przyjaźnie, kolejne słowa. ‘Jestem tu od niedawna. Miasto fascynuje, jednak nie przyzwyczaję się zbyt szybko po długim pobycie w Nowym Jorku. Oh, przepraszam, nie przedstawiłem się! Jestem Miles.’ – Wyciągnął z uśmiechem rękę, wyglądając przy tym doprawdy uroczo. Przedstawiłam się i nie wiedzieć czemu, powiedziałam, że mieszkam parę ulic stąd. Na wszelki wypadek? Może. ‘Miło cię poznać, Agness. Może już nie będzie mi tak obco w tym mieście. I myślę, że niedługo się znów spotkamy. Miłego dnia!’ – rzucił krótko na do widzenia i skręcił w prawą uliczkę. ‘Do widzenia’ – szepnęłam.

Szepnęłam i zamarłam. Poznałam go? Tak, chyba tak. A więc udało się? Chyba tak. I chyba trudno określić pustkę w głowie po upływie tylu emocji, które wybuchły synchronicznie przy dźwięku jego imienia. Pobiegłam szybko do domu. Z hukiem zamknęłam drzwi, krzycząc niemiłosiernie, że się udało! Ekscytacja sięgnęła zenitu. Sim szybko mnie przytuliła i kazała wszystko opowiadać szczegółowo. Kiedy wysłuchała mojej historii, uśmiechnęła się szeroko i z pewnością w oczach powiedziała – ‘To dobry dzień, jak widzisz, chociaż dopiero się zaczął. Dziś wieczorem możesz to świętować.’

Rzuciłam jej się w ramiona. ’Teraz nie masz wyboru, musisz ze mną pójść.’ usłyszała ledwo łapiąca dech Sim. Znów poczułam się jak dziecko, tym razem to, które już dostało upragnionego pluszaka. Nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić, wędrowałam z jednego pokoju do drugiego, cały czas rozmawiałyśmy z Sim. Widziała jak się tym przejmuję i nawet gdy chciałam wrócić do normalności albo ukryć choć trochę emocji, to nie potrafiłam. Czułam się jakbym latała po naszym mieszkaniu oderwana parę centymetrów nad ziemię. Zastanawiałam się jak wypełnię ten cały dzień, jak zajmę myśli. Wyręczałam Sim niemal we wszystkim co można było zrobić, mieszkanie błyszczało, a czas mijał.

Wybrałam sobie dość wybredną przyjaciółkę i współlokatorkę. Wiecznie niezależna, mówiła o sobie, że jest pozornie wolna. Podobało jej się życie, jakie teraz prowadzi, świat w którym jej niezależność jest adekwatna i na swoim miejscu. I też nie było tak, że ukrywała swoje emocje. Pokazywała je wręcz bardzo jawnie, tylko inaczej, przez co nie każdy umiał odczytać prawidłowo jej zachowanie. Pasowała bardzo do Marcela; oboje byli ekscentrykami, awangardzistami, którzy cenili sobie wolność i samodzielność. Sim nie uwielbiała balang, jednak czasem udawało mi się ją wyciągnąć z domu. I tak też było tym razem. Mimo, że był piątek, nie musiałyśmy śpieszyć się do pracy. Eliza powiedziała, że postara się wszystko ogarnąć, chociaż niewiele tego było, biorąc pod uwagę, że poprzedniego dnia byłyśmy w studiu ponad dwanaście godzin. Zaczęłam wybierać sobie powoli ubranie, bo teraz tylko na tym mogłam skupić swoją uwagę. Sim postanowiła sprawdzić czy wszystko jest w porządku w naszej pracowni. Zostałam sama w domu, a raczej razem z moją wielką radością i bananem na twarzy. Około siedemnastej byłam już gotowa. Sim wróciła od niedawna, jednak jej szykowanie się na imprezę trwało zaledwie kwadrans. ‘Grunt to mieć coś na sobie. Cokolwiek, byleby było sukienką’ – głosiła jej teoria.

Miała racje w swoich przekonaniach. Mimo, że nie przykładała do tego większej wagi i wręcz dość ironicznie podchodziła do wiecznie idealnych,wiecznie wygłodniałych,wiecznie nieskazitelnie wyglądających z nawet nieosiągniętą pełnoletniością dziewczyn,które zawsze pojawiały się na tego typu imprezach. Było ich mnóstwo,zawsze w strojach od najlepszych projektantów- 'Co z tego że to jedyna markowa sukienka jaką mam?Ważne,żeby ją pokazać.' Dość sceptycznie patrzyłyśmy na zachłyśnięte tym światem małolaty,choć widziałyśmy w nich cześć swoich dawnych marzeń,tym bardziej było nam ich szkoda.W przeciwieństwie-Sim zawsze wyglądała niesamowicie. Potrafiła dobrać szalone i kontrastowe ubrania ,jednak zawsze było szykownie i prosto. I w tym była magia. Ja jednak należałam do tych, którzy zmieniali outfit piętnaście razy, zanim wyszli z domu. Dlatego Sim zawsze się złościła, trochę ironicznie, ale zawsze przyjaźnie. Przyzwyczaiła się, że będzie na mnie czekać. Tymczasem siedziałam gotowa na kanapie i patrzyłam w jakiś błędny punkt na naszej białej ścianie. Bawiłam się paskiem od torby kiedy Sim w wysokich butach, wyglądająca niezwykle stylowo oznajmiła, że jest gotowa. Wyjrzałam przez okno, by sprawdzić, czy taksówka już przyjechała.

Wsiadłyśmy i pojechałyśmy na miejsce. Przed klubem roiło się od schludnie i wykwintnie ubranych ludzi, w różnym wieku. Przeważnie były to młode, dopiero co pełnoletnie dziewczyny, widziałam też paru wysokich, chudych chłopaków. Normalne, jak zawsze. Przy wejściu czekał na nas Marcel, powiadomiony wcześniej przeze mnie, że już jedziemy. Otworzył drzwi od taksówki i patrzył z niedowierzaniem na Sim. ‘Nic mi nie mów’ – zaśmiała się. I znów pomyślałam o tym, że moich przyjaciół łączy coś niezwykłego. Widziałam jak Marcel na nią patrzył. Razem wyglądali wręcz idealnie. Jego czarna marynarka komponowała się bardzo ładnie do jej karmazynowej sukienki. ‘Oni kiedyś będą razem’ – pomyślałam.

Weszliśmy do zatłoczonego środka; jak zwykle mało powietrza, tłum lekko wstawionych ludzi, próbujących zapomnieć o problemach lub zatracających się czystymi intencjami w zabawie. I mimo tego mało ciekawego wstępnego opisu, na imprezach, spotykało się zawsze dużo znajomych, na co dzień pracujących w różnych częściach świata. A przynajmniej miałam nadzieję, że ich tam zobaczę. Stanęłam przy barku, nie garnąc się wielce do królowania na parkiecie. I nagle stało się coś dziwnego. Bardzo dziwnego.

‘A myślałem, że tylko w piekarni będę miał przyjemność Cię zobaczyć’ – odezwał się nagle znajomy głos. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz