Głowa boli, cały czas pulsuje, mocno, mocniej, czaszka popękała, a
każda rysa jedną wyparowaną kroplą mohito.
Zadzwonił telefon o dwie godziny
za późno i dwie godziny za wcześnie; każda pora byłaby za wczesna, gdy pamiętam
jedynie urywki poprzedniego wieczoru, początek przyjęcia – niespodzianki mojego
współautorstwa, wygrany zakład z Marcelem o przeprosiny Ag [przeprosi czy nie przeprosi?] i zbieranie drobinek ciasta z furta już i tak
poirytowanego kota. Reszta jest jedną wielką wypaloną kartką księgi ciągu
zdarzeń, czytanej w bibliotece mrocznej i klaustrofobicznej, jaką może być
ludzka pamięć. Czarna plama pochłonęła ze sobą całą prawie zabawę na
wczorajszej imprezie, powrót do domu, pójście spać, umycie zębów, zaśnięcie w
końcu. Nie wiem nawet czy sama się przebrałam, czy zrobił to ktoś za mnie,
czarna sukienka zamieniła się jednak w luźną bluzkę w czerwono – białe pasy, ja
leżałam obejmując całe łóżko, a głowa pękała, pękała w takt budzika.
Było mi niedobrze od kiedy
otworzyłam oczy, czułam się słabo, marzyłam o łazience, nie mogąc nawet dojść
do drzwi. Przymknęłam powieki po raz drugi, bo może znów zasnę, a wtedy nie
będę czuła ani zawrotów głowy, ani bólu brzucha, aż w końcu minie mi stan kaca,
a przy okazji może kolejna kartka z kalendarza. Mijały ostatnio za szybko by je
zatrzymać, w okolicznościach tajemniczych: w kościołach, na chodnikach,
dachach, przyjęciach, barach, ramionach. Robiłam samolociki z moich kartek z
kalendarza, puszczałam je na wiatry japońskie i adriatyckie, patrzyłam jak
szybują i bawią się moim życiem, jak topię się w ramionach chłopaka, sublimuję
obok komina na paryskich osiedli, staję się kryształem w swoim własnym łóżku o
porze zbyt późnej, by wstać i zbyt wczesnej, by pójść spać.
Pulsuje głowa, wibruje telefon,
jedno i drugie uparte w tym co robi; raz, drugi, przestaje, znów zaczyna. Za
czwartym razem odebrałam; kto inny jak nie Marcel mógłby zakłócać mi tak
wytrwale spokój?
- Śpisz? – odezwał się męski głos
do słuchawki.
- Tak, rozmawiam z tobą przez sen.
- Nawet tam mnie potrzebujesz…
Tykająca bomba. Czoło prosiło o
zimny okład, usta o miętę, źrenice powolnie przemieszczały się z jednej strony
na drugą, a on miał jeszcze siłę drażnić się z moimi nerwami!
- Chciałem napić się wody, ale
kuchnia jest tak daleko, że nie ma o tym mowy. Chyba poczekam na Matta, chociaż
nie wiem, czy jest w domu.
- Powinien być, przecież cię
odprowadzał, sam byś tam nie trafił…
Jego stan nie różnił się niczym
od mojego; jak sam twierdził, cały dzień najchętniej spędziłby pod kołdrą, z
półtoralitrową butelką wody i paroma miłymi słowami dochodzącymi ze słuchawki
telefonu. Widocznie nawet codzienne imprezy w gronie modelek i modeli, w
ścianach drogich klubów czy szarych piwnic nie wprawiły Marcela tak, by przeżyć
wczorajszą imprezę bez żadnych uszczerbków. Bo
w końcu inaczej świętuje się urodziny najlepszego przyjaciela u boku
dziewczyny, z którą łączy nieprzeciętna więź, niż imprezy z nikłym światłem,
salą pełną nieznajomych twarzy i sztucznych uśmiechów.
Wibracje telefonu przyniosły ze
sobą komiczną i nieuniknioną próbę zaopatrzenia się w brakujące zaniki pamięci;
odtwarzaliśmy początek, zgadywaliśmy koniec, wciąż w istocie nieświadomi, co
się przez tak długi czas mogło się z(wy)darzyć. Wciąż oddzielnie, a wciąż razem
– najlepiej znaliśmy się na tym, czego nie wiedzieliśmy i nie pamiętaliśmy, na
tym co zapiliśmy i co roztrwoniliśmy. Wspomnienia też można roztrwonić i zapić,
a może jedynie zdrowe wspomnienia, a nie te dzikie, nieokrzesane, pierwotne i złe, jakie mieliśmy okazji zebrać po
pijackich żniwach. Rozmawialiśmy więc o ustach skropionych alkoholem, o
niewyraźnej muzyce, a po raz pierwszy od dawna: o nas.
Więc nie przyjdziesz?
Narzekaliśmy na własne życzenie,
sami do tego doprowadzając zeszłej nocy, bo mohito smakowało tak orzeźwiająco,
a po kieliszkach szampana i białego rumu, nawet shoty wydawały się sokiem.
Urwany film pozostał na razie dla mnie zagadką, choć przed oczami miałam
przebłyski rozmów przy stole, dymu papierosów, śmiechu Elizy. Pamiętam, jak
Marcel położył swoją głowę na moich kolanach, pamiętam drzwi kamienicy, pożegnanie,
ale co stało się później? A może inaczej; czy to ważne, aktualne, wpływowe na
dzisiejszy ranek, dzień i resztę życia? Na białym, elektronicznym zegarku,
stojącym na półce dochodziła godzina dwunasta, pogoda była znacznie gorsza niż wczoraj,
a delikatny stukot odbijających się od szyby kropel nie pomagał w leczeniu
porannego kaca i zmęczonego ciała.
Marzyłam o okładzie mocno
zmrożonym, o czarnej, gorzkiej kawie, aż w końcu by wrócić do pokoju i już
nigdy nie obudzić się z błogiego letargu. Gdy po raz czwarty wstałam z
materaca, nie tylko tego pożałowałam; zaczęłam żałować picia z Marcelem, jego
namawianie do kolejnego "łyczka", urwanego filmu i nie wiadomo ilu
dziwnych czynów pod wpływem.
Stoję. Stoję na dwóch nogach,
koszulka jest na tyle długa, by zakryć pośladki, a ja okazałam się na tyle
głucha, by nie słyszeć, że Ag nie jest sama. „Dlaczego słyszę głos Matta? Czy
to naprawdę on siedzi na kanapie? Ale…dlaczego?!” – myślałam w półprzytomnym i
bladym wtargnięciu do salonu, gdzie w istocie siedział prawdziwy – z krwi i
kości – Matt, a gdzieś pomiędzy nim, wtulona w rozpiętą koszulę Ag. To chyba
nie były omamy po trunkach, tylko naoczny morał: kto się czubi, ten się kocha.
Krople przerwały rytmiczny stukot
w okna, niebo się rozjaśniło, a do białego pokoju zaczynały wpadać promienie szarego
słońca. Wszystko w tym mieszkaniu było białe; każda ściana, parapet, rama okna,
niekiedy nawet i meble. Pokoje przezroczyste? Postanowiłyśmy same ozdobić każdy
centymetr tynku naszym życiem, każde drzwi szafki polaroidami, stolik górami
fotografii związanymi bardziej z pracą, niż osobistą pamiątką. Mieszkam więc w
żywym kinie, w którym od czasu do czasu wyświetlam filmy z projektora na
ścianie, nad którym zastanawiam się co ranek, robiąc kawę o siódmej rano. W tym
kinie każdy dzień pozornie kończy się na tyle pełnie, by był mądrą puentą i prologiem
następnego ranka, gdy zacznie się nowy seans, gdy zapełnią się nowe krzesła i
gdy ruszą nowe kadry. Nowy film? Na drzwiczkach szafki, tej najbliżej kuchenki,
w dolnym rogu, w zasięgu mojego wzroku powiesiłam jedną z moich ulubionych
fotografii, na której mokry od kąpieli w słonej, morskiej wodzie Marcel całuje
mnie w czoło na tle Adriatyku w ponad trzydziestostopniowym upale. Nic się nie
zmieniło, tylko sceneria i trzeźwość umysłu.
- O matko, przepraszam, nie
wiedziałam, że tu jesteście! – udawałam zaskoczoną, bo tak wypadało.
Próbowałam tak więc skryć
zmieszanie, szczególnie kiedy Matt patrzył na moje nagie nogi; teatralnie uciekłam
szybko do kuchni, skąd w miarę składnie próbowałam rozmawiać z Ag. Pamiętałam
dokładnie moment naszego pożegnania; weszłyśmy na górę we dwie, położyłam się
do łóżka sama…wygląd Matta wcale nie wskazywał na to, że był tutaj od paru
godzin – parunastu rzec by się chciało, bo zadomowił na mojej własnej kanapie
na tyle dobrze, że miejsca dla mnie zabrakło. „Ale dlaczego nie ma tutaj
Marcela?”
A może Matt odprowadził Marcela i
wrócił się, by spędzić noc w pokoju Ag? Hm, chociaż spędzić noc źle brzmi; przywołuje na myśl tylko jedną czynność,
jakby w nocy nie można było jeść czekoladowych naleśników czy słuchać kotów na
strychu kamienicy naprzeciwko. Leżeli jak nigdy nic na bordowej sofie, oboje
przykryci kocami, oboje z kubkiem herbaty z cytryną czy miodem w ręku, oboje w
diametralnie zmienionym humorze; raptem wczoraj Ag szła na przyjęcie jak na szubienicę,
Matt do baru, by zapić smutki, a dziś ona ma stopy na jego udach, on dotyka jej
nagich kolan, poprawia koc, by dziewczynie nie było zimno, a ona zasłania usta
dłonią, bym przypadkiem nie zauważyła jej tłumionej euforii.
- Sim, radzę wykonać test
ciążowy! – dobiegł mnie dziewczęcy głos z kanapy.
- Ag, nie strasz jej! Przecież
dobrze wiesz, że się tylko całowali!
Ja się całowałam?! Pochyliłam się nad kuchenką, by zapalić palnik,
ale czułam, jak powoli moje oczy nabierają rozmiaru denka od słoika. Dalej próbowałam
naszykować sobie czarną kawę w ciszy, by nie dać się wyprowadzić z równowagi.
- Miał usta słodkie jak mohito, nie pamiętasz już? - Ag najwyraźniej
kochała mnie dręczyć, ale czemu mówi to przy Matcie?
Film kończy się, kiedy zapijałam
gorzkie drinki cytrynowymi [a później malinowymi, winem, piwem, wodą, wódą,
whisky i herbatą], a wątki gubiły się pośród drapiącego w gardło dymu. Prawdopodobnie,
gdybym obejrzała polaroidy z wczorajszej imprezy, dowiedziałabym się więcej,
niż z własnej pamięci; cały komplet fotografii czekał na mnie na stoliku, a gdy
rzuciłam okiem na pierwszą migawkę, zastanowiłam się, czy naprawdę chcę obejrzeć
resztę. Kadry z baru wiły się między sobą, Matt i Ag trzymali w rękach zdjęcie,
które sami sobie zrobili, później ekscytowali się wyglądem i przemianą Jonasa i
uroczym zdjęciem z Elizą. Trochę niedowierzałam, gdy mówili, że w białej ramce
widniała moja twarz, moja ręka, mocno trzymająca dłoń Marcela, pośród
jednokolorowych i statecznych lamp Paryża. „Powrót, tak, to musiał być powrót.”
– krzyczała Ag spod białego koca, nie bacząc na to, że nalewałam wrzątek do
kubka i pod wpływem takich informacji mogłabym nie mieć już stopy. Przedziwne
uczucie zobaczyć przygaszone barwy fotografii, na której Marcel całuje moje
obojczyki, a ja z lubością liżę jego kciuka. Bez kurtek, na mrozie, na ulicy,
minus dwadzieścia stopni przy ciele, minus cztery w powietrzu.
Łyk czarnej, mocnej kawy sprawił,
że ponownie ustabilizowałam obraz i przetarłam oczy, a tym samym moje biedne, zamglone
myśli, które podobnie jak często szyby, pozostawiają rozmyty ślad. Ukradłam białą,
puchową kołdrę, porzuconą w trakcie doby na podłodze, owinęłam w nią zmęczone
nogi i położyłam się na białej pufie, obok kanapy zajętej przez Ag i Matta. Zmrużyłam
czoło odruchowo, przejrzałam fotografie niedbale i szybko, bo im mniej zobaczę,
tym mniej będę musiała pokutować i sobie tłumaczyć. „Za pocałunki Marcela przyjemnie pokutować…Uczucia to grzech?”
- Więc, co właściwie się jeszcze
stało?
Upiłam się dość szybko, mieszając
alkohol z papierosami, bo wygodniej mieć cały czas coś w ręku; zamazany obraz
przez dym wyglądał intrygująco z dodatkiem procentów, czemu by więc pozostać na
dwóch mohito? Podobno była to transakcja wymienna – ja dawałam Marcelowi
papierosy, kiedy jego już się skończyły, a on podawał mi drinki, gdy pragnienie
się wzmagało. Szybko się wstawiliśmy; a wtedy zaczęły się czułe wyrazy mówione
wprost do ucha, taniec do obojętnie już jakiej muzyki, niewinne pocałunki w
szyję. Zniknęliśmy na chwilę, a gdy Matt nas znalazł na dworze, za zapleczem,
przy dość mroźnej temperaturze i prawie pełnej ciemności, całowaliśmy się namiętnie,
ja oparta o ścianę, on wciąż z papierosem w ręku. Nie dziwię się teraz, że mam
katar.
Wracaliśmy do domu za rękę,
całowaliśmy i pieściliśmy się przy naszych znajomych, Marcel przez pół drogi
mówił Mattowi, że chce do mnie wrócić, a ja sama – bez niczyjej pomocy –
przebrałam się w piżamę, umyłam zęby i jak kamień padłam na materac. A pytanie
brzmi: co z tego pamięta Marcel?
- Ploteczki i tak się rozeszły. –
pocieszała mnie Ag – Byliście główną gwiazdą wieczoru obok solenizanta,
szczególnie jak tańczyliście. Wiele osób już od dawna uważa was za parę, więc
jaka to różnica?
To nie może tak być. Dlaczego ludzie widzą miłość fizycznej nawet
tam, gdzie istnieje jedynie silne uczucie przyjaźni? Marcel nigdy nic sobie z
tego nie robił; było mu obojętne czy nazywają go moim chłopakiem czy
przyjacielem, kochankiem czy kumplem, a ja za to jedynie udawałam obojętną,
dbając po cichu o każdy szczegół każdej plotki. Zaczynał mi się podobać coraz
bardziej, zwłaszcza kiedy całował.
To co pamiętam, a to, co zdarzyło
się naprawdę, to dwie różne bajki; żyłam nieświadomie w mojej do niedawna, o
banalnej fabule i z równie banalnie pouczającym morałem nie pij, ale obrazy i idące za tym wyobrażenie Ag i Matta dawały mi
coraz bardziej do zrozumienia, że prędzej noc była grecką tragedią niż
zwyczajną alegoryczną historyjką. Lubiłam tłumaczyć te emocjonalne wybuchy
między mną a Marcelem jako jedynie przyjacielsko-
miłosne objęcia i pocałunki, wzajemne głaskanie dłoni czy wymienianie się
jednym papierosem, ale na pewno po wczorajszej nocy musiało się coś
zmienić, bo jeżeli hipotetyczne uczucie ma się narodzić – noc byłaby odpowiednim
na to momentem. Każde piękno rodzi się w nocy, pośród gwiazd i grzechów, iluminacji
i czystości, wódki i papierosów.
Po raz pierwszy od bardzo dawna
poczułam motyle w brzuchu – to dziwne uczucie, które niedawno chyba trzepotało
skrzydłami, gdy patrzyłam na kolorowe światło przechodzące przez witraże, tańczące
w murach gotyckiego kościoła i opowieściach Marcela o małżeństwie, związkach i
miłości, o której mówi się nocą, by w dzień znów powrócić do normalności. To kac, Sim, utnij im skrzydła.
Marcel pamiętał tyle, co ja;
pytał w tej chwili Jonasa o szczegóły, ale oprócz zdawkowych uśmiechów i
lakonicznych zwrotów, żadnej potrzebnej wiedzy nie uzyskał. Oczywiście
opowiedział o naszym dwuznacznym zachowaniu, znikaniu na parę minut na
zaplecze, aż w końcu o pocałunku, który ucieszył wszystkich zebranych bardziej
niż tort urodzinowy. Z relacji Matta dowiedziałam się, że wracaliśmy za rękę do
domu, że chętnie czekałam, aż Marcel zrobi zdjęcia swoim analogiem nie
włączając nawet w nocy lampy, i w końcu, że nie trudno było nam się rozstać. Ja
szybko i bezboleśnie odcięłam pępowinę naszemu uczuciu, Marcel za to
pielęgnował je po drzwi swojej sypialni; schował polaroidy pod poduszkę, a dziś
o nich zapomniał.
Nie miałam siły wybrać się do
niego, on tym bardziej nie miałby ochoty wybrać się do mnie; dopadały go na
zmianę suchoty i bóle głowy, leżał w łóżku od kiedy się do niego położył, wołał
jedynie Jonasa, by przyniósł mu wodę i coś do jedzenia. „Ej, kochaliśmy się
wczoraj?” – brzmiała wiadomość jaką dostałam, gdy Matt opowiadał mi o przyjęciu
– „ nie. ” - odpisałam spokojnie, bo on nic przecież nie pamięta. „ Jonas pyta,
bo podobno zachowywaliśmy się jak zakochani. Nigdy nie pogardzę twoimi
pocałunkami.” Marcel pamięta więc więcej ode mnie, mniej od Ag i Matta, a może
i reszty znajomych, którzy teraz nam nie dadzą życia. „ A co cię to obchodzi?
Przynajmniej mają ciekawy temat do rozmowy. Chodź na Skype.”
Rozmawiałam z Marcelem całe
popołudnie przez kamerkę, widziałam jego zmęczoną twarz na dużym ekranie; miał
laptopa na poduszce, podpierał się łokciem i powtarzał, że jest mu niewygodnie.
Przykrywał kołdrą plecy, poprawiał włosy spadające mu na czoło, co chwilę siadał
w innej pozycji na materacu i jęczał, że więcej ze mną nie pije. Jakbym to ja
zaczęła…
- Nic nie pamiętam.
- Masz słabą głowę, Sim.
Moja kołdra nagrzewała się od
włączonego laptopa, ból powoli ustępował, a kubki z herbatą zmieniały się po
kolei, jeden za drugim lądowały na materacu, w kolejce przenosiłam je
opróżnione na parapet, śmiejąc się z każdą minutą coraz bardziej. Wiedziałam,
że Marcel kochał popołudnia w ciepłej kołdrze, kochał moją białą koszulkę w
czerwone paski, moje podkrążone oczy, włosy żyjące każdy swoim życiem, zaspany
wyraz twarzy, pogniecione poduszki pod moimi plecami. Najbardziej kochał leżeć
obok mnie i tulić się do mojej talii, jak
na prawdziwą przyjaźń przystało.
Po jakimś czasie zaczęliśmy
cichnąć, wpatrywać się w niewyraźne piksele w milczeniu, na zmianę podnosząc
kąciki ust, na zmianę wybuchając ledwo słyszalnym chichotem, na zmianę
przenikliwie patrząc na twarz rozmówcy i bezustannie poprawiając się na łóżku.
Każda pozycja była niewygodna, czy to na brzuchu, czy na plecach, czy laptop był
na kolanach czy grzał poduszkę, czy bliżej kamery czy na drugim końcu materaca.
„Nigdy więcej imprez” – nasza maksyma na kolejne góra dwa dni, a może nawet
dzień, bo czeka nas rozłąka, długa rozłąka.
Potargane, falowane włosy opadały
mu na czoło, kości policzkowy odznaczały się bardziej niż zawsze przez cienie
pod oczami, te zdradliwe fioletowe ślady niewyspania, a zarazem jedyne pamiątki
ostatniej imprezy. Obserwowałam jego spowolnione ruchy, pogiętą, kraciastą koszulę,
przymykające się błękitne oczy, podnoszący się co chwila kącik ust, lekki
zarost, wystające obojczyki, biel skóry…
Sama przed sobą nie potrafiłam
przyznać, jak bardzo znów chciałabym znaleźć się pośrodku jego ramion, zwłaszcza,
gdy po raz pierwszy od dawna mówiliśmy o czymś milszym i przyjemniejszym, niż wymienianie
się drwinami. Patrzyłam w ekran i marzyłam o pieszczotach, o kraciastej
czerwono – czarnej koszuli na moich plecach, o jego oddechu tuż nad moim uchem.
Marzyłam i przerażałam się tymi wizjami coraz bardziej. Euforia i ciepło w
żołądku, panika i lodowatość w racjonalnie myślącym mózgu, trzeźwym już zresztą.
Przerażenie i przyjemne kiełkujące „coś”,
to najlepszy stan w życiu…
Od rana do wieczora byłam pod
kołdrą, z żaluzją niezmiennie zasłoniętą i herbatą parującą na parapecie. Ag i
Matt na zmianę zapewniali mi wodę i kawę rozcieńczoną mlekiem, pytali czy
czegoś nie trzeba, aż w końcu na siłę próbowali dokarmiać mnie czekoladowym
ciastem. Ich troska wprawiała mnie w zakłopotanie nie tyle dlatego, że niepotrzebnie zajmowali się „chorym”, co
dlatego, że to właśnie ja byłam w najgorszym z nas stanie.
---
I tak minęło parę dni; ja
leczyłam się z kaca umiejętnie, choć kac moralny został, dokuczał, zaczepiał na
każdym kroku i budował wyobrażenia pocałunku, którego przecież nie pamiętam.
Nie wiem więc jak to jest ukrywać się na zapleczu, opierać się o beton
kamienicy, czuć zimne palce na twarzy, drżeć z zimna, emocji i alkoholu. A
jednak to wszystko stało się naprawdę, choć Marcel ani nie zaprzeczał, ani nie
potwierdzał. Pamiętał na pewno, ale takie sytuacje zostawiał tylko dla siebie.
Delektował się nimi siedząc przed biurkiem, patrząc w granatowe niebo i pustą
ulicę za oknem, z lampką wina na melancholię.
Zbliżałam się coraz bardziej do Marcela,
i wcale nie jako przyjaciółka czy pokrewna dusza; zszyci ze sobą byliśmy od
dawna niewidzialną nicią scalającą całość z całością, ale nigdy dotąd nić ta
nie nabierała kolorów słodkich, kolorów dojrzałych owoców, dojrzałych granatów,
burgundu ich pestek i słodyczy kandyzowanych żurawin. Nagle stał się trochę
wyższy, trochę bardziej umięśniony, twarz nabrała uroku, oczy blasku, zawód
fascynacji, charakter - inspiracji. Nie
podoba mi się, nic z tych rzeczy! Bałam się, ale z każdą jego wizytą,
przypadkową czy zapowiedzianą, coraz bardziej zapominałam o strachu.
Spotykaliśmy się na krótko, ale często, po czym wyjechał do Nowego Jorku do
pracy.
Ag od czasu urodzin Matta stała
się integralną częścią jego życia. Robiła mu obiady, na które on kupował
składniki, spędzała więcej czasu w jego pokoju niż we własnym mieszkaniu,
wieczorami pozwalała odprowadzać się do domu, a nawet całować na do widzenia.
Łudziła się, że przejmuje się Milesem, gotowała coraz mniej budyniów, ale za to
coraz częściej dręczyła mnie o Marcela. Znosiłam jej stany miłości, ale nie
cierpiałam jej związków. Była wtedy z Mattem, bywała ze mną. A jedyną rolą,
jaką Marcel nie był w stanie odegrać, była rola nierozłącznej przyjaciółki.
Pracowałam dalej, chociaż
obiecywałam sobie urlop. Chodziłam do studia, by widywać się z Ag, wypić kubek
dobrej kawy i by czuć się potrzebna. Zamykałam drzwi jako ostatnia, otwierałam
jako pierwsza; wieczorem wietrzyłam każdy pokój mieszkania, bez celu błądziłam
w Internecie bez możliwości zobaczenia się z Ag ani rozmowy z Marcelem. On był
za oceanem, ona parę przecznic stąd.
Aż któregoś dnia, gdy akurat
studio było puste, a ja sztucznie zajęta, zapukał do nich wysoki mężczyzna w
kapeluszu. Przemoknięty płaszcz wisiał mu na ramionach, włosy falowały mocniej
niż zwykle, ręce drżały jak nigdy. Otworzyłam drzwi niepewnie, w rozciągniętym,
starym swetrze i legginsach, z twarzą zmarnowanej osoby, przemęczonej i bez
wyszukanego makijażu, z rozpuszczonymi włosami w nieładzie i z magazynem
modowym pod pachą. Po raz pierwszy zobaczyłam w Marcelu mężczyznę. Po raz
pierwszy przywitaliśmy się nic nie mówiąc. Wystarczył długi pocałunek i hałas
upadającej na kafelki gazety.
Zamknięte oczy, zaciśnięte
powieki, dłonie okalające policzki i dotyk wycieńczonych, spowitych kroplami
wody ust. Poczułam zimno otulonego deszczem płaszcza, przylegającego teraz do
mojego za dużego, bawełnianego swetra. Krople z chłodem spływały po włosach
niedbale ułożonych przez noszony kapelusz i
spadały wprost na moją skórę. Nie miałam odwagi, nie spojrzałam
Marcelowi w oczy, uśmiechnęłam się tylko nieśmiało i sięgnęłam machinalnie ręką
po gazetę. Zamknęłam ostrożnie drzwi, a moje cztery białe ściany stały się
jakby bardziej przejrzyste; wyciągnięty, stary sweter wydał się zbyt normalny,
a kawa na biurku nieporządna. Nagle to całe życie, które przepadło w jakąś
nieopisaną otchłań, wróciło w jednej chwili, znów ponawiając to miłe uczucie pytań
i wątków, do których codziennie w nocy tak tęskniłam. Potrzebowałam Marcela
tutaj, przy mnie, by niewidoczny powiew ciepła, zimna i dreszczy wziął we
władania moje kolana, policzki, dłonie. I nagle cały marazm runął, nawet
minimalizm pomieszczenia nabrał nowych barw, nowych kontrastów, gdy wysoki
chłopak ubrany cały na czarno stał na środku, miedzy dwoma biurkami i zdjęciami
pokrywającymi wszystkie ściany. Nie przerywał ciszy grającej teraz w kamienicy,
czekał w spokoju na moja reakcję.
Zbliżył się, nic nie powiedział.
Przytulił mnie mocno i szepnął do ucha, że jednak trochę za mną tęsknił. Bałam
się. Oddałam skronie delikatnym pocałunkom chłopaka, policzki we władanie
dłoni, czułam jego zmęczony oddech na karku, ciało które próbowało się szybko
ogrzać po długiej rozłące.
- Cieszę się, że jesteś.
- Komplement?
- Nie, po prostu nudziłam się już
tutaj sama.
Nie przyznałam się jak bardzo
ostatnio było mi trudno, jaką błąkającą się duszą byłam. Odwiedzałam te same
zakamarki domu, studia i Paryża, wpadłam w rutynę, czekałam na coś, czego nie
umiałam dokładnie sprecyzować. To chyba
nazywa się samotność…
Zdjął płaszcz i rzucił go
niedbale na biurko, a ja patrzyłam na tę całą scenerię niemal oniemiała, jakby
pocałunek był dla nowością czy zaskoczeniem, a huk spadającego ciężkiego
magazynu zanikiem głosu. „Słodko się uśmiechasz” – stwierdził po chwili, gdy
skończył szukać czegoś w torbie. Przyjechał prosto z lotniska, przyjechał
wcześniej niż zamierzał. „Kto normalny skraca pobyt w Nowym Jorku?” – myślałam
w duchu, a szczególnie – dlaczego ktoś taki jak Marcel, chłopak który wbijał
paznokcie w parkiet w dzień odlotu ze Stanów, dlaczego właśnie on wrócił za
wcześnie?
Chwycił mnie za rękę i
zaprowadził do mojej pracowni. Ciemność wypełniała ją po kąty sufitu, papiery
zostały rozwiane przez wiatr z otwartego okna, laptop przeszedł w stan
hibernacji. Głucho i mrocznie było teraz w tym jasnym pokoju, tak samo jak
głuchość i mrok spowiły moje zmęczone już oczy, na przemian pełne łez tęsknoty
za Ag i Marcelem. Co za ulgę mogłam poczuć w jego ramionach, kiedy wtulił mnie
w siebie i delikatnie całował w czoło. Posadził mnie okrakiem na swoich udach,
zaciskał dłonie na swetrze i namiętnie całował moje usta, które tym razem
pragnęły tego samego, co on. Marcel, co
się z nami stało?
Tyle lat wyrzeczeń i
krystalicznie czystej przyjaźni. Tyle lat znajomości przesiąkniętej jak jadem
ironią, opryskliwymi komentarzami, niemiłymi uwagami, a tym samym przyjaźni
tworzonej uwielbieniem i bezustanną potrzebą siebie nawzajem; przyjaźń pełna
książek o dalekich krainach, muzyki z tekstem bardziej smutnym niż wesołym,
tyle godzin w piwnicach, klubach, agencjach, samolotach czy hotelach. Tyle
myśli i tyle ufności, bo między nami nigdy nic nie będzie, to przecież
niemożliwe, prędzej ryby zaczną mówić, prędzej ja zacznę czuć. A dziś jesteśmy
kochankami, on już bez kapelusza i cynizmu, ja bez wstydu i sznurka pytań,
analiz, zaprzeczeń. Leżałam na sofie przykryta tym drobnym chłopakiem, który
górował nade mną, z którym wymieniałam ciepło jak karty, pocałunki jak monety.
Nie krzyczałam nawet jak zdjął mi sweter i położył głowę na moim nagim brzuchu.
Jedynie myślałam o tym czy zacznę żałować od razu czy dopiero rano.
Stałam się teraz narzędziem w
rękach myśli, przecinkiem w całym szeregu zdań i czynności, bo wróciliśmy do
punktu wyjścia - znów włosy Marcela otulały mój brzuch, znów sweter wylądował
na krześle, a pocałunek wydał się ratunkiem z opresji. Chłopak wodził dłonią po
moich żebrach, upajał się widokiem cichych westchnień, raczył każdym dotykiem
ust i dwóch zmęczonych tęsknotą ciał. A ten widok, to czucie, ta rzeczywistość
mogłaby zniknąć, rozpłynąć się jak bańka mydlana czy marzenie senne, senne na
jawie! Znaliśmy już taki scenariusz, bo Marcel był osobą, która zdolna byłaby
porzucić podróże, koty, analogi, książki, kawę i papierosy by być ze mną, a
jego bezgraniczne oddanie przerażało mnie i odstraszało, bo wiecznie nie byłam gotowa. Nigdy nie
rozmawialiśmy o takich chwilach, a nawet w takich chwilach; spojrzenia były linią
porozumienia teraz - poczekaj, ja domyślałam się jego zamiarów, on mojego
oporu. Nie bałam się uczucia, tylko raczej niepowodzeń; nie miałam przecież
skamieniałego serca, nerwów sczerniałych jak węgiel czy w końcu zdolności
odczuwania emocji kostki lodu – upadałam z fiaskiem na dno na tyle mocno, by
strach blokował mnie przy każdej próbie zmiany hierarchii przyjaźń – miłość.
Miłość? Nadal nie potrafię tego tak nazywać, niedorzecznie… to przywiązanie,
relacja potrzebna do życia, czułość i cielesność, sensualizm w ironii, drwinie,
alkoholu i modzie.
Wydychał ciepłe powietrze, które
jak prąd wywoływało mroźne dreszcze gorączki, nosem prowadził kolejne
pocałunki, czułe i krótkie, tak delikatne i ostrożne. Co chwila podnosił
ciemnoniebieskie oczy do góry, by patrzeć na reakcję upragnionej kochanki.
Jedyne co dostrzegał to nieschodzący uśmiech i przygryzanie wargi, poczucie
życia, a raczej, pewnego rodzaju odrodzenia.
Umierałam w tych dniach na tyle
spontanicznie, by równie spontanicznie powróciło do mnie życie. Nie wiedziałam
kiedy dokładnie wracał Marcel, odliczałam więc rozmowy na Skype i wyimaginowane
kartki z kalendarza w nadziei na właśnie taki tok wydarzeń. Kto nie marzy o
pocałunkach, niespodziankach, słodkich objęciach i dzikości? Moje wieczne
trwogi nie mają dostępu do tego pokoju, a jak widać – duszo hulaj, piekła nie
ma. Nie wiem jak jutro będziemy do siebie mówić, jak będziemy się traktować, aż
w końcu kim dla siebie będziemy.
Leżałam na skórzanej kanapie,
drżałam z emocji i próbowałam zapamiętać każdy oddech, który Marcel pozostawiał
na moim sercu; słuchał dokładnie jego kołatania śmiejąc się pod nosem, bo jak
się okazało, ja też mam uczucia. Po dłuższej chwili położył się naprzeciwko
mnie, tak by nasze twarze się stykały, nosy dotykały się nawzajem, a pożądanie
by znalazło upojenie w oczach drugiej osoby. Głaskał mnie po nagich plecach, pozwolił
bawić się kołnierzykiem rozpiętej koszuli i z chęcią uległ moim pocałunkom,
które starannie dopasowywałam do jego
ramion. Takie chwile raptownie przecina równoległa linia czasu, która o północy
każe się ubrać, wyjść na mokre ulice, drżeć od deszczu i wracać w milczeniu do
domu.